Trasa pomarańczowa 2018 – 3 x Wa-wa

Z tymi Warszawami to tak było…najpierw była pierwsza, taka rozbiegowa-świeża, później druga-najmocniejsza i trzecia-najbardziej programowo różnorodna. Ale wszystkie trzy łączyło to, że były zagrane na niezwykle wysokim poziomie; chyba najwyższym z dotychczas zagranych koncertów.

No i w zasadzie na tym by należało poprzestać, bo co tu więcej można dodać, kiedy na widnokręgu majaczy sam cel, a drogi nie widać, bo to raptem parę kilometrów autem. To, paradoksalnie, najtrudniejsze koncertowe wyzwania, zwłaszcza dla miejscowych. Kiedy się jest w trasie, to obchodzi człowieka jedynie sama muzyka i jej jakość. Kiedy się gra w domu, to i owszem, ściany pomagają, ale czasami zza tych ścian dochodzi płacz dziecka, albo impreza u sąsiadów. Z rana trzeba samemu martwić się o śniadanie i prowadzić dziatwę do szkół i przedszkoli.
W czwartek, przed pierwszą Warszawą, wróciłem po próbie do domu. Na 2 godziny, żeby zobaczyć się z małą Alą i na chwilę odciążyć małżonkę od prozy życiowej, gdyż akuratnie przygotowywała się do kolejnego egzaminu w ramach swych naukowych wyzwań. Wróciłem do Stodoły metrem. Stawiłem się na miejscu o 19. Powitałem kolegów i licznych gości. Pokręciłem się po garderobie. Przedmuchałem ustnik, podpiąłem odsłuch i słuchawki. Wyszedłem na scenę i grałem razem z kolegami ku uciesze kompletu publiczności. Taka moja proza życia. Wróciłem autem do domu. Po drodze odstawiłem do domu Kajetana i kolegę Rafała z Łodzi na Dworzec Centralny. W domu byłem przed północą.

Następnego dnia oporządziłem małą Alę i odstawiłem ją przed 9 do przedszkola. Miała gila i pokasływała, ale o tej porze roku w przedszkolu to norma. Zabrałem się za zaległe teksty, popatrzyłem w internety względem dostępności dokumentacji w Archiwum Akt Nowych, gdyż po trasie zabrać się muszę ostro za doktorat. Ok.14 przyjechał do mnie z Lublina mój brat, Wojtek. Kiedy ja zbierałem się na próbę, on szykował się do wyjścia po Alę do przedszkola. Małżonka utknęła w robocie. Po próbie zaszedłem na godzinny trening na siłownię, zlokalizowaną w dawnym kinie Moskwa, paręset metrów od klubu. Niektórzy nie lubią wysiłku fizycznego przed koncertami, ale ja lubię go po dwakroć. Oczywiście, z umiarem, żeby nie przesadzić, ale taka godzinna, skoncentrowana dawka jeszcze nigdy nie wyszła mi przed reczitalem bokiem. Nakręcony po treningu, powróciłem na deski Stodoły. I zagrałem. Z każdym numerem czułem, że miast ubywać mi sił, przybywa mi dodatkowych kilodżuli energii; powietrza w przeponie z każdym numerem jest jakby więcej, usta w ogóle się nie męczą. Doskonale znam to uczucie. To jest tzw. zwyżka formy; świńska górka; rubikon mocy-mniejsza o nomenklaturę; to uczucie pojawia się, gdy gra się bardzo dużo w bardzo krótkim czasie; zazwyczaj po kilku dniach od pojawienia się pierwszych symptomów przychodzi kryzys zmęczenia, ponieważ wyżej górki nie ma już nic i zaczyna się szybki i nagły regres, powodowany zmęczeniem materiału ludzkiego. Trzeba podówczas, jak w wyczynowym sporcie, zostawić ustnik na kołku, i zafundować sobie parę dni odpoczynku. Tak się szczęśliwie złożyło, że po trzeciej Stodole mieliśmy w planie parę dni przerwy. Od grania owszem, odpocząłem, ale głównie z przymusu, bo nie było kiedy nawet o nim pomyśleć…

Na trzecią Warszawę zapowiedziało się liczne grono znajomych. Chwilę przed koncertem towarzystwo umówiło się na bifor w Zielonej Gęsi, knajpie przy Polach Mokotowskich. Zajrzałem do nich na pół godziny. Pogwarzyłem przy kawie i uciekłem do pracy, na zakład, zakładać drelich i pobierać narzędziówkę. Jak się miało okazać, kryzys nie przyszedł jeszcze tego dnia-nadal stałem na szczycie i wypatrywałem horyzontu, ale tego na szczęście wciąż nie było widać. No, może pod koniec koncertu, gdzieś tam zamajaczył, bo zszedłem ze sceny totalnie spompowany, podobnie jak moi koledzy. Znajomi napierali, żebym szedł z nimi do knajpy, ale nie miałem zupełnie siły. Podwiozłem ich jedynie do Centrum, skąd ruszali w dalszą podróż po barach, a sam, wraz z małżonką, udałem się do domu. Tamże, w nocy, mała Ala często się budziła; narzekała, że boli ja ucho. Gorączkowała.

11 listopada, kiedy na Warszawę najeżdżały zastępy patriotów, ja z dr Joanną i małą Alą pojechaliśmy na Niekłańską, do cioci Kamy, znajomej pediatry, żeby potwierdziła to, co sami wiedzieliśmy. Obustronne zapalenie uszu. Antybiotyk, te sprawy. Wracać musiałem już przez Pragę, bo o 11 w południe okolice Stadionu były wyłączone z ruchu. Zresztą, po całym mieście ciężko było się poruszać. Flagi, race, biegi i biegacze. Do wieczora niewiele się zmieniło. Nie wychodziłem już na miasto, ani z domu. Stulecie niepodległości przeszło mi trochę koło nosa, bez specjalnego żalu.

Nazajutrz, w dzień wolny od pracy, kiedy dr Joanna poszła leczyć ludzi, ja zostałem w domu z chorą Alą, która po antybach była już trochę zdrowsza. Następnego dnia też zostałem. I następnego. W środę, dzień przed wyjazdem do Szczecina, poszedłem w południe na zajęcia, na Bednarską, a po nich, na galę wręczenia nagród im. A. Woyciechowskiego, organizowaną przez Radio Zet. Nie bardzo wiedziałem, z jakiej paki mnie tam zapraszają. Zaproszenie wysłano na adres redakcji Superstacji, w której, od jakiego czasu udzielam się już tylko jako współprowadzący wieczorne telefony, a nie jako wyszczekany dziennikarz, łojący w rząd i dobrą zmianę, ale niech tam, jak proszą, to poszedłem, zwłaszcza że miałem po drodze. Sama gala niczym szczególnym nie zaskoczyła, takoż utwierdziłem się jedynie w przekonaniu, że następnym razem chyba nie przyjdę. Liczyłem na to, że co nie bądź wynagrodzi mi bankiet. Jakże okrutnie się pomyliłem, zorientowałem się następnego dnia o 6 rano. Po pierwsze, na bankiecie podawali tylko winko, także fail na starcie; wypiłem dwa kieliszki, głównie po to, żeby popić małe kanapeczki i paszteciki, z których składał się bufet-catering nie powalił. Choć może jednak nie do końca, bo tak jak wspominałem, nazajutrz, chwilę po świtaniu, zerwała mnie z łózka nagła defekacyjna potrzeba, tak silna, że myślałem, że nie dojdę do latryny. Blady zrobiłem się jak ściana i zupełnie opadłem z sił. Potem, do wyjazdu jeszcze parę razy bisowałem na porcelanie, a drogę do Szczecina przespałem. Jeśli już się wybudzałem, to tylko po to, żeby odwiedzić na stacji benzynowej toaletę. Miałem ze sobą środki na laksację, ale z doświadczenia wiem, że lepiej się przemęczyć, niźli zażyć to świństwo, bo równie dobrze można by, przynajmniej w moim przypadku, najeść się betonu i popić wodą. W Szczecinie na koncercie walczyłem, na szczęście, już tylko z dojmującym pawiem, który tkwił mi gdzieś między żołądkiem a przełykiem, ale na szczęście nie wyleciał…

2 odpowiedzi do “Trasa pomarańczowa 2018 – 3 x Wa-wa”

  1. Byłem w Krakowie , byłem na trzeciej Warszawie i powiem szczerze jeden jak i drugi koncert zespół zagrał na bardzo wysokim poziomie . I tu i tam było zacnie, uroczo ,sentymentalnie przede wszystkim ciepło, ciepło od ludzi zgromadzonych, ciepło w sensie relacji,miłości i szacunku. Szacunku do siebie oraz zespołu młodzieżowego znanego skądinąd. Tomek, Wojek, Jeżyk ty Jarku świetnie słyszalni dla tego mały plusik dla warszawskiego koncertu ,choć w dawnej stolicy Polaków było też całkiem nieźle. Te „twoje puzony” wywołują bardzo pozytywne ciarki które spowodowały jakiś wielki przypływ emocji i miłości co z moją szacowaną małżonką podkreśliliśmy głębokim buziakiem.A, że małżonka na imię ma Ania już wiadomo podczas której pioseneki to nastąpiło , lecz koncert to była pierwsza część wieczoru, after w Barze J. trwał do 4 rano i był uwięczeniem całego wspaniałego wyjazdu, wypite piwko z Grzesiem smakowało jak nigdy. Dziękuję kult, dziękuję kult ochrona, dziękuję Warszawo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.