Na nic higieniczny tryb prowadzenia się, na nic sportowy rytm dnia codziennego, precz niech idzie rower i zdrowa dieta. Kiedy człowiek ma pecha, to nic z tym nie da się zrobić. Trzeba to po prostu przyjąć jak święta w kalendarzu i nauczyć się z tym żyć. Z tym, tzn. z faktem, że pod koniec sierpnia lub na początku września, łapie cię przeziębienie łamane na łamanie w kościach.
Rok temu wiedziałem, za co spotkała mnie kara. Jak dziś mam to przed oczami. Żar leje się z nieba. Jeździmy z bratem autem po mieście. Zaglądamy na koncert Lao na Bemowie. Idziemy na Legię, co to dzieli się tego dnia punktami z Wisłą. Z auta i do auta. W aucie klima na pełen zycher, że aż szczękają zęby. Na zewnętrzu plus trzy dychy. No i od poniedziałku do roboty z glutem i bolącym gardłem. W tym roku, z powodu tego że jest z nami Ala, uważałem jak aptekarz na klimatyzację. I to zarówno w aucie jak i w biurze. A proszę mi wierzyć, jestem wielkim admiratorem klimy w lato. Ba, nawet zimnych napojów nie piłem w dużych ilościach. Na początku września, kiedy jeszcze ogarniało polskie ziemie tropikalne powietrze, jeździłem namiętnie rowerem i redukowałem tłuszczową tkankę. Czułem, że po każdym takim fit-dniu, miałem dużo więcej siły do działania i do życia. Aż tu nagle, w zeszły czwartek, kiedy niczego nadzwyczajnego nie wyczyniałem, na raz-myk- zaczyna mnie z
rana boleć gardło. Ja, jak to ja, normalnie, bez splunięcia jadę z rana na trening, potem do roboty, potem na rehab. Tam oczywiście włażę do kriokomory na minus 160, i zajebioza, szczęśliwy wracam do chaty, żeby po powrocie stwierdzić, że to drapanie w gardle to jednak szybko nie przejdzie. Na wszelki wypadek łażę po chacie w maseczce i nie zbliżam się do Alki za blisko. W nocy zaczynam smarkać i kichać, a z rana, w piątek, jestem już zupełnie rozłożony na łopatki. Gorączki co prawda nie mam, ale czuję się jak obity kijem. Idę z gilem do biura. Tam sprzedaję choróbsko kolegom z pracy. Potem zarażam brata, bo na targu śniadaniowym wydaję mu mango lassi z tego samego kubka. W chacie niewyraźna poczyna być pod wieczór Joanna. A z rana, w niedzielę, na próbie przed koncertem w Pruszkowie, rozsiewam woń zarazy wśród kolegów z grupy młodzieżowej. Mała Ala broni się dzielnie do niedzielnego wieczora, ale przed moim wyjazdem na koncert właściwy, też zaczyna smarkać. Na szczęście nie trzeba jej glutów odsysać taką specjalną żmijką, jak do spuszczania benzyny z baku, i wychodzi z tego zakaźnego miksera najmniej poraniona.
Na koncert do Pruszkowa jechaliśmy swoimi autami. Wespół w zespół. Zabrałem ze sobą trzech kolegów-Grudę, Gejsa i Jego. Umówiliśmy się pod Proximą. Wcześniej odstawiłem zasmarkanego brata na dworzec. Miałem w związku z moim zakażaniem spory moralny zgrzyt sam ze sobą, że odsyłam do domu rodzinnego chorego młodzieńca, chociaż przyjechał dwa dni wcześniej całkiem zdrów.
Droga na koncert minęła nam szybko i bez przygód. Szybciutko na autostradę i pierwszym zjazdem prosto pod scenę. Tam krótka szamotanina na miniparkingu wytyczonym za sceną, która tego dnia zlokalizowana była w miejskim parku. Pamiętam, że kilka lat temu, kiedy też graliśmy w Pruszkowie w podobnym czasie, rzecz cała miała miejsce na stadionie Znicza. Tak jak wtedy, tak i teraz, trochę się nieswojo czułem w tym mieście, podróżując poń autem na wołomińskich blachach. W garderobianym namiociku wypiłem na szybko dwie małe, mocne kawy. Czekaliśmy 20 minut, aż skończy Bednarek i bezpośrednio po nim, weszliśmy na scenę. Zaczęliśmy udanie-Udaną transakcją. Do połowy koncertu trzymałem się zaskakująco dobrze. Gorączka jakby umknęła z głowy, kawa podrasowała wyrzut adrenaliny. Niestety, od 16-17 kawałka zacząłem powoli opadać z sił. Kręciło mi się w dyni, począł dokuczać kaszel. Wstyd się przyznać, ale chyba po raz pierwszy od wielu lat, zacząłem odliczać kawałki pozostałe do końca. Przypomniał mi się wtedy Michael Jordan, co to w 1997 roku zagrał finał z Bykami, chory i targany gorączką, a pierdolony, poprowadził zespół do zwycięstwa i sam zdobył w meczu 38 punktów. Spiąłem się w pion, zebrałem resztówkę sił i ubiłem ją w taka skondensowaną kulkę, albo kostkę, w zależności co kto lubi, i dograłem cały koncert na dwóch nogach, choć, co tu dużo mówić, bez specjalnego entuzjazmu. Rozwiozłem kolegów po mieście. Wróciłem do domu. Ala już spała, ale niespokojnie, bo chyba tez czuła, że coś z nią nie tak. Zaparzyłem sobie herbaty. Usiadłem w kuchni. Skonany gapiłem się tempo w dymiący kubek, i słuchałem, jak Joanna próbuje uspokoić Alutka. Położyłem się w drugim pokoju. Przyłożyłem łeb do poduszki. Nie wiem ile trwał proces zasypiania. Pół sekundy, może ćwierć.
W poniedziałek obudziłem się wyspany. O ile można być wyspanym z małym dzieckiem na chacie. Odbyłem zaplanowaną wizytę u pani stomatolog. Zaszedłem po drodze do apteki po pastylki na gardło i na gile. Nawet starczyło mi w domu czasu, na dokończenie porannej prasówki dla dyrekcji z biura. Na 12 pojechałem na próbę. Pierwszą z dwóch.
Przez najbliższy tydzień muszę parkować auto na parkingu strzeżonym naprzeciw domu. To z powodu remontu posadzki w garażu podziemnym. Na czas prac, administracja wynajęła użytkownikom remontowanych miejsc postojowych parking pod chmurką. W sumie to nie wiem, po co remontują ten garaż. Przez dwa lata nie dostrzegłem tam żadnych zniszczeń, no ale co ja tam mogę wiedzieć o stanie technicznym garaży. W każdym razie, kiedy wracałem z Pruszkowa, pierwszy raz zajechałem na nowe miejsce, żeby zostawić wóz. Wyszedł Pan parkingowy. Obejrzał przepustkę, wskazał ręką miejsce. Kiedy wyciągałem puzon z bagażnika, ożywił się i zainteresował. – A to co Pan tam masz, to co to właściwie, strzelba? -Wie pan, muzyka to poważny oręż w dzisiejszych czasach, odparłem. – Ja to nie chcę donosić, ale wie Pan, szepnął konfidencjonalnie stróż, parkują tu różni, a milicja kazała mi zgłaszać, jakbym zobaczył co podejrzanego…