Trasa pomarańczowa – Poznań i dwie Stodoły

Poznań był wymagający i trudny, dwie Warszawy mordercze, ale nie ma takiego wozu w tegorocznej stajni, którego byśmy nie uciągnęli.

Koncert w Poznaniu zagraliśmy w wigilię Święta Niepodległości. Po drodze, na autostradzie, mijaliśmy jadące w przeciwnym kierunku do naszego, zorganizowane konwoje wozów policyjnych ciągnących na Warszawę i dumaliśmy na głos i w myślach, jak to będzie przemieszczać się 11 listopada do i po Warszawie. Jak się miało okazać, nasze obawy nie zamieniły się w drogowy koszmar patrioty, ale było przynajmniej o czym pogadać po próżnicy.

Do Poznania dotarliśmy po południu, w samym szczycie komunikacyjnego szczytu. Z przykrością i pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że Poznań to jedno z najbardziej zakorkowanych miast w tym kraju. Nawet Warszawa, do której wjeżdża codziennie dwa miliony aut, jest przyjaźniejsza dla kierowcy i pasażera. Sami Poznaniacy przyznają, że ciężko w ich mieście wysiedzieć i się po nim poruszać, a remontów końca jak nie było widać, tak nie ma.

Miałem w planach odwiedzić po próbie dawno niewidzianych znajomych. Niestety, czas na dojazd wyliczany przez google’a, po siedemnastej zwiększył się o połowę, więc nie było sensu nawet próbować. Dość powiedzieć, że spod Sali Ziemi do hotelu, miast 5 minut jechaliśmy ponad kwadrans, a i to nie dojechaliśmy. Wysiedliśmy na jednym ze skrzyżowań i poszliśmy z buta, zostawiając w korku smutnego Ryśka i jego bus.

W kompleksie MTP graliśmy po raz enty, ale w Sali Ziemi po raz pierwszy. Na dzień dobry miejsce mile nas zaskoczyło. Podłoga obita wykładziną, plafony na sufitach, wszystko schludne i ze smakiem. Próba też pozostawiła dobre wrażenie. Koncert jednak zweryfikował trochę tę opinię. Od początku szedł pod górę. Myślałem że to wina setlisty, ale mam wrażenie że kubatura trochę blokowała ludzi. Było dla nas i dla nich, tj. publiczności, trochę zbyt sterylnie. Za ładnie. Poza tym, co potwierdziło kilka opinii, dźwiękowo też nie do końca spoko. Ludzie, oczywiście, bawili się, ale Poznań przyzwyczaił nas do większej żywiołowości, a tego dnia było dziwnie zachowawczo. Z naszej strony nic się zmieniło. Graliśmy swoje, jak zawsze, ale podskórnie czuliśmy, że to nie jest wszystko, co możemy dostać z drugiej strony. Dzień też był jakiś taki nijaki. Trzeba się było postarać bardziej niż zwykle, żeby się nie zdekoncentrować. Tak czy inaczej, na przekór warunkom i pogodzie, zagraliśmy najlepiej jak się tego dnia dało.

Po występie zabawiłem w Kultowej, do której udało się jeszcze kilku kolegów z grupy i z bramki. Tam, jak to z wieczora, śpiewy, tańce i hulanki. Lokal opuściłem po dwóch godzinach o własnych siłach i z siłami, niespecjalnie nadwątlonymi, obudziłem się nazajutrz.

Wbrew temu, czego się obawialiśmy, na drodze powrotnej do Warszawy ruch był umiarkowany, a momentami wręcz zamierał. Czoło Marszu Niepodległości formowało się w najlepsze, kiedy przekraczaliśmy rogatki miasta. Zajechaliśmy od południa, prosto na próbę, do klubu. Przez krótką chwilę przeszło mi przez głowę, żeby pojechać na dwie godziny do domu, ale szybko porzuciłem tę myśl, bo po rozwiązaniu Marszu manifestanci rozpierzchli się po mieście i straciłbym na drogę powrotną do Stodoły więcej czasu i nerwów niż to warte. Uciekłem w sen, na klubowej kanapie, jak większość pozostałych na miejscu kolegów. Na pisanie nie miałem melodii. Łeb co prawda nie nadawał, ręce się nie trzęsły, ale chęci było mniej niż na list czytelniczki do „Jestem”. Obawiałem się, że to resztówka poprzedniego, średniego samopoczucia. Na szczęście szybko porzuciłem te obawy, kiedy stanąłem na scenie. Graliśmy tego dnia, jakbyśmy nigdy nic innego nie robili w życiu. Jak w transie. To, czego zabrakło w Poznaniu, Stodoła numer trzy oddała po dwakroć. Szedł ten koncert jak kombajn żniwny. Ciął przy samej ziemi i niczego nie marnował.

Po występie ogarnąłem się niespiesznie. Przybiłem piątkę z Marszałkiem Pizduckim, który tego samego dnia występował na pochodzie środowisk antyfaszystowskich, grając swoje przeboje na mobilnej platformie, a po własnym reczitalu wpadł na cnasz. Po 23 zamówiłem ubera, a przed 24 byłem w domu. Wypiłem krople nasenne, pogapiłem się tępo w telewizor. Ciuchy ze stodolanego zaduchu wyautowałem na kwarantannę na balkon. I tak dzień zrównał się z nocą i zatoczył koło. Usnąłem jak kamień.

Nie nastawiałem budzika. Nigdzie się mi tego dnia nie spieszyło. Wstałem po 9 i leniwie zacząłem przygotowania do codzienności. Po śniadaniu nastawiłem pierwsze pranie. Odkurzyłem pusty dom. W związku z tym, że grać mieliśmy w Stodole drugi dzień z rzędu, oszczędziliśmy sobie próby dźwięku i umówiliśmy się od razu na koncert. Musiałem pomyśleć o obiedzie. Wcześniej jednak pomyślałem o ruchu na siłowni i saunie, żeby wypocić resztę toksyn i zmęczenia. Zajęło mi to ponad dwie godziny. Od dawna nie pamiętam, żebym miał tyle czasu tylko dla siebie. W związku z tym postanowiłem go maksymalnie rozwlec na rzeczy zbędne i nieużyteczne. Szybko jednak się okazało, że takie nic nierobienie jest bardziej męczące niż normalna robota. Spakowałem sprzęt, pobrałem narzędziówkę, ubrałem roboczy drelich i pojechałem na zakład. Nudziło mi się bez kolegów.

W klubie sceny jak z „Dnia świstaka”. Te same twarze, ten sam podział godzin, rozstaw bemarów i słodyczy na stołach. Ludzie z zaproszeń tylko trochę inni. Zeszło się parę znajomych twarzy, wcześniej nie wiedzianych. I żeby lustrzane odbicie było idealne, zagraliśmy wczoraj idealnie jak dzień wcześniej. Nawet publiczności zeszło się tyle samo, co dwie i trzy Stodoły nazat. Ponoć zabrakło pięciu biletów do pełnego soldoutu numer cztery. Gdybyśmy wiedzieli, dokupilibyśmy sami. Lepiej by wyglądało w statystykach.

Po sztuce koszulkę miałem do wyżęcia. Sam też byłem nie lepszy. Dojadłem na szybko skrawki obiadu. Oczywiście na zimno. Zapakowałem się do auta. I znowu: ciuchy na balkon. Kropelka dżinu i dwie toniku. Mecz bokserski w telewizji. Dotrwałem do 8 rundy. Poddałem ten dzień chwilę przed pierwszą.

Dzisiaj ruszyliśmy do Wrocławia po 10. Właśnie doń dojeżdżamy. Nie powiem, żebym miał jakąś przemożną ochotę na kolejny występ, ale wiem po sobie, że jak stanę na scenie, to wróci ciąg na bramkę i wiem, że dziś też nie będzie miękkiej gry. Wszystko jest w głowie.

Jedna odpowiedź do “Trasa pomarańczowa – Poznań i dwie Stodoły

  1. Tak, ja byłam w Sali Ziemi onieśmielona otoczeniem, a nie zdarza mi się to często 🙂 Ale Wy, jak zwykle, byliście świetni! Do zobaczenia, pzdr, Justyna
    ps. i tak, Poznań jest nie do życia teraz, lepiej z buta chodzić wszędzie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.