Trasa pomarańczowa 2022. Anglia i Irlandia.

To były mordercze wyjazdy. Męczące. Pełne nagłych zwrotów akcji. Ale finały, londyński i dubliński, tylko mnie utwierdziły w przekonaniu, że jak jesteśmy w formie, to nie ma na nas lewara. Tak dobrych koncertów w naszym wydaniu na obczyźnie chyba nie pamiętam, jak stoję między dwoma kolegami co rok. Z przerwą na covid.

Wylatywaliśmy do Londynu dzień przed, w piątek z rana. Tzn. z rana wyjeżdżaliśmy z Warszawy na modlińskie lotnisko. Zbiórkę zarządzono na 7.30 u Kazika. W czwartkowy wieczór już byłem chory, bo wiem jak to jest złapać ubera z rana w piątek w Warszawie i przebić się o siódmej przez miasto. M.in. dlatego wstałem przed budzikiem i denerwowałem domowników od bladego świtu swoim raisefiber. Oczywiście ubera złapałem od razu. I drugie oczywiście, przyjechałem na zbiórkę kwadrans przed czasem. Nie było na szczęście zimno. Szło wysiedzieć na zewnętrzu.

Koledzy powoli zaczęli się zjeżdżać i schodzić. Na jednego delikwenta trzeba było poczekać, ale ostatecznie dotarł, choć to, co później było jego udziałem pokryję patyną konfesyjnego milczenia. Grunt, że zdołał dotrzeć na czas, na scenę.

W Modlinie szybko się odprawiłem i usiadłem na górze, w kawiarni, na kawę i kanapkę. Popracowałem na kompie i nim się spojrzałem, już wołali na pokład. Lot wytrząsł nas niemożebnie. Lądowanie też nie należało do najprzyjemniejszych. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Na lotnisku Stanstead oczom naszym ukazał się korowód ludzki, wijący się z każdej strony do bramek celnych. Anglia po brexicie jest zdecydowanie mniej przyjazna niż przed. Trwały te dworskie tańce 45 minut z okładem. Gdy już wydostaliśmy się z hali, przywitała nas antylondyńska pogoda. 18 stopni i pełne słońce. W takich okolicznościach, w piątkowe popołudnie, przebijaliśmy się na downtown, przez ok. 1,5h. Zadokowaliśmy się tam, gdzie zawsze. Przy Kensington Gardens, tuż przy stacji metra Bayswater. Było chwilę po 15 angielskiego czasu, kiedy odebrałem klucz do pokoju.

Zawsze, będąc w Anglii, sprawdzam na bieżąco pogodę, bo sami wiecie jak jest. Tym razem też tak uczyniłem. I dobrze zrobiłem, bo o 18 zapowiadał się koniec słońca, i nad Londyn powrócić miała ligowa szarzyzna, co też się stało. Postanowiłem wykorzystać ten czas i pójść pobiegać do Hyde Parku. Wiele razy sobie to obiecywałem nocując w pobliżu, ale zawsze coś wypadało. A to kac, a to zmęczenie, a to jedno i drugie, a to kiepska pogoda. Tym razem, mimo odczuwalnego zmęczenia, przemogłem się i pobiegłem.

Biegło mi się ciężko. Koszmarnie rwały mnie piszczele. To z powodu braku regularności. Wytruchtałem jednak dobrą godzinę, między spacerowiczami, rowerzystami i wodnym ptactwem, którego w tym roku znowu jakby więcej niż w zeszłym. Po drodze spotkałem dwóch kolegów, którzy bynajmniej nie biegali, ale chodzili leniwie, jak przystało na celebrujących dzień wolny, w poszukiwaniu dogodnego, barowego stołka, gdzie mogli zalec na dłużej. Niestety, nie pomogłem. Pobiegłem dalej.

Kiedy zaczynało się chmurzyć i pierwsze krople poczęły przeganiać spacerowiczów, wróciłem i ja. Zgłodniałem od tego sportu, więc nie mając lepszego pomysłu na siebie i ten wieczór, po ablucjach, postanowiłem dać sobie chwilę gastronomicznej rozpusty.

Początkowo chciałem pójść do Libańczyka, do którego chadzaliśmy zawsze w tym miejscu. Zaczynaliśmy od sałatki taboullleh a potem wjeżdżały mięsa i sosy, pity i chlebki, ciastka z włosami albo pistacjowe leguminy. Pewnie byłoby tak i tym razem, gdyby nie to, że…zlikwidowali libański lokal. Pandemia i brexit wielu wyrzuciła poza nawias. Na miejscu Libańczyka pojawił się argentyński grill. Dwóch kolegów akuratnie się tam stołowało i polecało, ale nie miałem melodii na pieczyste. Tuż obok dawnej libańskiej restauracji posadowiony jest lokal tajski. W sumie zawsze tam był. Ale jakoś z sentymentu łaziliśmy co roku obok. Teraz postanowiłem dać szansę Azjatom.

Wybrałem najostrzejsze curry z listy. Upewniłem się jeszcze, czy jest aby naprawdę „spicy”, co kelner potwierdził. Z baraniną i ryżem jaśminowym. Do tego sos z orzeszkami pinii, trawą cytrynową, mango i chili. Wszystko świeże, wszystko bardzo smaczne. Tylko z tą ostrością, to człowiek jednak trochę nakłamał. Tzn. to raczej ja miałem bardziej wygórowana wymagania. Było ostre. Sądzę, że w naszych, polskich, tajskich czy chińskich knajpach taka ostrość by nie przeszła, tzn. mało kto by się na nią odważył. Ale ja mam swój próg bólu względem skovili umieszczony wyjątkowo wysoko. Spokojnie można było dorzucić do tego curry jeszcze 200-300 jednostek i smak wciąż byłby wyczuwalny, a ja w pełni kontent. Pobrałem także deser. Początkowo dumałem nad czymś, nie pamiętam czym, zatopionym w sosie z owocu durianu. Durian to takie paskudztwo, które potwornie śmierdzi. Nie wolno go przewozić w otwartych naczepach ani na dalekie odległości. Poddany odpowiedniej obróbce jest ponoć smaczny. Nie odważyłem się jednak, m.in. dlatego, że skoro nie można go transportować, to, co dostałbym na talerzu, byłoby zapewne jego chemicznym wyciągiem albo proszkiem pomieszanym w wodzie, a przecież nie o taki durian w Anglii żeśmy się bili. Pobrałem coś mniej oryginalnego, ale dla mnie zupełnie nowego. Owoce rambutanu przypominają kształtem i smakiem liczi, tylko że większe i bardziej mdłe. U Tajów podaje się je z kostkami lodu. Nie nazbyt wyszukana mikstura, ale na liście nowości odhaczona. Nie wiem, czy tak powinno być, czy może dostałem rykoszetem po powonieniu po curry, ale co kęs, rambutan wyjęty z lodowej zasypki podjeżdżał trochę starą skarpetą. Tak czy inaczej zjadłem, bo w smaku był, ot, słodki, a o słodkie mi szło. A może dosypał się panu durian do środka, wolę nie wiedzieć.

Porcje u Taja nie były duże, ale dla mnie wystarczające. Nietaktem byłoby w takim miejscu nie zajść do pubu. W piątkowy wieczór puby w Anglii raczej nie uraczą nikogo wolnym stolikiem albo przynajmniej stołkiem przy szynkwasie. Dlatego pije się na zewnętrzu, gdzie się da. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem amatorem piwa. Od czasu do czasu, na letnich posiadówkach przyjmę jedno, maks dwa. Ale w takich okolicznościach i tak wolę białe, schłodzone winko. Tego wieczoru, w pubie naprzeciwko, pobrałem jednak miejscową ipę, żeby ciut dłużej zabawić na powietrzu i nacieszyć oczy miastem. W środku oczywiście miejsc wolnych od dawna już nie było. Ledwie upiłem łyk, zaczęło na nowo padać. I to tak po konkrecie. Zimne piwo w deszcz to nie jest wymarzony napój, nawet w Londynie. Wychłeptałem więc całą pintę na szybko, bo przecież nie zostawię niedopitej, i z wzdętym kałdunem poszedłem do pokoju, czkając co i rusz.

Nazajutrz, po śniadaniu i truchtaniu, bo wyszedłem na przebieżkę drugi raz, postanowiłem ruszyć się chwilę na miasto per pedes. Pogoda nadal była wymarzona. Szedłem tylko w koszulce. On nie dał się namówić. Noga nadal mu doskwierała. Udałem się sam. Najpierw w stronę Notting Hill, a potem zacząłem kierować się na bazarek na Potrobello. Wszystko godzinę marszu od hotelu. Kiedy przybliżałem się do celu, na Portobello, tłum, uliczka za uliczką, gęstniał niemożebnie do finału, kiedy na wysokości głównej arterii ze straganami ujrzałem ciżbę tak wielką, że w moment stamtąd uciekłem. Po pierwsze przypomniałem sobie, że ja tak naprawdę nie lubię bazarów i targów, całego tego jarmarcznego gawiedziostwa, choć wiem, że są tacy, którzy się weń świetnie odnajdują, a po wtóre, doszło do mnie, że bardzo nie lubię także tłumów i tumultu. Po drodze zaszedłem do kilku sklepików, z dala od kupieckich stołów i kramów, po prezenty i zamówienia ze starego kraju, i spokojnym krokiem powróciłem do łoża, podrzemać chwilę przed występem.

Do klubu, tego samego co zawsze, powieziono nas dwiema taryfami. W klubie, tym co zawsze, ta sama procedura. Obiad, po obiedzie soundcheck. Mimo że klub to ten co zawsze, obsługa i kierownictwo w tym roku już inne. Ponoć zmienił się właściciel, a ludzie których pozatrudniał, nie bardzo ogarniali jeszcze całość zagadnienia. Nasza technika miała sporo zachodu, żeby dojść z miejscowymi, co, jak i dlaczego nie działa, bo z roku na rok miejsce popada w coraz gorszy marazm i można odnieść wrażenie, że w takim miejscu, w którym grywają dużo więksi od nas, zarówno sprzęt jak i całe zaplecze czeka tylko dnia, żeby wyłączyć weń wreszcie prąd a nieruchomość sprzedać deweloperce, która postawi na jej truchle okazały biurowiec, jak to było ongiś ze świętej pamięci Astorią.

Suport grał przed nami znany i lubiany kolektyw Gabinet Looster, który ściągną pod scenę spory tłumek zainteresowanych. Moi koledzy, z którymi spotkałem się po próbie i chwilę pogwarzyłem przed, również nań się wybrali. My tymczasem kontynuowaliśmy oczekiwanie na własny występ w garderobie. Trochę czytaliśmy, trochę spaliśmy, trochę łaziliśmy z kąta w kąt, bez celu. Aż wreszcie wybiła godzina właściwa i wyszliśmy grać.

I graliśmy, jakbyśmy nie robili nic innego w życiu. To był jedna z takich występów, których nie chciałbyś nigdy kończyć, nawet mimo zapoconej do gaci garderoby wierzchniej. Bez przesadnej gigantomanii i na przekór skromności muszę napisać, że jeżeli mamy w kapeli zdrowych i trzeźwych muzykantów, to podczas trzech godzin grania, od dłuższego czasu, nic nie może pójść źle. I taki był właśnie koncert w Londynie. Nic się nie wyrzkarzaczyło, nie przeszło bokiem, nie odstawało. Dość powiedzieć, że miejscowi technicy, którzy wcześniej nie widzieli nas na tej scenie, mówili naszym chłopkom, że dawno nie widzieli tak dobrze zgranej kapeli, która gra trzy godziny i nie zanudza słuchacza. To chyba miłe. Na pewno dla nas.

W garderobie nie siedzieliśmy za długo, jeno tyle co trzeba, tzn. do momentu obeschnięcia, przynajmniej częściowego i poukładania sobie w głowie, co po czym należy uczynić przez te kilka godzin, które spędzimy w łózkach, zanim o 6 rano wyjedziemy na lotnisko.

Ten koncert kosztował mnie bardzo dużo energii. Kolegów zresztą też. Kiedy dotarliśmy do hotelu, było po północy. Zanim dokonałem ablucji i dopakówki brudnych ciuchów, które pierwej rozdzieliłem od czystych, minęła kolejna godzina. Jak na złość, strasznie kiepsko spałem, wierciłem się, przewracałem z boku na bok, chodziłem na siku, także z 4-5 ustawowych godzin snu, zaliczyłem może połowę. Wstałem ledwo żywy, powlokłem się do busa jak zombie, i tak właśnie wegetowałem, przez godzinę drogi na Stanstead. Tam też, nawet po śniadaniu i kawie, wciąż miałem pod powiekami piach a w głowie kisiel. Marzyłem tylko o tym, żeby w Dublinie, hotel chciał nas przyjąć na czas i żeby przytulić na parę godzin głowę do poduszki. A to nie zawsze jest na Wyspach takie proste.

W Irlandii mieliśmy wylądować po 11. Hotel był co prawda 5 minut drogi autem od lotniska, ale doby zazwyczaj zaczynają się od 14. Nie ma pewności, że recepcja wpuści kogoś do pokoju wcześniej, zwłaszcza, że była niedziela, a ludzie po sobotnich baletach w mieście chcą wymieszkać pokój do końca. Zanim wygonią spóźnialskich, wysprzątają i wymiotą syf, 14 to i tak najlżejszy wymiar kary. A my o 16 mamy już próbę. Na szczęście tego dnia dobry Bóg miał twarz niewyspanego Polaka i pozwolił nam zająć łóżka chwilę po meldunku.

Pospaliśmy się od razu, ja i On. A gdy po dwóch godzinach rozdzwoniły się budziki w komórkach, miałem wrażenie, że byliśmy bardziej zmęczeni niż przed snem. Wstaliśmy z trudem. Prysznic nieco pomógł zetrzeć z twarzy szarość nieprzespanej nocy, ale wciąż nam było mało. Snu. Do tego swoje robiła pogoda. Mżyło, niskie ciśnienie, na szczęście bez wiatru i zimnicy. Pojechaliśmy busem do centrum. Przejedliśmy coś w knajpie niedaleko klubu. Porcje były solidne, więc znowu dopadło nas poobiednie znużenie. Taka kwadratura koła. Kiedy technika dopinała w klubie wszystko na ostatni guzik, ułożyliśmy się z Morwą w lożach naokoło sceny i wyrwaliśmy życiu jeszcze dobre pół godziny drzemki.

Próbę odegraliśmy szybką i sprawną. Po niej, żeby nie zamulić się do reszty, wyszedłem w deszczowe miasto, na drobne zakupy. Kupiłem sobie świetny, świąteczny sweter z Gremlinami. Opiłem się po uszy esperesso, w nadziei że pomoże. I pomogło. Kiedy szykowaliśmy się do wyjścia na scenę w The Academy kofeina wreszcie trafiła we właściwe miejsce w krwiobiegu. Grałem, skakałem, tańczyłem, czyli robiłem to wszystko, co lubię i umiem najlepiej. No może poza tym tańcem. Zagrało też sprzężenie zwrotne, podobnie jak w Londynie. Irlandia na swoją kolej musiała czekać ponad dwa lata, i nawet po tym czasie nie zawiodła. Żal było kończyć, ale z drugiej strony poczułem niesamowitą ulgę, że jutro nie będę musiał znowu zarywać nocy, żeby dosypiać w drodze i walczyć sam ze sobą i własnym zmęczeniem. A może po prostu jestem już stary i ciężej to wszystko znoszę…

Nasennie, w hotelu, pobraliśmy w barze płyny. Na miasto, mimo rozlicznych propozycji, wyjść się nie zdecydowaliśmy. Nie dość że nie było mocy to i trzeba by się przebijać na drugą stronę Dublinu, a dla godziny wątpliwego relaksu na Temple Bar byłoby to nader niewskazane. Albo po prostu już naprawdę jesteśmy starzy, i zwyczajnie nam się nie chce…

To, co przyjęliśmy w hotelu w zupełności wystarczyło. Dolazłem do pokoju na ostatnich nogach. Uporządkowałem brudy względem czystości. Na szczęście nie było z tym wiele roboty, bo większość była uświniona, przepocona i śmierdząca. Ostał mi się jeden wyjściowy komplet na powrót. Nawet skarpet mi zabrakło, bom źle obliczył średnią zużycia. Na szczęście On miał jakieś zbędne, nieużywane nylonówy, który musiały mi starczyć na przelot. Ablucje odłożyliśmy na rano, bo szkoda było czasu na zbytki. Tym razem zasnąłem jak kamień. I pomimo tego, że spałem 5 godzin, wstałem w miarę wypoczęty. Nawet bardziej niż w miarę. Śniadanie sobie oszczędziliśmy na poczet dodatkowych 30 minut drzemki.

Bus przyjechał o czasie. Wiało, padało, ale za to było zimno, czyli w zasadzie nic nas nie trzymało w Dublinie, oprócz odprawy, którą wszyscy przeszli szybko i bezboleśnie. Resztę czasu, pozostałą do odlotu, przesiedziałem w stuporze i milczeniu na hali, w towarzystwie reszty chłopaków, o podobnie wyglądających licach i z lekka przekrwionych oczach. Udawałem, że coś czytam, ale co przeczytałem jedno zdanie, zaraz zapominałem wątku. Coś, jak z uczeniem się po pijaku. Kiedyś, na studiach, chciałem się podjąć tej sztuki, ale szybko zrozumiałem, że te dwie sprawy są totalnie rozłączne.

Lot w połowie przespałem a w drugiej połowie przeczytałem. Znużenie odpuściło. Nie mogłem się usadowić na rajanerowskich fotelach i żeby nogi nie wbiły mi się w trzewia, wolałem stać nad współpasażerami, ku uciesze stewardów ciągnących wózki z legalną kotrabandą na bezcłówce. A po korku w Łomiankach i zakupach w Żabce, znowu poszedłem po Alę do przedszkola…

Jedna odpowiedź do “Trasa pomarańczowa 2022. Anglia i Irlandia.

  1. Jak czytam Twój opis Londynu, to jako żywo przypominają mi się utwory Dire Straits. Portobello Road, czy Notting Hill – tak Knopfler nazwał swoje studio, a także stąd wziął nazwę zespół The Notting Hillbillies, w którym „odpoczywał” onże od Straitsów. Jest taka książka „Dire Straits London”, ale trudna do zdobycia. Pozdro z Kanady! Wpadnijcie tu kiedyś. Xebać zblazowaną sitwę z Torontowa, co wtedy tak brzydko krzyczała do Was. Prawdziwi fani czekają!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.