Trasa anplaktowa 2023 – Rzeszów & Częstochowa

Zaczęło się. Kolejna odsłona trasy bezprądowej za nami. Najdłuższej z dotychczasowych. Na początek Rzeszów i Częstochowa. Jak pójdzie tak jak tydzień temu, a zwykle, z każdym z koncertem idzie tylko lepiej, boję się, że za rok i Duplantis dupa, żeby przeskoczyć tę poprzeczkę, którą sami sobie zawiesiliśmy. Jest dobrze. A nawet bardzo.

Z kronikarskiego obowiązku należałoby wspomnieć jeszcze o tradycyjnym, świeckim wydarzeniu, jakim stały się koncerty kryniczańskie na początku roku, w ramach eksportu kultury na stoki narciarskie. Zaiste, to miła odmiana, między przerwą postpomarańczową a anplaktową. Człowiek ma już głód piłki a w Krynicy można sobie przypomnieć, po co dobry Bóg, albo Matka Natura, posadowiła go na tym świecie. I choć nie robiliśmy żadnych prób przed, a od ostatniego, wspólnego grania minęły dobre dwa miesiące, wyszliśmy na deski Pijalni Głównej i zagraliśmy, jakbyśmy nie widzieli się ze sobą nie miesiące, a godziny. Naprawdę, doszliśmy już chyba do takiego poziomu wzajemnego ogrania i czucia się na scenie, że jeśli nic niepokojącego w kapeli się nie dziej, to ta maszyna, odpalona po dłuższym czasie, wchodzi na obroty od razu i do setki potrzebuje niewiele. Spora w tym zasługa naszej samodyscypliny i higieny psychiczno-fizycznej. Alkohol w zasadzie nam nie towarzyszy, na pewno nie na scenie. To z miejsca przekłada się i na siły witalne i na jakość wykonawczą. Kto mówi, że po wódce gra się lepiej niż bez, cóż, nie chciałbym chyba wiedzieć, jak musi brzmieć na trzeźwo.

Anplakty mają to do siebie, że tych, bez prób się nie opędzi. Raz, że dość radykalnie przearanżowujemy niektóre własne szlagworty, a dwa, że na scenie pojawiają się goście. Nic to, że ci sami, za to co roku w różnym repertuarze. Ponadto, odpowiednio wcześniej, za pomocą rąk i grupy na Whatsappie, ustalamy nowe kawałki, które należałoby wpleść do programu. Tego roku sporo wrzuciliśmy z ostatnich płyt. Przyznam, że o ile numery owe nie były nigdy specjalnie moimi faworytami na koncertach elektrycznych, tak, zagrane akustycznie, zyskały zupełnie nowy wymiar. No i co najważniejsze w tej zabawie, doskonale nam podeszły i zabrzmiały. Z kilkoma innymi pozycjami, m.in. z Arahią i Do Ani, wróciliśmy bardziej do pierwowzoru z wykonań studyjnych. Co do Arahii osobiście nie jestem przekonany. Naród już przywykł, że bez prądu brzmi ona inaczej, i nie mam tu na myśli wyeksponowania dęciaków, choć na tym ta inność właśnie się zasadza. Nie wiem, czy się to przyjmie.

Próby zaczęliśmy w niedzielę i kontynuowaliśmy do środy włącznie. Początkowo mieliśmy grać do czwartku a może i piątku, gdyby nie szło, ale szło jak po maśle. Wszyscy przygotowani i z energią. Najbardziej obawialiśmy się kompozycji Zaciera. Ten bowiem mistrz progresywnych pochodów akordowych i wielki admirator rocka spod znaku Rush, wielce sobie upodobał ubogacanie faktury muzycznej utworu o skomplikowane zwroty akcji, zmiany tempa i charakteru dzieła. A to wszak nie na nasze, proste głowy. Strach jednak okazał się bardzo na wyrost, choć nie powiem, trochę zachodu nas to kosztowało, szczególnie „Dżdżownica”, bo po twór długi, giętki i wymykający się z rąk.

Nie skłamię, jeśli napiszę, że po dwóch dniach w zasadzie byliśmy gotowi. W środę, tj. ostatniego dnia prób, jak na złość, chwilę po 10, zadzwoniono do mnie z przedszkola, że Ala dostała gorączki. Odebrałem dziecię, na próbę przyjechałem spóźniony ale zdrów. Za to na miejscu choroba już poczęła rozkładać Wojtka. Pomór na szczęście nie postąpił, choć każdemu z nas aura i wirusy wlazły, a to do nosa, a to do gardła, a to na usta, czyniąc zajady i zimna.

Do Rzeszowa ruszyliśmy po 10 spod Stodoły. Pogoda pod psem. Śnieg, deszcz, nie wiadomo co. Pospaliśmy się od razu. Zatrzymaliśmy się raz, na maku przed Lublinem, a później już w samym Rzeszowie, a konkretnie w Głogowie Małopolskim, bo tam nas położono, pięć minut drogi od hali w Jasionce, gdzie przyszło nam występować. Podkarpacie przywitało nas gradem. Później na chwilę wyszło piękne słońce, żeby po kwadransie płynnie przejść w deszcz. Schizofreniczna, parszywa pogoda towarzyszyła nam cały dzień. Na szczęście nie wpłynęło to zbytnio, ani na morale, ani na nastrój. Być może za sprawą dość naturalnego stresu i tremy, które to towarzyszyły nam przed pierwszym występem. Mimo że wszyscy znali swoje dźwięki i akordy, to czuć było, że tu i ówdzie wkrada się niepewność.

Koncert rozpoczął się lekko nieśmiało. Publiczność, szczelnie wypełniająca jedną z wielu sal kompleksu eventowego w podrzeszowskiej Jasionce, który gościł dotychczas m.in. samego prezesa i premiera, też z uwagą obserwowała każdy nasz ruch. Takie wzajemne badanie się trwało mniej więcej do połowy, a potem jak poszło, to i trudno było się połapać, czy to koncert siedzący czy stojący. W mig uciekły wszelkie niepewności, a każda niedoskonałość została puszczona w niepamięć. Z bisami całość zajęła nam bite trzy godziny. I o dziwo, nie zszedłem ze sceny zupełnie spompowany, jak to zwykle w takich wypadkach bywa. Adrenalina trzymała cały czas za gardło. Nawet wilczy apetyt, który zazwyczaj dopada człowieka po występie okazał się być jeno lisi, może nawet borsuczy, a szkoda, bo tyle dobra na bekstejdżu poszło na zmarnowanie.

Po występie nie w głowie mi było afterowanie. Zapakowałem się do pierwszego transportu w busie i odjechałem w kierunku łóżka, wcześniej żegnając licznych kolegów i mniej liczną rodzinę, która zjawiła się tego dnia w Rzeszowie. Chciałem odespać. W czwartek cały dzień byłem w domu z Alą, bo ta nie poszła do przedszkola. Ciągle gorączkowała. W piątek miałem na głowie masę spraw. Do tego przesadziłem ostro z kofeiną, bo przez czas prób i alowej kwarantanny żywiłem się głównie kawą, żeby nie szczeznąć. Los ze mnie zadrwił. Mimo najszczerszych chęci, żeby odpaść po występie i zbudzić się wypoczętym następnego dnia, ciężko mi było usnąć. Jakby tego było mało, ok. 5 rano zbudził mnie szum ulicy. Dobrą godzinę wierciłem się jak wiadomo co wiadomo gdzie, a i tak sen był co najmniej drugiej jakości.

Co nie bądź dospałem w busie do Częstochowy. Gdy wyjeżdżaliśmy z Rzeszowa, dalej padało. Za Krakowem zaczęło zawiewać śniegiem, a przed samą Częstochową zerwała się mini zamieć. Kiedy wjechaliśmy do miasta na Cz., wszystko ucichło. I jak tu nie wierzyć w cuda i cudowną moc Jasnej Góry. Inaczej wszak się nie da tego wytłumaczyć.

W hotelu nabyliśmy się godzinę z ogonkiem. Zdążyłem zmienić ciuchy z roboczych na galowe. Wcześniej zaplanowałem spotkanie zawodowe. Czy to niedziela, czy dzień zwykły, sprawy same nie posuną się do przodu, ale o tym za czas jakiś.

W Filharmonii Częstochowskiej próba poszła szybko. Równie szybko też zauważyliśmy po sobie, że zniknął gdzieś stres i niepewność. Zwykle zajmowało to ciut dłużej, a w tym roku, nie było po nim śladu już przed drugim występem. Ale to już żaden cud. To wspólne godziny prób i koncertów, które teraz procentują, po kilku wspólnych latach w tym samym składzie, po covidowej malignie i straconym miesiącach.

Poszedł ten koncert bez zająknięcia. I podobnie jak w Rzeszowie, naród ruszył tłumnie pod scenę w połowie reczitalu i do końca już tam pozostał. A my pozostaliśmy w dobrych humorach i z poczuciem dobrze wypełnionej treścią dwuipółgodzinnej wędrówki, od nowego, przez średnie i stare z deserem na koniec.

Tym razem zmęczenie już przyszło. I dobrze. Zawsze przychodziło. Ale to miłe zmęczenie. Takie, które towarzyszy Wam, kiedy zedrzecie zelówki w drodze na szczyt w górach, albo zmordujecie się na amen na treningu. Niby coś boli, świeżości brak, jednak jest zadowolenie, że wyszło tak jak człowiek założył albo i lepiej. Tak samo jest po udanym koncercie. A wyplucie jest wcale nie mniejsze niż po siłowni. Zwłaszcza na dęciaku. Kiedyś włączyłem licznik kalorii i po trzech godzinach wartości były porównywalne.

Uradziliśmy pospołu, jeszcze przed Rzeszowem, że sekcja warszawska wraca na noc do domów. Z Częstochowy to nieco ponad dwie godziny drogi. Długo się zastanawiałem, czy aby nie odespać wreszcie jak należy, ale ostatecznie zdecydowałem się na nocny powrót. Naturalnie w busie nie zmrużyłem oka, bo trzymała pokoncertowa podnietka. Przed pierwszą wylądowałem na Ochocie, przy Zachodnim. Zamówiłem ubera. Chwilę po pierwszej byłem domu. Wślizgnąłem się po cichutku, żeby nie zbudzić dziatwy. Napiłem się nasennie drinka w pustym pokoju. I w końcu odpadłem.

Jedna odpowiedź do “Trasa anplaktowa 2023 – Rzeszów & Częstochowa

  1. Panie Jarku, dzięki za Rzeszów!
    To była wyborna uczta dźwięków.. ciężko było usiedzieć na tym wygodnym krzesełku. Rozum wziął górę i pod koniec już hasałam przy scenie!

    Do następnego zobaczenia! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.