Ucichł ryk silników samolotów i szum wichrów na lotniskach Europy; powrócili chłopcy do swoich pueblów, żeby wieść spokojne, domatorskie życie. Siedzą teraz w zaciszu izb, grzeją ręce przy piecu i wspominają, jak to było gwarno i głośno jeszcze parę dni temu. Przez najbliższe 3 miesiące nie będą się nawzajem oglądać ani siebie słuchać-przynajmniej nie wszyscy. Ale zanim to naprawdę do nich dotrze, powspominają jeszcze stare dzieje. Przynajmniej jeden z nich…
Dwa ostatnie koncerty tegorocznej trasy pomarańczowej przyszło nam zagrać na obczyźnie. Pierwszy-w Londynie, a drugi w Hadze. Oba występy organizował nasz stary znajomy, Tomasz Likus i jego niezawodni pomocnicy z Buch produkcji. Obydwa oczywiście sprzedały się najlepiej z wszystkich polskich wykonawców, których ma Buch w portfolio, co naturalnie i nas i jego cieszy, niemniej, nie wyprzedały się totalnie, jak to miało miejsce u nas, w starym kraju. Dość powiedzieć, że jeden zespół, co to kończy działalność i w Polsce dodaje kolejne koncerty do pożegnalnej trasy, w Londynie sprzedał połowę 800-osobowej sali, a jeszcze inny, tym razem u szczytu swojej polskiej popularności, w Hadze odwołał koncert z powodu nikłego zainteresowania. I nie piszę tego, żeby się chwalić i przed sobą klękać, jacy to z nas kozacy i krezusi, jeno po to, żeby jaskrawie unaocznić różnicę między koncertami polonijnymi a krajowymi. Jeszcze 7-8 lat temu było zgoła odwrotnie; to koncerty wyspiarskie wypełniały sale krajanami a u siebie było ciężko z frekwencją. Minęło raptem parę lat i sytuacja się odwróciła. Powodów tegoż organizatorzy upatrują w przesycie polskich imprez kulturalno-oświatowych. Na raz na Wyspy Brytyjskie poczęło ściągać coraz więcej rodzimych wykonawców. Rynek wysycił się do tego stopnia, że dziś każdy Polak w Londynie który zechce pójść na koncert polskiej kapeli, trzy razy obróci funta szterlinga w ręku, zanim zdecyduje się, na kogo go wyda, choć, mimo tego co można usłyszeć w rodzimych mediach, liczba naszych w samym Londynie w bieżącym roku…wzrosła.
Lecieliśmy do Londynu 10 listopada, w wigilię Święta Niepodległości. Z Okęcia. Wylot o 15.20 opóźnił się, najpierw o 40 minut na bramkach, a później jeszcze o ponad godzinę. Spora grupa pasażerów, w której znaleźliśmy się w zdecydowanej większości my wszyscy z kapeli, czekała wraz z innymi pasażerami ok. pół godziny w autobusie pod wyjściem na mrozie, przy otwartych drzwiach i zapuszczonym silniku. Spaliny walą do środka, ludzie się niecierpliwią, znikąd żadnej informacji. W samolocie kapitan próbował nam coś klarować, ale niewiele z tego wyniknęło. Odlecieliśmy ze sporą obsuwą. Na szczęście w Anglii, na lotnisku w Luton, nie było już większych przestojów. Krótka kolejka do okienka pogranicznika, a dalej to już ekspresowa, jak na angielskie warunki, przelotówka do Londynu. Zakwaterowani byliśmy na Hampstead, w hotelu Britania. Mieszkaliśmy już w tym miejscu raz czy dwa. Blisko Camden Town, niedaleko do klubu-bardzo udana lokalizacja. Zarówno przed wylotem, jak i w jego trakcie, miałem niepohamowany, wręcz wilczy apetyt; niczym niewytłumaczalny regres do fazy oralnej. Z pragnieniem było na szczęście normalnie. Zjadłem co nie bądź w domu, dojadłem kabanosy na lotnisku, dokupiłem co nieco w samolocie. Sam się dziwiłem, gdzie się to wszystko mieści i co się dzieje z tymi kaloriami, bo ośrodek sytości jakby w ogóle nie reagował. Gdy dotarliśmy na miejsce, ponaglałem Go jak umiałem, żeby czem prędzej rozpakował swój mandżół i wyszedł ze mną coś zjeść i wypić także, bo marzyło mi się na koniec męczącego dnia, zimne pale ale prosto z kranu w jakimś zacisznym pubie. Wbrew temu, co sugerowałby zmysł turysty, poszliśmy w przeciwną niż Camden stronę, ślepym tropem, w kompletnie nieznany zaułek. Przeszliśmy jakieś 150 metrów od hotelu na północ i wleźliśmy w pierwszą, poprzeczna uliczkę, z której już nie wyszliśmy. Na rogu napotkaliśmy na swojej drodze wiktoriański pub o swojskiej nazwie George Washington, a 20 metrów dalej hinduską restaurację, wypełniona szczelnie brytyjską gawiedzią. Weszliśmy do środka, bez specjalnej nadziei na wolny stolik, ale na szczęście się pomyliliśmy. Spędziliśmy w knajpie urocze 1,5 h, z czego ok. 30 minut czekaliśmy na zamówienie a 20 minut na rachunek. Jedzenie było za to wyśmienite i zrekompensowało czas oczekiwania. Zamówiłem curry z baraniny z ryżem ugotowanym w mleczku kokosowym. Do tego małe piwo Zimorodek (Kingfisher), podobno numer jeden w Indiach, ale o nim przez grzeczność nie napiszę nic więcej. On pobrał sish-kebab, wersja indyjska, z duszonymi warzywami i ryżem z groszkiem konserwowym. Zdecydowanie lepiej trafił, choć obydwa dania były naprawdę smaczne i podbieraliśmy sobie na spróbunek co trzeci kęs. Głównie ja Jemu, bo głód mnie nie opuszczał, a porcje nie były przerośnięte. Zjedliśmy dość szybko, nie tyle przez mój przemożny głód, co raczej przez ogłuszający wręcz harmider, który wytwarzały dwie grupy miejscowych, okupujących stoliki-odpowiednio za nami i po prawo od nas. A że klientela przy stołach była mieszana z przewaga pań, tony wysokie wyraźnie przykrywały niskie, przez co jazgot był naprawdę dojmujący. Wyszliśmy z knajpy prawie tak samo głusi, jak wychodzimy ze sceny po naszych koncertach. Dochodziło w pół do jedenastej czasu lokalnego. Między knajpą a pubem zahaczyliśmy jeszcze o spożywczy i pobraliśmy wodę na rano, gdyż w hotelu nie wydali żadnej służbowej. W pubie Jerzy Waszyngton w piątkowy wieczór ruch był raczej umiarkowany. Nawet znaleźliśmy wolny stolik, co o tej porze dnia w Londynie bywa zwykle dosyć trudne. Pobraliśmy to co lubimy najbardziej-ja lokalną ipę, On takie śmieszne na myszach-obydwa raczej cienkuszowate, bo pić się dzieciom bardzo chciało. Szybko wytrąbiłem swoje piwo, prawie na hejnał, a On delektował się swoim tak misternie i mozolnie, że ze zgryzoty pobrałem jeszcze jedno, tym razem owocowe w bukiecie, o woltażu prawie niezauważalnym. Wyszliśmy z pubu po godzinie. Doszliśmy do hotelu. Tam spotkaliśmy część naszych, którzy siedzieli w hotelowym barze, od czasu do czasu zapuszczając się na przyjęcie organizowane przez krajan w sali balowej tuż obok. A że wszyscy Polacy to jedna rodzina i każdy każdego wiadomo za co ma i co mu przychyli, zwłaszcza na obczyźnie, wnet znaleźli z biesiadnikami wspólny język i zbratali się pospołu w imię wspólnej sprawy, zwłaszcza że kalendarz wskazywał na narodowe święto z którego celebrą nie było sensu się wstrzymywać do oficjalnych uroczystości, bo i po co.
Nazajutrz wstałem chwilę po 9. Postanowiłem, że to będzie dobry dzień. Z niczym nie zamierzałem się spieszyć, gdyż wyjazd na popas a później na próbę zarządzony był na 14.45. Podczas toalety porannej przebudził się i On. Razem zeszliśmy na śniadanie. W angielskich hotelach sieciowych lub średniej klasy, śniadania są dokładnie takie jak hotele: nijakie i średnie. Oczywiście zawsze wybitnie angielskie. Papierowe parówki, duszone pieczarki, proszkowata jajecznica w kolorze bieli i smutny, blady podsmażony boczek. Nie dość że wszystko jest niezdrowe, za to przy okazji bardzo tez niedobre. Zupełnie inaczej niż u nas; kiedy na stole ląduje coś niezdrowego, zazwyczaj jest smacznie i pożywnie. W Anglii decorum w kuchni jest totalne-i niezdrowe i niedobre na raz. Pobrałem więc owoce w zalewie z puszki, przykryłem to warstwą płatków i zalałem jogurtem, który posłodziłem miodem z pojemniczka-pewnie syntetycznym jak cała reszta, ale proszę mi wierzyć, to był i tak najniższy wymiar kary. Po śniadaniu wróciliśmy na pokoje poleżeć. Za długo jednak się nie należałem. Począłem robić rozgrzewkę przed porannym joggingiem, który zaplanowałem jeszcze w Polsce. Tak, tak mili Państwo; żeby sobie na luzie pobiegać, musi człek lecieć do Anglii, bo na miejscu, w domu, zawsze się znajdzie sto innych, ważniejszych spraw, które trzeba akurat na cito załatwić.
11 listopada, w Dzień Niepodległości nie poszedłem na żaden pochód ani marsz. Poszedłem pobiegać. Biegłem wzdłuż Primrose Rd. żeby wbiec zeń na Primrose Hill. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na londyńskie city. Dalej biegałem przy rzeczce, wzdłuż Regent Canal, żeby przebić się zeń do Regent Park, a tam popatrzeć, jak dzieci wielu języków i narodowości grają w gałę na kilkunastu miniboiskach. Wróciłem przez wzgórze, spojrzałem jeszcze raz na zamglone do miasto. W połowie drogi wpadłem na Primrose Market. Taki targ śniadaniowy dla Anglików. Tam wypiłem sok z ogórka i imbiru plus coś jeszcze, oraz pokrzepiłem się najlepszym brownie świata-ze słonym karmelem na wierzchu; ciastko było tak dobre, że kupiłem drugie i przyniosłem Jemu, a On zjadł, i rzekł że, zaiste, największe dobro sprowadziłem swoim czynem pod nasz dach hotelu na Hampstead w te listopadowe popołudnie.
Klub Forum, ten sam, w którym gramy od czasu wyburzenia Astorii, nie należy do moich ulubionych. W środku wygląda imponująco; rzeźbione balkony, secesyjne balustrady, sztukateria, nieco już zaśniedziała, ale zawsze. Gra się tam jednak ciężko, zwłaszcza mi. Na zachodzie nie możemy wymagać bowiem tego, co u siebie. Dostajemy więc zwykle w pakiecie backlainu standardowe, przechodzone odsłuchy, które przy decybelach płynących ze sceny, stanowią częstokroć pusta atrapę sprzętu. O odsłuchach dousznych można niestety zapomnieć. Czemu? Nie wiem, po prostu ich nie ma i tyle. Chyba że ktoś przywiezie własne, wtedy-bardzo proszę. Dlatego m.in. koncert londyński, choć energetycznie i muzycznie bez zarzutu, zaliczam do cięższych przepraw wydolnościowych. Co rusz wyjmowałem zatyczki z uszu, żeby siebie i kolegów usłyszeć. Po chwili znowu je wkładałem, bo perkusja za którą stałem, urywała głowę razem z uszami. I tak ta zabawa trwała 3 godziny. Gdy się skończyła, powróciłem na wpół ogłuchły do garderoby. Tam dojadłem skromne resztki z obiadu i wypiłem pokoncertowego drinka. Na więcej niespecjalnie miałem czas i chęci, bo nazajutrz wylatywaliśmy z rana do Amsterdamu, a stamtąd, busem, 40 kilometrów dalej, do Hagi.
Pobudka o 5.30. Podzieliliśmy się już wcześniej, ja i On, dyżurami w łazience. Wyjechaliśmy chwilę przed 6. Ruch na mieście był znikomy. Dotarliśmy ze sporym zapasem do Luton. Wokół szaro, buro i ponuro. Do tego ziąb i mocny wiatr, który potęgował uczucie chłodu. Lot trwał godzinę i 20 minut. W zasadzie cały przespałem. Leciał wraz z nami kolega Molski Piotr z Kult-Turystów. Mimo szczerych chęci, nie zdołaliśmy go zabrać busem do Hagi, gdyż nie nastarczało miejsc. Dotarł jednak z kolegą Ptaszkiem na czas na występ. Dwaj oni stanowili Kult-turystyczną reprezentację na ostatnim koncercie trasy, co się chwali i godne jest odnotowania właśnie tu i teraz.
Pogoda po drodze iście schizofreniczna, jak to zwykle w Holandii. Na przemian słońce z deszczem, zimno z względnym ciepłem i co pół godziny zmiana, jak w kalejdoskopie. Dotarliśmy do hotelu w strugach deszczu. Po przejściu 100 metrów z parkingu pod budynek prawie całkowicie przestało padać. On postanowił, że 3 pozostałe do próby godziny wykorzysta na wycieczkę po śledzia w bułce. Ja, mimo że też jestem tegoż przysmaku wielkim miłośnikiem, pozostałem w pokoju, odsypiając trudy podróży i zaległości z poprzedniej nocy. Zaczynaliśmy tego dnia wyjątkowo wcześnie, bo już o 18.30. Ostatecznie rozpoczęliśmy o 19, ale na tyle się sprężyliśmy przy bisach, że do zadanej godziny, do której klub był podnajęty, zdążyliśmy zagrać pełen program. Pierwszy raz w historii holenderskich występów. Przed koncertem spotkała nas, a zwłaszcza mnie, miła niespodzianka. Oto, bez żadnej zapowiedzi, odwiedził nas, wraz z małżonką i pierworodnym, Bartłomiej Lipiński, bliżej znany jako Lipka, perkusista grup L-Doopa i Stvorki. Tak się mu niedawno ułożyło w życiu, że dotychczasowe miejsce pracy, tj. Izrael i Autonomię Palestyńską, gdzie pracował dla unijnych instytucji, zamienił na Hagę. Dostał tu posadę w organizacji ngo, zajmującej się prawami człowieka. Mieszka na obrzeżach miasta, ale w 15 minut, wraz z rodziną, przyjechał na koncert na rowerze. Podobno wszyscy tam tak robią, niezależnie od pogody. Tak mnie jego niespodziewane przybycie ucieszyło, że grało mi się tego wieczora wybitnie lekko i z rozsadzającą wręcz energią. Może również dlatego, że w nagrodę, tuż po koncercie, czekała na mnie miła perspektywa w postaci wizyty w naszym ulubionym w Hadze pubie-Fiedler, zlokalizowanym tuż obok hotelu w którym się zatrzymaliśmy. Doczłapaliśmy do źródełka ok. 23. Barman oświadczył, że zamykają o 1 w nocy, także nie czekaliśmy zbyt długo z zamówieniami. Jak to po koncercie, dopadł mnie głód, którego zaspokoić w pubie już nie mogłem, gdyż kuchnia zamknięta od 2 godzin. Zakupiłem więc miseczkę mixu orzechowego i tymże wypełniłem ssący żołądek. Prócz mnie i Jego przybyło do pubu jeszcze kilku znajomych i nieznajomych, którzy znajomych naszych byli znajomymi, a po zostali i naszymi. Pub Fiedler ma w swojej ofercie własne piwa, które ważone są na miejscu. Kadzie można zobaczyć za przeszkloną ścianą. Posiada ponadto bogatą ofertę piw z całego świata, ze wszystkich kontynentów. Chciałem pobrać kilka ciekawostek na wynos, ale barman, legalista, wszystko co sprzedał, musiałby i tak otworzyć, a przepis jest przepis. Dwie godziny zleciały szybko. Nie zdążyłem pogadać tyle ile bym chciał, gdy obsługa poczęła nam dawać dyskretne sygnały do zakończenia konsumpcji i opuszczenia lokalu. Włączyliśmy więc tzw. opcję sanepid i zamknęliśmy lokal jako ostatni, jak to mamy w zwyczaju. Przed pierwszą pożegnałem Lipkę i Kult-turystów i udałem się na spoczynek. Udaliśmy się.
Mieliśmy plan, żeby wstać o 7 i zamiast na śniadanie, pójść do budy na śledzia, ale oczywiście coś musiałem sknocić przy nastawianiu budzika i ten nie zadzwonił. Na szczęście zbudził nas menadżer, chwilę po 8. Dzięki temu nie zaspaliśmy na wylot a i przy okazji załapaliśmy się rzutem na taśmę na hotelowy, poranny posiłek. Nieco lepszy niż ten w Londynie, ale bez szału.
Bus, którym mieliśmy dotrzeć na lotnisko, tym razem w Eindhoven, spóźnił się ponad 20 minut. Rozpoczęła się walka z czasem, którą na szczęście wygraliśmy i to nawet ze sporym zapasem. Odprawiliśmy się sprawnie, ruch na lotnisku nie był wzmożony. Po przejściu przez bramki, niespiesznie poczyniłem prezentowe zakupy i przechadzałem się bez celu po terminalu, oczekując na wyświetlenie numeru gate’u, kiedy na raz skonstatowałem, że ajpad, który woziłem ze sobą, zamiast w plecaku, gdzie zwykle spoczywał, pozostał w kuwecie przy bramkach kontrolnych. Czem prędzej rzuciłem się w pogoń, nie mając przy tym specjalnych nadziei na to, że ta zakończy się odnalezieniem zguby. Ot, miałem dwie kuwety. Do pierwszej włożyłem sprzęt elektroniczny, do drugiej pasek, zegarek i plecak. Przy odbieraniu ich z taśmy położyłem jedną na drugą i zapomniałem że tam na dole, pod ta pierwszą, jest jeszcze drugie dno. Przybiegłem pod bramką, gdzie byłem rewidowany. Spytałem strażnika czy czegoś nie znaleźli. Ajpad? Strażnik sięgnął pod biurko, wyciągając znajomy przedmiot. Ten? Proszę wstukać kod zabezpieczający, żebym miał pewność że to pański. Drżącą ręką wykonałem cztery ruchy, cedząc w myślach dokładnie i skrupulatnie rok urodzenia. Trafiłem za pierwszym razem.
Do Warszawy dotarliśmy o czasie. Po 15 zabrałem swoją walizkę z taśmy. Kupiłem ją niespełna miesiąc temu. Z przykrością stwierdziłem, że szew przy bocznym zamku puścił i walizka lekko się zdefasonowała. Miałem i tak więcej szczęścia niż Krzysio, nasz techniczny. Jego walizka w ogóle nie doleciała. Kiedy wychodziłem w stronę sali przylotów, ten stał w kolejce w biurze zaginionego bagażu. Do domu dotarłem wyjątkowo sprawnie, kolejką do Centralnego, a dalej tramwajem na Żoli.
Wczoraj zawiozłem walizkę do sklepu w ramach reklamacji. Oczywiście paragon wyrzuciłem, ale przygotowałem się i wydrukowałem sobie potwierdzanie zapłaty kartą. Jak się miało okazać, kompletnie niepotrzebnie. Pan w sklepie wymienił mi walizkę na nową w zasadzie od ręki, bez żadnych kłopotów i tłumaczeń. Ze sklepu pojechałem do Proximy po puzon i mikrofon. Sprzęt podróżował bowiem w obie strony busem wraz z Ricardem. Na miejscu, już od wtorku wokale na płytę, która szykujemy z Janem Zdunem, nagrywa Kazik. Posłuchałem tego co już dotychczas zarejestrowano i tego, jak wokalista rejestruje kolejny kawałek, i zdumiałem się, że tak dobrze to idzie, bo próby, choć budujące i twórcze, nie pozwoliły mi jednak, mimo wszystko, być aż tak niepoprawnym optymistą. Zaprawdę powiadam Państwu, będzie to naprawdę smaczna i miła dla zmysłów uczta. Wieczorem zacząłem pisać ten text, ale porzuciłem go w połowie, gdyż po 20 wyczerpały mi się już baterie. Na dobrą sprawę jeszcze nie odespałem tej trasy, ale jakoś strasznie z tego powodu nie cierpię.
Dziś kończę tekst w bibliotece UW. Gdy to zrobię i go opublikuję, zabiorę się za lekturę tekstów na najbliższe, piątkowe proseminarium. Z rana zawiozłem małą Alę do żłobka i opracowałem 3 nowe numery na Vespę, z która zamierzam zagrać 1 grudnia w Warszawie. Chłopacy ciągną jeszcze na pozostałe występy, ale chyba nie podołam skrosować tego z pozamuzyczną aktywnością. Żeby nie wypaść z siodła niesionego przez konia, co się zowie życie (to specjalnie tak grafomańsko teraz napisałem, i sam to wymyśliłem), powoli wtłaczam swoją codzienność w sztywne ramy dnia. Z rana granie na trąbie i muzyka, po południu praca naukowa i zarobkowa. Po 18 już nie dotykam książek ani komputera. Chyba że z musu albo dla sportu.
Jeszcze na lotnisku w Warszawie umówiliśmy się z częścią kolegów, że 25 listopada u Morwy organizujemy wczesnego śledzika, połączonego z podsumowaniem trasy. Mają przyjść koledzy z bramki. Każdy ma przynieść coś dobrego. Najlepsze co mieliśmy, już wydaliśmy. Trzy miesiące bez siebie szybko zlecą, zwłaszcza że od grudnia wchodzę do studia nagrywać puzon na nowe wydawnictwo; w międzyczasie Zacieralia, jakoś chyba przetrwamy tę rozłąkę. Jakoś. Bo po tej trasie czuję, że jesteśmy ze sobą bliżej, niż kiedykolwiek dotąd…
Trochę mało o samym koncercie w Hadze napisałeś ale jest Ci wybaczone. Kolejny fajny wpis. Ale z blogiem nie robisz chyba 3-miesięcznej przerwy? Pozdrawiam.