Trasa 2016-Manchester i Dublin

Wyspy, wyspy i po wyspach. Tegoroczną, październikowa trasę rozpoczęliśmy od koncertów w Manchesterze i w Dublinie. Już sam początek podróży zwiastował, że to będzie naprawdę męczący weekend. Bo jeszcze przed wylotem liczyliśmy na to, że może jednak los potraktuje nas łagodniej. Ale jak to bywa w przypadku takich pobożnych życzeń, los zagrał nam na nosie od progu.

Na przednówku tygodnia, tego, w którym mieliśmy wylecieć na Wyspy, dostaliśmy od kierownictwa sms ze szczegółowym planem podróży. Włos na ręku nieco mi się zjeżył. Wylot do Manchesteru w piątek o 21. Następnego dnia koncert, także teoretycznie zostaje popołudnie na sprawunki i zakupy, bo próba przewidziana na 16. Ale już po koncercie manchesterskim zaczynały się schody. W niedzielę pobudka o 5.30, żeby zdążyć na lot o 9 do Dublina. Tam do 16 odsypianie zaległości i o 16 próba a po niej-o 19 koncert. W poniedziałek pobudka o 6-bo na dublińskim lotnisku już czeka na nas samolot do Modlina, i o 13 w startym kraju, od nowa Polska ludowa. Innymi słowy-snu mało, grania dużo, niedojedzenie i niedopicie, śniadania na szybko-w lotniskowych knajpach, przeciążenia i turbulencje.

Zwykle bywało tak, że przy koncertach zagranicznych, zwłaszcza tych wyspiarskich, dostawaliśmy jeden dzień na aklimatyzację, albo, jeśli nie dało się zabukować lotów wcześniej, zostawaliśmy dzień ekstra, żeby nadrobić zaległości w śnie, zrobić zakupy na prezenty i na spokojnie, bez pośpiechu, nieco się zregenerować. Zwykle. Czasami jednak, tak jak  w tym roku, gonitwa czasowa nie zostawiała żadnych wolnych przebiegów; więcej nawet, w tym roku pierdolnik i gonitwa czasowa były chyba najbardziej dotkliwe i bardzo dały się nam we znaki. A może to po prostu już starość, i to, co 6-7 lat temu mi jeszcze nie przeszkadzało, teraz zaczyna dochodzić do głosu? Chuj wie. Wiem ja natomiast na pewno, że trzeba postawić weto przy następnych zagranicznych destynacjach, i zażądać, żeby jednak dać nam trochę odsapnąć w tej zabawie, bo biologii ani życia, panie, nie oszukasz.

Umówieni byliśmy pod domem Grudy w piątek o 17.30. Lot o 21 co prawda, ale do Modlina kawałek, a jak to przy piątku, mogą być korki etc. Więc lepiej wyjechać z zapasem niż zaspać. Wszyscy stawili się na czas. Ruszyliśmy względnie punktualnie. Po drodze stacyjka, jakieś napoje lekkie, na rozruch, przed daleka drogą. Oczywiście korków nie było, a przynajmniej niewielkie. Dojechaliśmy sprawnie. Tak samo przeszła odprawa. Do lotu została planowa godzina z minutami. Usiedliśmy więc, ja i On, w barku lotniskowym, kiedy tylko trochę się weń przerzedziło, bo ruch był tego dnia na modlińskim lotnisku ogromny. Nie powiem, drożyzna straszna na tych lotniskach, ale w końcu lecimy na reczitale płacone w dewizach, także, akonto, można sobie podarować odrobinę luksusu. Zwłaszcza, że w cenie luksusu jest lód, a ciepłe, pite zza pazuchy, kupione w wolnocłowym sklepie, jest tego luksusu pozbawione. Wybór był prosty. On na dwóch kostkach, ja na jednej, plus cola do środka lub na popicie. Siedzimy więc we dwóch, jak na randce. Przepijamy do siebie, gadamy, nadrabiamy zaległości. Ja czuję, jak po każdym łyku wypełnia mnie błogostan i ciepły spokój, bo tydzień miałem męczący. Ala nie dawała spać i w biurze dużo pracy, także ten alkohol, pierwszy od łykendu minionego, robi mi doskonały podkład do wejścia na pokład, przyłożenia głowy do szyby, bo akurat mam miejsce przy oknie, i odlecenia sennego, bo snu potrzebowałem mocno. On też czuje, że dobrze mu ten drink zrobił, bo też miał ciężki tydzień, gdyż borykał się z kontuzjami-swoimi własnymi i swoich bliskich, i przez to jest fizycznie i psychicznie z dupy wysrany. Więc jak jest dobrze, to może być jeszcze lepiej. Zaordynowaliśmy po kolejnym, gdy tu nagle menager do nas przychodzi i mówi, że nasz lot ma 2h obsuwy, i żeby może jednak uważać na przyjmowany tonaż, bo przez 2h może się wiele wydarzyć.

Pobledliśmy obaj. Idealnie się nastroiliśmy z myślą o szybkim odlocie, a tu nagle takie informacje. Nic to, siedzieliśmy dalej. Piliśmy delikatnie, ale mimo wszystko, piliśmy. Na szczęście pani barmanka ok. 22 zamykała interes. Pozwoliła nam jednak zostać na swoich miejscach, i dokończyć to, co wzięliśmy na zapas. Ostatecznie wylecieliśmy chwilę przed 24. Oczywiście odpadłem w samolocie od razu. On zresztą też. Wylądowaliśmy ok. 2 w nocy miejscowego czasu. Na lotnisku czekał Dziki. Z lotniska do hotelu jechaliśmy taryfami  Położyli nas w tym roku dalej niż w poprzednim. Rok temu mieliśmy do klubu 200 metrów.  W tym wyszło coś ok. 250. Strasznie duże obłożenie było w te dni na mieście. United grało mecz u siebie, do tego jakaś walka bokserska. Okolica niewiele się zmieniła. Postanowiliśmy więc wykorzystać swoją doskonałą orientację w terenie, zwłaszcza że ok. 3 w nocy głód nas chwycił okrutny. A nic wszak tak nie gasi gastrycznego pożaru w Manchesterze, jak kebs u Araba w Babilonie. Tak jest, nasza ulubiona restauracja-Babylon-dobra i sprawdzona-czekała na nas, tak, jak my na nią. O 3 nad ranem ruch jak w porze lunchu. Mnóstwo młodych ludzi. Dziewczęta skąpo ubrane. A obok nas zakochana para. On czarny jak heban, Ona jasnowłosa lilia. Zamówili frytki. Jedli, śmiali się, naprawdę piękny widok. Rozmarzyliśmy się tym ckliwym obrazkiem, patrząc po siebie, ale szybko wróciliśmy na ziemię, bo ostry sos począł kapać nam na buty. Zwykle tego nie robimy, tzn. nie żremy niezdrowo nad ranem, ale skoro mogliśmy się tego dnia wyspać jeden, jedyny raz podczas wyjazdu, stwierdziliśmy, że lepiej zjeść wczesne śniadanie już teraz, żeby nie budzić się za 5 godzin i wmuszać w siebie jajka sadzone i blade tosty. Śniadanie jemy na kolację, a potem wstajemy i wychodzimy na zakład. Proste.

Hotel był dobry, ale klima na naszym piętrze działa bardzo na niby. W korytarzu było względnie rześko, ale już w pokoju duchota straszna. Dokładając do tego nasze wyziewy i gorąc spod prysznica, panował pod numerem 1001 na dziesiątym piętrze specyficzny mikroklimat. Okna otworzyć nie sposób, bo zrobili takie nieotwieralne, także postanowiłem wyjść na zewnętrze, choć rozsądek podpowiadał, żeby jeszcze trochę podrzemać. Kiedy doprowadziłem się do jako takiego samopoczucia i wyglądu, zdaliśmy sobie obydwaj sprawę, że po wizycie w Babilonie ja nie mam karty do pokoju, a On nie może doliczyć się dokumentów. Rozpoczęło się nerwowe poszukiwanie. Oczywiście, jak to bywa przy takich kacowych lękach, wszystkie zguby się znalazły, ale cośmy się nairytowali, to nasze.

Wylazłem z nory przed 12. On został. Obolały był, i już na lotnisku deklarował, że w to jedyne, wolne popołudnie nigdzie się nie ruszy, tylko będzie przygotowywał organizm na wieczór. Poszedłem starym szlakiem. Zaszedłem do paru sklepów. M.in. do firmowego przybytku City. Kupiłem pamiątki i to, com dostał w przykazaniu w domu, czyli dziecięce cudeńka rozmiar 74. Powróciłem chwilę przed 15.

Próba przeciągała się. Sala była ta sama, co rok temu. Pamiętałem, że strasznie w niej było gorąco, i że podobnie jak teraz, mieliśmy spore kłopoty, żeby nagłośnić odpowiednio całość. Przed koncertem poszliśmy jeszcze chwilę poleżeć na pokoje. Po drodze spotkałem człowieka, który miał na sobie moją nieśmiertelną, czarną czapkę. Rok temu miałem taki kaprys, że po koncertach wyrzucałem w publikę swoje kaszkiety, bo na tyle dużo ich się narobiło, że trzeba było jakoś temu niekontrolowanemu przyrostowi zapobiec. Nawet Maciek z Vespy pytał mnie w grudniu, gdy nagrywaliśmy w Szczecinie dęciaki do ostatniej płyty, gdzie się podział mój legendarny, czarny kaszkiet, a ja nie umiałem odpowiedzieć. Pamiętałem, że go wyrzuciłem, ale nie pamiętałem gdzie. Szczęśliwie odnalazł się w Manchesterze. Nic się nie zmienił .Wygląda nadal tak samo i ma się dobrze.

Koncert pierwszy na trasie był dla nas ogromną zagadką. A to z tego powodu, że postanowiliśmy wpleść do repertuaru kilka piosenek z nowej, niepublikowanej jak dotąd, płyty. Oczywiście przećwiczyliśmy je kilkakrotnie na próbach, ale w boju to zupełnie inaczej wychodzi niż na poligonie. No i zagraliśmy. No i dobrze wyszły, przynajmniej część. Jedna wyszła wyjątkowo źle. Moim zdaniem. Wykonaliśmy ją oczywiście muzycznie bez zarzutu, ale że to kiepski numer, nigdy chyba mi się nie będzie podobać. A jaki nosi tytuł, to już sobie pozwolę zostawić dla siebie. Dość powiedzieć, że nie ja jeden jestem w kapeli jej zagorzałym antyfanem.

Przemoczony byłem po koncercie manchesterskim do gaci. Zrzuciłem więc wilgotną, jak szmata do podłogi koszulkę, i ubrałem na spocone ciało samą kurtkę. Potem szybciutko do hotelu, żeby się nie zaziębić, bo odporność u mnie ostatnio kulawa. Naturalnie, tak szybko to znowu do hotelu nie dotarłem. Pod klubem sporo osób chciało się przywitać, zrobić zdjęcie. Po drodze też napotykaliśmy cały czas chętnych. Gdy już się oporządziliśmy, posiedzieliśmy jeszcze chwilę w pokoiku przy stoliku. Przyszedł Robert aka Wnusio z Gabinetu Looster, co to nas tego wieczoru saportował. Wpadł solenizant Halski z małą butelką i winogronami, i w tym kameralnym gronie spożyliśmy skromną wieczerzę, żeby po niej umyć nogi, zęby i buzie, i co tam jeszcze zostało do umycia, i położyć się na te 4-5 godzin do łóżek.

O 5.30 mieliśmy zarządzony wyjazd na lotnisko, a stamtąd o 9 lot do Dublina. Wszyscy wstali na czas. Na lotnisku szybko się odprawiliśmy i poszliśmy, ja i On coś przejeść. Tzn. bardziej ja, gdyż śniadania jadam ostatnio obfite, a On, raczej taki francuski piesek, croisanta i latte. Wziąłem klasyczny angielski zestaw-sadzone, bekon, tosty, kaszanka i english cavior, czyli fasolka w sosie pomidorowym. Wylądowaliśmy w Dublinie po 45 minutach lotu. Nawet nie zdążyłem na dobre przysnąć. Odebraliśmy bagaże. Wytoczyliśmy się z terminala. Większość z nas wyglądała jak zombie nation. Podkrążone oczy, ziemista cera. Senność wyzierała z każdego pora. Myślimy sobie, byle tylko do hotelu, przyłożyć łeb do poduszki i spać. Spać i jeszcze raz spać. Ale wszak jest godzina 10 rano, a hotele otwarte od 13 najbidniej. No ale może coś, może się jednak uda. W Polsce może by się i udało, ale nie tu. Tzn. nie do końca. Na miejscu okazało się, że oczywiście pokoje były jeszcze zajęte lub niegotowe i trzeba czekać. Kupiliśmy w sklepie na rogu coś do jedzenia i picia, smętnie pokręciliśmy się po okolicy. Był chłodny i słoneczny poranek. Wróciliśmy jednak po kwadransie na hotelową recepcję. Rozparliśmy się w fotelach. Kto mógł, drzemał z głową zwieszoną w dół albo na popielniczkę. Ktoś czytał książkę. Jeszcze kto inny nerwowo palił. Na szczęście nie trzeba było kwitnąć do 14. Przed 12 recepcjonistka, Polka oczywiście, poczęła wydawać klucze. Posnęliśmy od razu. Wstaliśmy po 15, i poczęliśmy się szykować do próby.

Jakby tego było mało, oprócz utrzymującego się na wciąż przenikliwego chłodu, zaczął padać rzęsisty deszcz. Pojechaliśmy do klubu na 2 tury-samochodami kolegów polonusów. W klubie, tym co zwykle, przejedliśmy co nie bądź, i zaczęliśmy stroić instrumenty. Próba poszła tym razem szybko. Zagraliśmy nań nowy zestaw niepublikowanych piosenek. Wyszły więcej niż dobrze. W równie dobrych humorach, o ile można mówić o dobrym humorze w przypadku człowiek z bólem brzucha, wróciliśmy w kilka osób na godzinkę na pokoje. Na szczęście On miał na taką okoliczność, to znaczy na czas, kiedy dopadnie mnie nieżyt żołądka, specjalne krople,  sprzedawane w butelkach 0,75, co to je dostał w ramach podziękowań od kolegi z Wysp. Wydał mi, profilaktycznie sobie też, po szklaneczce, i po chwili już wszystko wróciło do normy. Całe gastryczne zło świata zostawiłem za sobą, i lekki jak piórko, pojechałem na reczital. Pojechaliśmy.

Koncert rozpędzał się z numeru na numer. Miałem wrażenie, że bawiło się tego dnia mniej ludzi niż zwykle, i że jakby moc wyspiarska, typowa dla Dublina i jej Polonii, gdzieś uleciała. Dublin był chyba, zaraz po Londynie, a może i przed, najbardziej żywiołowym miejsce pod względem posiadanej, polonijnej publiki. A tego wieczora jakby ciszej, mniej, ogólnie, jakoś jakby…smutniej?

Po występie spotkałem się tradycyjnie z Petkiem, moim ziomem z Tomaszowa, co to jest już zasiedziałym od lat dublińczykiem, informatykiem, po lubelskiej Polibudzie. Tradycyjnie i nietradycyjnie. Rok temu widzieliśmy się tylko przelotem, bo spaliśmy pod lotniskiem i następnego dnia tez wylatywaliśmy wcześnie rano. W tym roku miało być podobnie. Znaleźliśmy jednak chwilę, żeby we trójkę, ja, On i Petek, wejść po drodze do hotelu na godzinkę do pubu, a później, na kolejne pół, kiedy pub już zamykano, zajść na chwilę do pokoju, dokończyć pogaduchy.

Gadalibyśmy tak bez końca, ale późno się zrobiło. Petek zawinął się do chaty, bo z rana szedł na 9 do roboty, a my o 10 byliśmy już w powietrzu, w drodze do Polandu. Z Modlina podjął nas Rysiek. Wysiadałem pierwszy, bo było po mojej stronie. Rzuciłem graty w przedpokoju, umyłem ręce. Było chwilę po 14. Zjadłem obiad i wypiłem kawę. A później, do wieczora, bawiłem, kąpałem, przebierałem, usypiałem. Normalnie, tak jak każdego dnia, gdy wracam z pracy. Ze Śródmieścia, Grochowa czy z Dublinu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.