Do samego końca ważył się nasz start na polskiej części tegorocznej trasy pomarańczowej. W środę graliśmy próbę, żeby przygotować kilka nowych-starych kawałków, a wokalista nasz miał jeszcze poważne kłopoty z mówieniem, o śpiewaniu nie wspominając. Zagraliśmy ją na sucho, bez wokalu, czekając w blokach, czy pojedziemy do Torunia czy zostaniemy w domu. No i pojechaliśmy.
Na próbie w Odnowie Kazika też nie było. Oszczędzał siły i struny. Ci, którzy go spotkali w hotelu twierdzili, że nie jest najgorzej i że powinien dać radę. My tymczasem nie byliśmy przekonani. Ale po dwóch, trzech kawałkach wiedzieliśmy, że jest dobrze. Nawet bardzo. I zagraliśmy świetny set, dosmaczony w ostatniej chwili o kawałki których nie zdołaliśmy ze śpiewakiem przećwiczyć. Ale na tyle dobrze szedł ten koncert, że i jemu się spodobało, żeby go czymś wzbogacić. I widział pan K., że to było dobre.
W Toruniu zjadłem dwa obiady. Pierwszy, przydziałowy, w klubie. Schabowy z mizerią. Ziemniaków nie ruszyłem, bo szedłem na drugi, proszony obiad, do Maniusia. Tam zjadłem już i pieczyste, i ziemniaki i surówkę, bo maniusiowa strawa była o niebo lepsza niż kotlet z tekturowej tacki konsumowany plastikowymi sztućcami, podany w temperaturze pokojowej. Zaopatrzony w kalorie i ploteczki z życia miasta i regionu odprowadziłem Mańka pod klub, gdzie tego dnia ochroniarzował, a sam pojechałem uberem do hotelu, przygotować się na reczital.
Odnowa wyprzedana była od paru tygodni. Dojechaliśmy na miejsce, w połowie występu suportu, grupy The Łindołs, którą już zdążyliśmy poznać, także na toruńskiej scenie, parę lat nazat. Warunki na scenie dobre, nawet bardzo, ale dla pewności i tak wdziałem na ten wieczór krótki outfit, co akurat wyszło mi na dobre. Wspominałem już, że zaczęło się trochę na macanego. Bo wokal Kazika był dla nas tajemnicą, ale czuć było, że po każdym, kolejnym kawałku chłopak odzyskuje wigor. Jak to w Toruniu, w Odnowie, nasza bramka miała tego dnia ręce pełne roboty. Nie dziwota zatem, że i oni i my, po takim początku, poświętowaliśmy odrobinę w hotelowej restauracji. A gdy zamknięto bar i ogłoszono ostatnie zamówienia, te przeciągnęły się do późnych godzin nocnych, czego niestety się obawiałem. Obiecywałem sobie, że tym razem będzie grzecznie, ale podskórnie czułem, że skończy się późno. No i się skończyło. Co prawda nie żałuję żadnej minuty spędzonej tej nocy z takim towarzystwem, ale gdybym miał dziesięć lat mniej i parę godzin więcej snu pod oczami, mógłbym spokojnie wstać z rana i pójść pobiegać. A tak, wstałem z rana, ale zdążyłem pójść jedynie do łazienki. Potem na śniadanie. A potem do busa, żeby jechać dalej, do Elbląga.
Gdyby tylko Morwa się nie spóźnił i przyszedł na czas, zawracalibyśmy z autostrady po rozbitków. Na szczęście dobry los z nas zadrwił, czym uratował elbląski koncert. Chwile po tym jak ruszyliśmy spod hotelu, zadzwonił do nas menadżer, z prośbą, żeby podjechać po niego i kilku kolegów do salonu Toyoty, parę ulic dalej. Tak się bowiem złożyło, że auto kierownictwa stanęło na środku skrzyżowania i za nic nie chciało pojechać dalej. To skrzyżowanie położone było tuż przy salonie z samochodami Toyoty, do którego zepsuty wóz dotoczył się na luzie, ale na parkingu trzeba było je już przepchnąć siłami natury, za pomocą rąk, co Kazik, Zdunas, Tomasz Goehs i Wietecha uczynili, ponoć ze znawstwem. Diagnozy nie postawiono od razu. Pewne było, że samochód popsuł się na dłużej i należy go porzucić. Autem zastępczym salon nie dysponował, bo akuratnie wszystkie wyszły. Na jedno, wolne miejsce dosadziliśmy wokalistę, a reszta podróżowała z nami na gapę, w zagęszczeniu, siedząc na kartonach z koszulkami. I tak przekulaliśmy się kilkaset kilometrów do Elbląga. Było ciasno, ale wesoło. Wolę jednak jak nie jest ciasno, bo nawet bez ciasnoty w busie i tak bywa zazwyczaj wesoło.
Mierzei i jej przekopu nie widzieliśmy, bo po pierwsze jest ponoć po drugiej stronie zalewu, a po wtóre, gdy wracaliśmy z próby do hotelu, było już zupełnie ciemno. Grać nam przyszło na dużej hali sportowej. Takie miejsca robią wrażenie, jeśli są wypełnione po brzegi. Wówczas nie ma też większego kłopotu z akustyką, bo ludzie przyjdą i wytłumią. Tym razem, mimo że zeszło się sporo chętnych, efektu łazienki nie dało się do końca uniknąć, pomimo że elbląski obiekt to ten z tych nowszych.
Gralo się dobrze, nawet bardzo dobrze. Technicznie wszystko się zgadzało. Ale nie było jakby szwungu. Bo i nie było specjalnie zwrotnego sprzężenia z publicznością. Ludzie słuchali, klaskali, śpiewali, ale raczej obserwowali. Ochrona nasza wyłapała tego dnia jednego, słownie: jednego lotnika, na dodatek przyjezdnego z Tarnowa. Tak to zwykle bywa, że w mniejszych ośrodkach ludzie nie nawykli są do takiej ekspresji jak w dużych miastach. Mniej jest studentów, jeśli jacyś są, więcej znajomych, przed którymi nie zawsze jest odwaga się otworzyć. Dobrze, że koncert elbląski w ogóle doszedł do skutku. Parę razy organizatorzy się doń przymierzali w ramach październikowej trasy, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie.
Po koncercie nie miałem siły ani na zabawy w hotelu, ani na mieście, mimo że było kilka interesujących zaproszeń. Całą moc którą zdołałem w sobie zregenerować przez cały dzień, wydałem na scenie i rozsądek nakazywał ucieczkę w sen, co też uczyniłem. Obudziłem się świeży i wyspany.
W Trójmieście grywaliśmy zwykle w dużej, gdyńskiej hali sportowej, niedaleko stadionu do rugby. Tym razem wróciliśmy, po paru latach nieobecności, do gdańskiego klubu B90. W tym roku dość często gościliśmy na Wybrzeżu i w okolicach. Tym sobie tłumaczę mniejszy anturaż. To jednak nie miało kompletnie wpływu na jakość. Mam wrażenie, że było zgoła odwrotnie. W Gdańsku zagraliśmy jeden z lepszych koncertów na trasie, jak dotąd. Energia szła z nas i z publiczności od początku do końca. W zasadzie nie było żadnych słabych momentów. Na jeden z kawałków dołączyła do nas Julita Zaręba, która wraz z naszym szansonistą wykonała brawurowo romans o łączeniu się w pary.
Przed sztuką dałem się namówić Cytrynowemu, naszemu koledze z bramki, na partyjkę skłosza. Trochę mnie zaskoczył, kiedy powiedział że wkręcił się w ten sport, ale na takie zaproszenia jestem bardzo łasy. Kolega wynalazł obiekt bardzo blisko klubu. Do tego taki, w którym wypożyczają sprzęt za darmo. Grzech było nie skorzystać. Do tego zawiesił poprzeczkę naprawdę wysoko. Mimo że gra od niedawna, czyni to trzy razy w tygodniu, czym z łatwością nadrobił treningowe i techniczne niedociągnięcia. Graliśmy wet za wet, piłka za piłkę. Gdyby nie wygrany tajbrek w drugim secie, pewnie bym to przegrał. Umówiliśmy się od razu na rewanż w Łodzi, ale pech chciał, że tego samego wieczoru, Cytryn kiepsko stanął, kiedy wyłapywał skoczka z publiczności Ponaciągał coś w stawach i odkładamy pojedynek na kolejne miasta, bo wciąż mu ta noga dokucza. Jak nie jednemu, to drugiemu.
Po występie sprawnie się ogarnęliśmy i wróciliśmy spać. W większości. Były czynione próby podebrania nas na miasto, ale ten koncert kosztował nas naprawdę dużo. Bramkę zresztą też, co może świadczyć o dobrze spożytkowanych trzech godzinach, tak na scenie jak i przed nią.
W trakcie Triduum kujawsko-pomorskiego wpletliśmy do repertuaru dawno albo nigdy niegrane przez nas w tym składzie kawałki, min. „Historię pewnej miłości” (propozycja Kazika), „Forum internetowe” (propozycja moja) czy „Ja wiem to” (propozycja Zdunasa), plus kilka świeższych i ongiś grywalnych numerów, jak „Grzesznik” czy „Życie jest piękne”. I powiem Wam w tajemnicy, że wszystkie to strzały w punkt. Tak przynajmniej my ze sceny to odbieramy.
Wracaliśmy na raty. Auto menadżmentu utknęło w Toruniu. Część z naszych wyjechała z samego rana, pociągami, ale większość ruszyła ryśkowym busem, w przepisowej ilości, bez nadbagażu. Wjechaliśmy do miasta siódemką, znowu od strony Łomianek, gdzie, tradycyjnie wbiliśmy się w korek. Do tego naród ruszył akuratnie na grobing, więc albo staliśmy na Wólce Węglowej, albo na Wawrzyszewie albo przy Powązkach. Wysiadłem pierwszy. Wymemłany odrobinę podróżą i zmęczeniem po trzech dniach, ale zadowolony. Chyba jak każdy z nas.