2 tygodnie temu, zakład produkcyjny Kult wyruszył na triduum koncertowe po polskich miastach-jak co roku-rozpoczynając tym samym krajową część trasy pomarańczowej. Na pierwszy ogień poszedł Toruń, za nim Zielona Góra a na ostatek-mój ukochany Szczecin.Wyjeżdżaliśmy na 3 dni poza dom już w czwartek. Zwykle trzydniówki rozpoczynamy od piątku, żeby grać przez cały łykend, z rzadka startujemy wcześniej. W związku z tym przyspieszeniu musiały ulec wszystkie moje pozamuzyczne plany. A było ich trochę. Wystartowała też promocja nowej płyty grupy na K. Poszliśmy z Kazikiem wespół do jednego tokszołu. Poza tym musiałem ponadganiać swoje zawodowe obowiązki w biurze, które, akuratnie w minionym tygodniu, urosły dwukrotnie. Na domiar złego, na czwartek rano ustaliliśmy nagranie Radiokomitetu w telewizorze. Nie brałem auta, bo nie bardzo miałby co później z nim zrobić-z telewizora jechałem prosto na zbiórkę, a potem busem do Torunia. Mroku nie mógł wziąć swojego, gdyż z rana jeździ nim do swojej pracy jego dziewczyna. Wezmę taksówkę, piszę mu na komunikatorze. Nie, po co. Pojedziemy komunikacją. Taksówki są dla mieszczaństwa. Niby racja, po co, przecież mamy dobre połączenie. Szkoda tylko, że nie przewidziałem, że w czwartek z rana od 7 będzie lało w Warszawie jak z cebra. A ja autobusem, metrem i tramwajem, objuczony w walizkę spakowaną na 3 dni i puzon na dokładkę. Umordowałem się i przemokłem w te 40 minut podróży z Żoliborza na Grochów, jakbym jechał co najmniej z Bergen do Stavanger, albo jeszcze gdzie dalej. Ledwie wszedłem do redakcji, widzę jak Mroku siedzi na foteliku w charakteryzatorni, czyściutki i suchutki, a pani go robi na bóstwo. Powiedziałem mu do słuchu, co sądzę o jego proletariackich metodach podróżowania, i że ostatni raz byłem taki durny, żeby w ten deszcz, z walizami dla egalitarnych zasad, no bo przecież nie z chorej oszczędności.
Nagraliśmy tego dnia program z gościem, który był Wojciech Wojda, lider płockiej formacji Farben Lehre. Kiedyśmy żegnali Wojtka, deszcz wciąż padał. Gdym wychodził z budynku, już tylko lekko mżyło. Ale mimo wszystko-ciuchy i cały dobytek miałem przemoczone i potwornie wilgotne. Na domiar złego autobus nie zatrzymał mi się koło Grudy, na przystanku na żądanie, przez co opaźniłem wyjazd, aczkolwiek nieznacznie.
Do Torunia w busie podróżowała z nami bramka. Dla nich też był to debiut na tegorocznej październikowej. Jechali Kozi, Guma i Darek. Na miejscu dołączył jeszcze kolega Bartek ze Śląska. Mały włos, spóźnilibyśmy się na próbę, bo na autostradzie zdarzył się tego dnia śmiertelny wypadek. Rysiek jednak w porę wysłyszał ostrzeżenia na radiu. Powiózł więc nas starą drogą, na Płońsk-z tym że zajechaliśmy doń od strony Sochaczewa, opłotkami, po Polsce której nie znaliśmy.
Toruń, już od 8 lat, szykuje dla mnie niemal niezmienny i niczym niezmącony plan dnia. Przyjeżdżamy na próbę, po próbie przejmuje mnie Maniek i idziemy do niego, 200 metrów od klubu, na kwadrat, żeby zjeść to, co wcześniej Maniuś upichci, a że gotować umie i lubi, to robi zawsze smacznie i zdrowo. Maniuś to mój druh z czasów tomaszowskich. Zakręty losu rzuciły go parę lat temu do Torunia i tak już został. Tym razem Maniek nie wyszedł mi naprzeciw, jak to robił zawsze od 8 lat, jeno ja zaszedłem do niego, a stało się tak, ponieważ parę dni wcześniej, wysiadając z autobusu, kolega niefortunnie postawił nogę na trotuarze, i złamał sobie stopę. Kuśtyka więc bidak o kulach i w stabilizatorze, ale że złamana noga to nie koniec świata, Maniek nawet nie chciał słyszeć o tym, żeby w tym roku odpuścić sobie tradycję. Przejedliśmy więc doskonały, jak zwykle, posiłek, i powolutku poszliśmy, ja normalnie a Maniuś o kulach, do Od Nowy, bo obiad obiadem, ale koncertu Maniuś na pewno nie mógł przegapić, choćby go mieli tam przynieść na noszach.
Obawialiśmy się trochę tego pierwszego koncertu w starym kraju. Może nawet nie tyle koncertu, co nowych kawałków z nowej płyty. Postanowiliśmy jeszcze w Warszawie, że na każdy koncert wrzucamy 3 nowe, stałe numery plus 3 zmienne, żeby przetestować je na polu walki. Jak się miało później okazać, obawy były zupełnie niepotrzebne. Zagraliśmy nowości w punkt, choć wciąż jeszcze nieco na macanego. Jak to przy takich próbach bywa, już po pierwszym publicznym wykonaniu, mieliśmy jako takie pojęcie, które z wybranych kawałków będą w przyszłości gościć na naszych setlistach częściej. Od Nova była tego dnia pełna. Już na tydzień przed reczitalem zabrakło biletów. Gorąco, owszem, ale nie aż tak, jak jeszcze 3-4 lata temu. Komfort dzięki temu lepszy, choć zawsze jednak ciężko się nam na toruńskiej scenie pomieścić.
Strasznie skonany byłem po. Raz, że 3 godziny grania to fizyczna równia pochyła, dwa, że doszło do tego kilkudniowe zmęczenie powodowana deprawacją snu. Alutce idą zęby, ale idą tak powoli, że bolą aż nasze własne. Z powodu ultrazmęczenia, z ciężkim sercem, musiałem odmówić wyjścia na miasto radnemu Mikołajczakowi z małżonką i Maniusiowi. Cała energię zostawiłem na scenie. Nie zostało nawet 5 procent na rozmowę. Stałem przed hotelem i łapałem haustami zimne powietrze. Napisałem przeprosinowe sms-y. Wjechałem na 6 piętro. Usiadłem na łóżku. On już leżał. Też wypluty i wymęczony rwą kulszową, co to go niedawno zaatakowała. Głód nas złapał za żołądki. Przejedliśmy po batonie z pokojowego minibarku. Pobrałem jeszcze małe piwo z lodóweczki. On nie, gdyż przyjmował leki. Geriatryczny wieczór skończył się chwilę po północy wraz z ostatnim łykiem.
Te litry potu, których nie przelaliśmy w Od Novie, oddaliśmy naturze następnego dnia-w Zielonej Górze. W klubie Kawon miejsca jest jeszcze mniej niż w przybytku toruńskim. Poza tym, klima nie działa tu tak skutecznie, jak w Toruniu, co powoduje gorąc straszliwy na dzień dobry. Mimo wszystko jednak, bardzo to miejsce lubię. Zawsze fajnie się tam gra, a grałem tamże z kilkoma innymi zespołami, i nigdy nie było lipy. Tzn. Lipa był. Raz. Do dziś miejscowi wspominają tę wizytę. Nigdy nie było żadnej wtopy. Ani organizacyjnej, ani frekwencyjnej. Klub zawsze zapełniał się po dach. Organizator podejmował nas wcześniej obiadem, bo oprócz sali koncertowej, w klubie jest też część restauracyjna z doskonałą kuchnią.
Plan był taki, że w Zielonej nie chuliganimy bardzo, gdyż następnego dnia jest Szczecin, a tam koncert Marszałka, Piwnica Kany, koledzy no i sami Państwo wiedzą, jak to się kończy. Oczywiście, trochę plan się nam zaburzył. Tzn. mi, Jemu i jego bliskim. Po naszym występie zaszliśmy do niego na chatę, oddaloną od hotelu jakieś 55 metrów. Usiadłem. Koty ganiały po oparciach krzeseł. Przyszło kilkoro kolegów i koleżanek. Pojawiła się jakaś butelka. I tak od słowa do słowa, o 3 rano wyszedłem w mrok miasta, żeby o 3.15 już spać w hotelowym koju. Na szczęście wyjazd był późny, bo odległość tego dnia do przebycia rozsądna. Nawet zdążyłem załapać się na śniadanie.
W Szczecinie graliśmy w byłej sali Opery. Z wierzchu zerwano zeń opakowanie, ale środek został. Ktoś przykrył go białym namiotem i już sala koncertowa gotowa. I do tego z naprawdę dobrą akustyką. Tym samym problem grania w Szczecinie się rozwiązał, bo dotychczas nie było tam miejsca na nasze potrzeby. Największy klub-Słowianin, był jednak nieco za mały. Poprzednie miejsca, w których przyszło nam występować na trasie pomarańczowej, okazały się efemerydami z podejrzanej proweniencji właścicielstwem. Dawna sala opery doskonale się sprawdziła. Muzycznie-jeden z lepszych występów jakie zanotowaliśmy ever.
Długo przed występem, kontaktowałem się z kolegą Krzakiem, który jako Marszałek występować miał tego samego dnia, po drugiej stronie Odry. Umówiliśmy się, że zaraz po naszym reczitalu zabieram całą grupę wycieczkową i uderzamy na występ Marszałka, który na dodatek tego dnia promował swój najnowszy album-Split. Niestety, zawiodłem się okrutnie, gdyż dotychczasowa godzina rozpoczęcia koncertu, w Szczecinie się przesunęła. Zaczęliśmy grać grubo po 20. Wcześniej startowaliśmy chwilę po 19. Kiedy przyjechaliśmy do klubu, Krzaku zwijał akurat graty. Podwiózł nas Ponton. Na miejscu spotkałem paru dawno niewidzianych kolegów. Z Krzakiem zamieniłem dwa słowa. Spieszył się chłopina do chaty. Dzieciaki miał chore, i jechał wspomóc małżonkę. Też wymęczony był, jak ja. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę we czwórkę-ja, On, mecenas Bongo i jego pani, i postanowiliśmy zmienić lokal, bo wszyscy znajomi już się rozpierzchli, a za barem poczęło brakować wszystkiego, gdyż miejsce w którym koncert się odbywał było klubem jeno z nazwy. Wyglądało jak klasyczna skłotownia. Na górze techniawka, na dole punki. Wszystko wpisane w teren starej, poniemieckiej gorzelni. Wyleźliśmy we czworo. Państwo mecenasostwo poszło na pokoje się rozmówić, a my wzięliśmy taryfę, i pojechaliśmy do Kany. Tam zawsze było życie, choć, jak mówił nam miejscowy impresario kultury-ojciec Jankowski, Kana powoli staje się już mocno demode i młodzież starsza i młodsza wybiera inne miejsca na mieście. Jednakowoż Kana w tym przypadku była o tyle wskazana, że położyli nas tego dnia spać w Pażimie-300 metrów od klubu. Kiedy więc, po dwóch jamesonach na jednej kostce, stwierdziłem, że oczy same mi się już zamykają, i marny ze mnie kompan dla kolegów i koleżanek, co to ich On naraił, postawiłem kołnierz, zapiąłem się po szyję, gdyż padało, i szybkim krokiem wróciłem do hotelu. Po drodze podziwiałem, który to już raz w tym roku, nowy budynek filharmonii. Wspominałem też te wszystkie miejsca w pobliżu, w których bywałem po wielokroć z kolegami z Vespy, i tak mi się zrobiło błogo, że musiałem się powstrzymywać przed szlochaniem. Poważnie. Coś za bardzo sentymentalny się ostatnio robię. A że Szczecin to jedno moich ukochanych miejsc w Polsce, nic na to nie poradzę-tak mam.
Kiedy wchodziłem do hotelowej recepcji, zadzwonił Kozi. Dopytywał czy jeszcze gdzieś balujemy, a jak nie, to czy mamy ochotę się przyłączyć. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że ja przyłączam się zaraz do łóżka, ale On jest wciąż aktywny, także zna numer i niech atakuje. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że nie było potrzeby wzmacniania siły uderzeniowej bramki, bo choć amunicji nie zabrakło, to nie było z kim walczyć. Kozi znalazł godnego przeciwnika w Bartku ze Śląska. Darek przerwał ogień wcześniej. Cytrynowy nie podjął wyzwania. Tylko Kozi i On ratowali honor grupy, i robili to ponoć z naprawdę dużym poświęceniem.
Na wyjazd powrotny załapałem się do auta kierownictwa. Zwlokłem się na śniadanie. Przejadłem co nie bądź, manewrując walizką wśród grupy szwedzkich emerytów. W samochodzie Wietechy Rysiek zostawił dla mnie marynowane grzybki, które dostałem od zaprzyjaźnionego szczecińskiego poety. Wcześniej, w Toruniu, w garderobie odwiedził nas człowiek z naręczami konserwowych ogórków-prosto ze swojego zakładu pod Sztumem. Przywiozłem więc do Warszawy, jak przystało na człowiek z kresów, kilka weków. Żaden się nie zbił. Na niedzielny obiad były jak znalazł.