2 soboty temu

Właśnie rozmawiałem z Krzysztofem Grabowskim za pomocą komunikatora na portalu społecznościowym. Dziękowałem za wejściówkę na wyprzedaną, warszawską Pidżamę, sygnalizując jednocześnie, że zabawiłem się tego dnia setnie, aż w barze nie dowierzano, ze ktoś może w tak krótkim czasie znajdywać się na początku i na końcu kolejki do wodopoju. Efekt był łatwy do przewidzenia. Jak się okazało, pan Krzysiek widział moje rozentuzjazmowane ruchy, choć miałem cichą nadzieję, że aż tak bardzo nie rzucałem się w oczy. Niestety.

W ogóle przez 2 ostatnie tygodnie prowadziłem utracjuszowski, koncertowo-łykendowy tryb funkcjonowania. Najsamprzód załatwiłem się na bogatości na koncercie wrocławskiej formacji Zwłoki. Już przez szacunek dla samej nazwy nie wypadało inaczej. Wróciłem do domu późno, wiem, że na piechotę, bo było blisko i nie chciało mi się czekać na nocny. Pamiętam, że z Magillą, wokalistą, namawialiśmy się na odwiedziny domu Jarosława K., bo koncert był w klubie w zasadzie vis-a-vis domu lidera PiS-u, ale na szczęście chyba wcześniej zawinąłem się na chatę. Po drodze jeszcze coś konsumowałem, o czym przypomniały mi zostawione w korytarzu, niedojedzone frytki i prześmierdnięta knajpianym tłuszczem kurtka. Przebolałem jako tako niedzielę, choć bez specjalnych miazmatów, co, zważywszy na przyjęty tonaż środków, było aż nadto zastanawiające. Wypiłem dużo za dużo, ale w sumie samych gatunkowych wódek i nie paliłem wcale fajek, może to dzięki temu niedziela nie była spisana na straty. Kiedyś mój znajomy lekarz mówił mi, ze najbardziej lubi przychodzić na dyżury niedzielne na kacu. Bo nie dość że dzień uczciwie przepracowany, to jeszcze zapłacą, a kac, tak czy siak, być by musiał, bo wszak dzień wcześniej była sobota.

 

Dla przyzwoitości i spokoju sumienia zerknąłem na historię salda na koncie, bo przecież kto na imprezy zabiera ze sobą gotówkę. Rzeczywiście, musiało być nieźle. Najbardziej dziwił rachunek z kebabowni. Bo niby za co zapłaciłem aż 4 dychy? Prosty, ludowy kebs, nawet z fryturą, to max połowa tej sumy. Wyjścia są więc co najmniej dwa: albo zamówiłem danie najdroższe z karty z deserem i napitkiem, co jest całkiem możliwe, albo, co jest jeszcze bardziej możliwe, zaprosiłem do posiłku bezdomnego, albo po prostu w geście dobrej wioli zapłaciłem za kogoś, kto tego potrzebował, lub nawet jeśli nie, to pomyślał, że trafił mu się pijany frajer, co tak właśnie myśli. Wiem, że pod wpływem zdarzają mi się takie chrześcijańskie wykwity miłosierdzia. Razu pewnego, kiedym wracał ze Służewca po koncercie Die Antwoord, musiałem, podobnie jak 2 soboty temu, iść do domu z metra per pedes, bo uciekł mi ostatni pekaes. Byłem w doskonałym, zabawowym nastroju, droga dłużyła się niemiłosiernie, lato, chce się pić. Zatrzymałem się na rogu Krasińskiego i Popiełuszki przy nocnym. Przede mną było dwóch klientów-typowa młodzież koloru skórki od banana, za mną dwóch kolejnych, na oko-dość mocno przeoranych przez los, niebieskich ptaków. W geście solidarności ze słabszymi i gorzej uposażonymi zaprosiłem panów na piwko. Kupiłem 3 butelki, usiedliśmy kulturalnie na przystanku autobusowym, dochodziła 2 albo 3 nad ranem. Pogwarzylim chwilę o piłce nożnej, o pogodzie, po czym wstałem, ukłoniłem się, i doczłapałem do domu. No tak już mam. Także bardzo możliwe, że do podobnych zdarzeń doszło i na powrocie ze Zwłok, kiedym powłóczył swym ciałem bezwładnie jak zwierzę…

 

Tydzień kolejny upłynął mi,a to na wizytach w bibliotece, a to na szlifowaniu repertuaru na występ z kolegami z Vespy, który to miał się odbyć w następny piątek. Długo już ze sobą wspólnie nie graliśmy, także warto było się do koncertu dobrze przygotować. Bardzo się na ten wspólny koncert cieszyłem, bo koledzy ze Szczecina to niezwykle miłe towarzystwo, z którym gra się zawsze wyśmienicie. W międzyczasie, we wtorek odwiedził mnie jeszcze Rolas z Izą. Przyjechali na koncert Nothing but thieves, czy jakoś tak. Ojciec Izy jest myśliwym. Dostałem w prezencie z lasów roztoczańskich wybitny i wyborny salceson z dziczyzny, który kroję na plastereczki, cienkie jak prosciutto, i zajadam się nim do dziś.

 

Vespa wypadła doskonale. Koniec końców zamiast w 3-osbowej sekcji dętej, zagrałem we dwóch, razem z Mariem, jak za starych, dobrych czasów, kiedyśmy grywali z Vespą razem li tylko. Koleżanka trębaczka utknęła w Trójmieście z powodu opadów śniegu, które sparaliżowały ruch na kolei. Przyjechałem do klubu autem. Jazda w piątkowe popołudnie po mieście w mini-zadymkę śnieżną to nie jest coś, co mnie dobrze nastraja. Zwłaszcza przebitka na praska stronę. Umyślnie jednak wybrałem samochód, raz to z powodów logistycznych, dwa-samodyscyplinujących. I dobrze zrobiłem. Świetnie mi się grało, mimo nie najłatwiejszych warunków scenicznych. Zapomniałem już chyba bowiem jak to jest, kiedy grasz w klubie z nagłośnieniem które co chwila sprzęga, buczy, brumi i jazgocze, do tego bez własnego odsłuchu, na scenie niewielkich rozmiarów. Na dodatek stoi się przed bębnami, które uniemożliwiają selekcję czegokolwiek. Innymi słowy, przywykł człowiek do dobrego i zapomniał, jak to jest w normalnym życiu.

 

W sobotę pojechałem na uczelnię, na zajęcia z filozofii, potem chwilę poćwiczyłem, pokrzątałem się po domu. Przyjechał brat Wojtek. Zjedliśmy obiad i pojechaliśmy we trójkę, wraz z Joanną, na umówione, biforowe spotkanie towarzyskie, na Mazowiecką. Mała Ala została z nianią. W knajpie piwka kraftowe w gronie koleżeńskim, no i tak to się zaczęło. A skończyło się tak, że stawałem w kolejce do baru w klubie, zamawiałem podwójnego, szedłem na koniec kolejki, czekałem, brałem potrójnego, rozmawiając a to z kolegami, a to z kolejkowiczami. A potem to już krótka kombinacja-podwójny-potrójny-podwójny-potrójny-dwa pojedyncze i nim się obejrzałem, było już po koncercie. Co się jednak pobawiłem to moje, w pewnym momencie nawet poszedłem w pogo, co chyba zarejestrował wokalista Krzysiek i miał z tego powodu uradowaną twarz. Tak sądzę. Ja bym na jego miejscu miał. Wróciliśmy do domu metrem. Znowu spóźniliśmy się na ostatni dzienny. Nazajutrz wyszedłem z Alą i Wojtkiem na spacer regeneracyjny. Zaszliśmy na późne śniadanie do baru Sady. A dalej, to już sami wiecie, klasyczna, niedzielna ligowa szarzyzna. Finał dnia był za to miły i nieco zrekompensował samopoczucie kapcia w ustach i w głowie. Tuż pod domem odwiedziliśmy doskonałą, włoską restaurację. Całą rodzinną czwórką-Joanna, Ala , ja i Wojtek. Jedzenie było prawdziwie, świeże i najwyższej próby. Tym razem obeszło się bez wina, za to z deserem. Wojciech pojechał chwilę po do Lublina, Ala poszła spać, a my zajęliśmy się darmowym dostępem do Netflixa…

 

Na wczoraj, to jest na piątek, pan Janek zwołał do siebie odłożonego w czasie śledzika/spotkanie andrzejkowe. Niestety, w zeszłą niedzielę właśnie zatelefonował  z informacją, że z różnych względów spotkanie przeniesione zostaje na 6 grudnia do restauracji Samson na Starym Mieście. Lokal z tradycjami, świetną kuchnią i umiarkowanymi cenami, co w tych rewirach należy do rzadkości. Przyszedłem nań prosto z uczelni-jako pierwszy. Miałem bowiem tylko niewiele ponad godzinę, gdyż nie dało się rozsupłać już wcześniej powziętych planów na ten dzień. Choć zabawiłem krótko, to zdążyłem się zobaczyć niemal ze wszystkimi . Zebrało się nas 12 apostołów. Z kapeli zabrakło jedynie Kazika, co to jest na działce, Glaza, którego zatrzymało chore dziecko i dojeżdżających-Jego i Tomasza Goehsa. Byli oczywiście niezawodni koledzy z bramki. Jedynie Darek wpadł później, także tylko jemu nie złożyłem świątecznych życzeń.

 

Wczoraj z kolei byłem w sądzie. Okrutnie się zestresowałem całą rozprawą, choć na dobrą sprawę stresować się nie było czym, bo żadne to ani przestępstwa ani wielkie pieniądze. Na szczęście poszło po naszej, mojej i mecenasa myśli, ale com się podświadomie nastresował już na samej sali rozpraw, tom później odebrał w domu w dwójnasób, kiedy stres przekuł się na fizyczne zmęczenie. Ledwie zwlokłem się dziś na zajęcia…

 

Nigdzie dziś nie poszedłem. Na żadne koncerty ani wernisaże, na żadne domówki. Już chyba mi się nie chciało. Pojechaliśmy jedynie do kolegów, do Marek, obaczyć ich nowy przychówek. Dzieciaki się pobawiły ze sobą, a my pogadaliśmy o wszystkim i o niczym…

 

Zastanawiałem się przez ten tydzień, z czego wynikał ten mój łykendowy lot ku świecy; w końcu ja rzadko kiedy miewałem takie stany głębokich upojeń; zwykle kończyło się raczej kontrolowanie. A tu takie coś, dwie soboty z rzędu. Dziś wiem, że doszły do głosu moje stresy, związane z brakiem stałego zajęcia. Że na raz, z pracy której nie cierpiałem i której już nie mam, dostawałem prócz wynagrodzenia także coś jeszcze. Poczucie tego, że masz codziennie coś do zrobienia, że gdzieś na co dzień twoja praca jest potrzebna. Nie tylko od koncertu do koncertu, ale na co dzień. Jak u większości ludzi. Że całe swoje dotychczasowe życie nie musiałem sobie tym zaprzątać głowy, bo zawsze miałem stałe zajęcie. Aż tu nagle, kiedy się go wyzbyłem, okazuje się, że zaczyna mi brakować tego codziennego rytmu. Jak emerytowi, który przeszedł na zasłużony, pracowniczy odpoczynek, i nie wie, co zrobić ze swoim czasem. I nawet nie o nadmiar czasu mi idzie, bo ja cały czas mam co robić. Raczej o podświadomą przydatność białkowego interfejsu, w który jest przyobleczony mój odwłok. Nikt niczego ode mnie nie chce? Nikt nie dzwoni? Nawet nie ma pretensji, że z czymś nie zdążyłem, albo nie wyrobiłem się na czas?

 

Przepracowałem już to. Tak myślę. Bez drogich coachów i terapeutów. Sam ze sobą. Kosztowało mnie to parę złotych, nie powiem, ale nauka nie poszła w las. Od poniedziałku wchodzę do studia nagrywać puzony na płytę z Janem Zdunem. Nie mogę się doczekać, nawet bardziej, niż nie mogłem na występy z Vespą. Podskórnie czuję, że to będzie bardzo dobry materiał, który zaowocuje czymś więcej, niż samym krążkiem i jednym występem na Zacieraliach. Tymczasem jednak włączam tryb spokojnej, leniwej niedzieli. Z wycieczką do lasu, wspólnym, domowym obiadem i lodami po…

3 odpowiedzi do “2 soboty temu”

  1. Panie Jarku, kiedy można się spodziewać tej płyty z Januszem Zdunkiem?
    PS. Też byłem na Pidżamie, świetny koncert, nieprawdaż? Pozdrawiam serdecznie.

  2. Cieszę się, że salcesonik smakował a tata się bał, że może takich nie jesz…jeszcze raz dziękujemy i pozdrawiamy! Do zobaczenia w TL

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.