Dokładnie tydzień temu, w środę, parę minut po zajęciach, poszedłem na bankiet do Zachęty i strułem się niemożebnie. Trzymało mnie tak do soboty, z mniejszym lub większym nasileniem. Dziś też jestem już po zajęciach na uczelni, a przed robotą w wieczornych telefonach w telewizji. Nie opłaca mi się jechać nazat do domu, na godzinę. Zaszyłem się więc w uniwersyteckiej bibliotece. Co nie bądź popiszę, coś przeczytam. Na żaden bankiet nie pójdę…przynajmniej do piątku.
Analogii miedzy minionym a bieżącym tygodniem jeszcze kilka mógłbym znaleźć. Ot choćby taką jedną, że tydzień temu jechałem w czwartek na koncert, podobnie, jak zamierzam uczynić to jutro. W Łodzi wystąpi bowiem fenomenalna, satanistyczno-yassowa formacja Zgniłość, z którą jakiś czas temu podjąłem współpracę, i która, o zgrozo, bardzo dobrze się układa. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Jak już napomknąłem felieton wcześniej, do Szczecina podróżowałem na ostatnich nogach. Dosłownie. Jakoś się jednak tam dotłukłem w jednym kawałku, choć wyłączałem się na maksymalnie długie odcinki drogi i stosowałem ucieczkę w sen. Zimno panowało tego dnia sakramenckie, do tego, w zasadzie przez całą drogę, siąpił deszcz. Dotarliśmy prosto do klubu-nie starczyło już czasu na hotel. Klub w Szczecinie, dla niewtajemniczonych, to dawna dyskoteka, zlokalizowana w budynku starej parowozowni u podnóża niemniej słynnego obiektu o nazwie „Słowianin”. Kiedyś miałem okazję zajrzeć do przybytku w którym przyszło nam grać, w latach jego największej świetności. Strobo, basy, gwizdki, DJ Westbam, te klimaty. Sceneria rodem z Młodych Wilków, podobne towarzystwo.
Zmieniły się czasy, zmieniło się właścicielstwo, ale klimat zaklęty w murach pozostał. Obiekt jest duży i stary, trudno dogrzać tę landarę. Gdzieniegdzie poustawiano gazowe nagrzewnice i farelki na agregat, ale i tak warto było pozostać w odzieniu wierzchnim. Czem prędzej postanowiliśmy więc opędzić próbę, bo klimat w środku jak i na zewnątrz ewidentnie z nami nie współpracował. Udało się, co jest jak na nas rzadkością, wymóc, każdy na każdym, wewnętrzny ordung, i pół godziny przed zaplanowanym końcem sałndczeku siedzieliśmy już w busie i zmierzaliśmy na pokoje. Zakwaterowano nas nieopodal szczecińskiej stoczni, w dawnym robotniczym hotelu, dziś zmodernizowanym i przerobionym, jak przystało na XXI wiek. Nazwa Vulcan nawiązuje do dawnych lat; tak bowiem „za Niemca” nazywała się szczecińska stocznia. Okolica jednak, jak była szemrana, tak i szemrana pozostała. Na stacji benzynowej, na której zatrzymaliśmy się po występie, pan wydawał towar „z okienka”, jak sam wyjaśnił, ze względu na szczególne upodobania lokalnej klienteli.
Koncertu szczecińskiego nie będę wspominał miło. Nie to, że coś było nie dobrze. No chyba że właśnie mi. Cały reczital zagrałem z pawiem siedzącym gdzieś między żołądkiem a przełykiem. Do tego lekko obluzował mi się retainer, który noszę po wewnętrznej stronie kłów, pamiątka po aparacie korekcyjnym, przez co drut rozorał mi wargę, na szczęście tylko dolną i w niewielkim stopniu. Zrazu podkleiłem dziadostwo specjalnym woskiem, który noszę w futerale od zawsze, a którego od dawna nie używałem, i w zasadzie planowałem go już wyrzucić. Na tym skończyły się moje przygody zdrowotne tego dnia. Zagraliśmy przyzwoicie. Publiczność wypełniła lokal do dostatniego biletu, ale ochrona kultowa nie miała zbyt wiele do roboty. Nie specjalnie mnie to dziwiło, gdyż znam dość dobrze szczecińską specyfikę.
Po występie zawijka w trymiga. Zdążyłem wymienić jeno parę słów z Krzakiem aka Marszałkiem Pizduckim, który przyjechał na koniec występu. Oddał mi książkę, kryminał Mariusza Czubaja, który mu pożyczyłem do pociągu, gdy w październiku grał w Warszawie, a po występie u mnie nocował. Mariuszowi Czubajowi osobiście złożyłem z tego powodu podziękowania już parę dni później, ale, nie uprzedzajmy faktów…
W hotelu, w Szczecinie, postanowiłem tylko spać, bez peregrynacji po okolicy czy nawet okolicznych pokojach. Wykończony byłem przez tą rozregulowaną gastrykę. Sen miałem dobry i sprawiedliwy. Obudziłem się wypoczęty choć nie najświeższy. Z rozsądku postanowiłem coś zjeść na śniadanie, bo ostatni posiłek, i to w mocno okrojonej formie, przyjąłem dzień wcześniej, po południu. Później kompletnie nie miałem apetytu. Zjadłem lekkie rzeczy; warzywa, banana, serek, nawet kawy nie piłem, tylko słomkową herbatkę, żeby nie nadwyrężać żołądka. Na niewiele się to zdało, bo i tak musiałem chwilę po śniadaniu odwiedzić toaletę, ale był to na szczęście ostatni akord laksacyjny na tej trasie. Ruszyliśmy do Wrocławia.
Nie zdziwię chyba nikogo, kiedy napiszę, że w drodze do Wrocławia…głównie spałem. Przebudziłem się gdzieś w okolicach Gorzowa, kiedy zatrzymała nas…Straż Graniczna. Tak tak, ta sama, co kontroluje obcokrajowców w poszukiwaniu kontrabandy i nielegalnych imigrantów. Jechaliśmy ponoć po autostradzie własnym tempem, kiedy drogę busowi zajechało służbowe auto z mrugającym na tylnej szybie napisem „Jedź za mną”. Obydwa samochody wjechały na parking przy stacji. Pierwszy z busa wysiadł Guma, szykując już służbowy glejt, żeby dowiedzieć się o co kaman. „Proszę zostać w aucie, proszę nie wychodzić”- poczęli wrzeszczeć pogranicznicy. „Panowie, my z jednej firmy, a poza tym, to kapela jedzie na koncert”. Kapela? Jaka? Kult??? Niemożliwe!!! Bo myśmy myśleli, że to bus ze Szwecji wraca z przemytu, pełno tu takich się kręci. I w zasadzie na tym się skończyło. Panowie pogadali sobie jeszcze chwilę o sytuacji służb mundurowych; kto mógł i chciał, poszedł na stację. Ja nawet nie wychodziłem. Zły byłem, że po raz kolejny doświadczam na sobie działania systemu opresji, który nie daje mi się porządnie wyspać. Kiedyś już dostawałem telefony z komendy o 6 rano. Nomen omen, za tego samego ministra sprawiedliwości.
Do Wrocławia też dotarliśmy na styk, tj. prosto na próbę. Piątek o 16-tej nie jest wymarzoną porą na jeżdżenie po centrum jakiejkolwiek aglomeracji. Kto był i jeździł, ten wie. Sala A2 w której przyszło nam grać, wyprzedała się już na kilka tygodni do przodu. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu i nieskrywanej radości, podobnie wyprzedała się też sala poznańskich Targów, na której mieliśmy zagrać następnego dnia. W kilkuletniej przygodzie z graniem w tamtym miejscu, to pierwszy taki przypadek.
Wrocław nigdy nas nie zawiódł, i tak samo było i tym razem. Zaczęliśmy ten koncert dość nietypowo, od Arahji w wersji znanej z występów unplugged, podobnie jak to było przy drugiej Warszawie i już po tym wejściu wiedziałem, że miasto tego dnia jest nasze. Później nic nie poszło już nawet minimalnie źle; bez wątpienia jeden z lepszych koncertów z tegorocznej październikowej. Zresztą, jako rzekłem, we Wrocławiu rzadko kiedy było inaczej. Po występie było wielu chętnych na wspólne pielgrzymki po lokalach, ale ja nie miałem już za grosz siły. Ziąb był poza tym tak nieznośny, nawet jak na Wrocław, że na samą myśl o wyjściu na zewnątrz, zamarzały mózg i trzewia. Przeprosiłem całe moje znajome, niemałe, towarzystwo i, opadły z sił, położyłem się do łóżka spać. Nazajutrz, razem z Nim, mieliśmy jechać do Poznania pociągiem. Dzieje się tak czasami, kiedy jest więcej pasażerów niż miejsc w busach i autach prywatnych. A że my oba jedna choroba i lubimy pociągi i swoje wzajemne towarzystwo, to wybór wydawał się być oczywisty. Poza tym, pociąg miał nad busem tę przewagę, że wyjeżdżał godzinę później, a przyjeżdżał o tej samej co bus porze. Trzeba było tylko doczłapać się 200 metrów do hotelu, ale to przecież drobiazg.
Zszedłem na dół niespiesznie. Na śniadanie. Bagaż główny wydałem kierowcy Sławkowi, a sam, po śniadaniu, z plecakiem i siatką, postanowiłem zafundować sobie trening, którego z powodu choroby, od kilku dni nie miałem. Poszedłem, a jakże, do mojego ulubionego miejsca, tj. do DH Renoma, gdzie znajduje się siłownia popularnej ogólnopolskiej sieci w której mam karnet i upodobanie. Zacząłem, powoli, bez gonitwy, bo czasu miałem aż nadto. O 11-tej umówiony byłem na kawę z moim kolegą, także odpowiednio rozplanowywałem każdy ruch. Może aż nazbyt niemrawo mi to szło, ale nic lepszego nie miałem już do roboty. Na pociąg dotarliśmy razem z Marcinem, tym od kawy. Z Renomy na dworzec to jakieś 10 minut spacerem. Trochę byłem zaniepokojony, jak podróż będzie przebiegać, bo gdy tak sobie pomaluśku tyrałem te ciężary, On wysłał mi wiadomość, że system elektroniczny zakupu biletów padł, i nie da się nabyć za jego pomocą miejscówek, więc jedzie na dworzec do kasy,. Tam dowiedział się, że miejsca owszem będą, ale bez gwarancji siedzenia. Ostatecznie, na pół godziny przed odjazdem, system się naprawił, i wszystko wróciło do normy. Mieliśmy i bilety i miejscówki. Nie miałem za to bidonu, którego zapomniałem zabrać z siłowni, a który kupiłem parę tygodni temu w Rzeszowie, przed koncertem. Zadzwoniłem do Marcina, żeby zajrzał po drodze na salę i przejął zgubę, ale nie było już co przejmować. Nie dziwię się złodziejowi, bo bidon był naprawdę fajny. Klub, na moje zapytanie mejlowe, czy mają monitoring i czy można by pogrozić palcem rabusiowi, odpisał jedynie, że bardzo mu przykro, i jak chcę, to mogę sobie kupić u nich nowy, równie fajny na recepcji. Pooolska, mieszkam w Pooolsce…
W Poznaniu byliśmy o czasie, to jest po niespełna dwóch i pół godziny drogi. Rozpakunek gratów, szybkie siku i na próbę, do wyprzedanej hali MTP. Nie powiem, napawało mnie to i napawa nadal dumą, bo to spory wyczyn sprzedać taki koncert w całości dla takiego audytorium. Że jest tak naprawdę, przekonałem się zaraz po wejściu na obiekt. Scena, która zwykle umiejscowiona była w połowie sali, teraz niebezpiecznie przybliżyła się do tylnego wejścia, zostawiając bardzo mało miejsca na rozbieg.
Przed koncertem, kiedym po ablucjach drzemał w hotelu, nawiedził mnie w pokoju mecenas Bongo. Przyniósł ¾ kolorowej Metaxy, ale nie grzeszyliśmy za bardzo, tyle co na naparstek. Dawno się nie widzieliśmy, więc i na picie nie było czasu, bo musieliśmy się nagadać. Zresztą, Bongo i tak szedł na występ konkurencji, choć swoją drogą, konkurencji miłej i zaprzyjaźnionej. Tego samego dnia grali bowiem w Poznaniu Bracia Figo-Fagot. Napisałem więc szybko do Pietrasa, żeby po występie przyszedł do Kultowej, do której wszyscy się udamy, co też wykonał, ku uciesze fanów i rezydentów klubu.
A sam koncert? Pożegnalne występy są specyficzne. Każdy gra na 110 procent, bo wie, że nie ma co trzymać nadbagażu na następny dzień. Mają w sobie więcej luzu i spokoju, bo to już koniec i niestety koniec. Są dłuższe, bo zawsze przed bisami Kazik odczytuje coroczną, potrasową „listę płac”; kto wziął udział, kto pomagał, kto pracował; jak się tego słucha, to dopiero do człowieka dociera, jakie to jest ogromne przedsięwzięcie, ten cały Kult. Ile osób pracuje na wspólny sukces rok w rok. I do dziś nie wiem, jakim cudem, to się co roku udaje, a w tym roku udało się nadspodziewanie dobrze, bo wyprzedaliśmy prawie wszystkie hale i kluby. Warto napomnieć, że w Poznaniu zagrał jeden z lepszych saportów na tej trasie. Z serca polecam tych chłopców i trzymam za nich kciuki.
Do Kultowej pojechaliśmy, ja i On, prosto z hali Targów. Smartfon, Uber, pstryk, i jesteśmy. W środku, jak to o tej porze roku po koncercie, klasyczne piekło, ale oczywiście w tym dobrym wydaniu. Mrowie ludzie, tony znajomych, litry gatunkowych alkoholi. Ale na szczęście, litraż w tym roku przyjąłem umiarkowany. Dość powiedzieć, że razem z mecenasem Bongo i Gumim wyszliśmy z lokalu w dobrym, napoczętym stanie i poszliśmy coś konsumować na rejon, na Jeżyce. Może dlatego nie chciało mi się zejść na śniadanie w hotelu, bo o 3 rano zjadłem trochę wcześniejsze na mieście.
Wróciłem do domu busem, razem z panem Jankiem, Morwą, Gumą i Darkiem. Zmówiliśmy się po drodze na 15-go grudnia, na zespołowego śledzika u Januszka. Wcześniej rozlosowaliśmy losy w wewnątrzespołowej, świątecznej loterii; prezenty do 30 złotych-nie uwzględnienia się alkoholu; nie mogę powiedzieć kogo wylosowałem, ale już wiem, że będę miał kłopotz oryginalnym podarkiem. Nie m nabyłem się tego dnia za długo w chacie. Po 19-tej zamówiłem taryfę i pojechałem grać ze Zgniłością i kolegą Świetlickim do klubu na Nowogrodzkiej. To tam Mariuszowi Czubajowi podziękowałem w imieniu Marszałka Pizduckiego za lekturę, co przyjął z godnością. Pierwszorzędnie wyszedł ten koncert; aż niedowierzałem, że tak dobrze mi się będzie grać i że tak wszystko będę pamiętał, zważywszy na to, że przez chorobę małej Ali w tygodniu poprzedzającym, nic sobie z ich repertuaru nie powtórzyłem, ale jak widać, Bóg czuwał i pamięć mięśniowa zadziałała. Z powrotem, gdy wracałem po koncercie do domu, też miałem szczęście; trafiłem na miłego kierowcę, który okazał się być wydawcą płyt Nagłego Ataku Spawacza, jednej z moich ulubionych kapel z młodości…
Jutro, tj. w czwartek, gramy ze Zgniłością w mieście Łodzi. Jadę tam swoim autem, z nastawieniem że wrócę po występie na noc, ale śpimy w końcu w legendarnym hotelu Savoy, a warunki w nocy mogą być nienajlepsze, także…nie uprzedzajmy faktów…
Hotel Vulcan nie jest remontowanym robotniczym, a nowo zbudowanym, a pod nim jest niemiecmi bunkier przeciwlotniczy ;).
Jakich kryteriów używasz do określenia jakości koncertu? 🙂 pisałeś że koncert we Wrocławiu był jednym z najlepszych. Ja, będąc co roku w Gdyni mowie że było jeszcze lepiej niż poprzednio (mowie tak co roku) 🙂
Pozdrawiam
Zaintrygowała mnie ta szczecińska specyfika. Rozwiń waść, jeśli łaska
Witam,
Być może technicznie Wrocław zagrany bez zarzutu, ale moim zdaniem Lider odśpiewał jak pracownik fabryki, który codziennie przez 8 godzin powtarza tę samą czynność. Zabrakło kontaktu z publicznością, który dotąd był dla mnie nieodłączną częścią na koncertach KULTU. Nie wiem czy spowodowane niedyspozycją, czy w pamięci tak bardzo utkwiła zeszłoroczna szklanka ciśnięta przez jakiegoś kretyna w stronę sceny (ranna ochrona+specjalne podziękowanie w formie ciepłych słów z ust Kazimierza). Można uchylić rąbka tajemnicy? Dlaczego Frontman zaniechał konferansjerki?