Z rana, na dworcu we Wrocławiu zrobiłem sobie zdjęcie, żeby wysłać żonie, że już jadę i że taki ze mnie wzorowy obywatel, że od bladego świtu na nogach, mimo wielu przeciwności. Spojrzałem w aparat i zobaczyłem zmarnowanego na wskroś człowieka, którego dobrze jeszcze pamiętam sprzed kilku lat, kiedy stał na tym samym dworcu, o godzinie 5 rano i wracał po Vespie nocnym pociągiem, żeby z rana przepłukać gębę, i pójść prosto do biura. Przez ostatni łykend, który był dla mnie i kolegów czasem intensywnym, koncertowaliśmy, przemieszczając się z miasta do miasta. Niby nic nadzwyczajnego, w zasadzie-zwykła, ligowa szarzyzna, ale tym razem na dobre zrozumiałem, że jak nie poszanuję się ze zdrowiem, to ta przygoda cała, może się skończyć szybciej niż sądziłem. A szkoda było.I żeby znowu nie zabrzmiało to jak epitafium, bo tego się boję bardzo. Nienawidzę wręcz takiego użalania się nad sobą i takiej hipochondrii; pisania sobie metryczki cierpiącego za rokenrola muzyka-licheroty. I żeby tego właśnie uniknąć, staram się do takich sytuacji nie dopuszczać. Tzn. staram się minimalizować ryzyko zachorowań wszelkich, raz przez wzgląd na małą Alę, co to mam ją pod swoją pieczą, bo tego bym nie zniósł, gdybym naniósł do domu choróbska, a dwa przez wzgląd na swoją pracę i inne zajęcia, w których choroba nie pomaga.
No ale jak wiemy, życie jak to życie, jest nowelą, i cały chuj sobie robi z tego, że się staram dobrze prowadzić, że się ciepło ubieram, nie wychodzę na zawenętrze bez czapki i wierzchniego przyodziewku, i jak tylko wyczuje osłabioną odporność, to atakuje jak komandos-niepostrzeżenie i znienacka powala.
Na Zaduszki pojechałem z dziewuchami do TL. Tam spędziłem dwa dni. Wyjechaliśmy w niedzielę, po drugiej Warszawie. Swoją drogą, obie Warszawy super wyszły, muzycznie też, ale sił co mnie nakosztowały, to dajcie spokój. Na wyjazdowych koncertach jest szansa, że człowiek odrobi braki senne w hotelu. W domu, przy Ali, co się budzi w nocy, szans brak. Najpewniej już wtedy dość mocno się nadwyrężyłem, a dzieła zniszczenia dopełniły kolejne mordercze peregrynacje.
Z TL wróciłem w środę, 2 listopada, sam. Tzn. bez moich dziewczyn. Zabrałem za to pasażerów z blabla, bo nie znoszę jeździć w samotności. Nie pogadałem za szczególnie, tak się jakoś trafiło, ale i tak to lepsze, niż jazda samemu. Żeby mieć pewność, że nie będę jechał sam, zawsze ustawiam dumpingowe ceny. Zawsze działa. Dotarłem do Warszawy chwilę po 19. W połowie drogi, w deszczu, straciłem godzinę stojąc w korze przed Rykami. Koszmarny wypadek. TIR, zmasakrowane 4 auta, naprawdę nieciekawy widok. Rozwiozłem towarzystwo po trasie, zajechałem jeszcze do paczkomatu na Broniewskiego odebrać wakującą przesyłkę, i wpół do ósmej zajechałem do domu. Począłem rozpakowywać klamoty, w międzyczasie nastawiłem piekarnik żeby coś przejeść, i włączyłem też telewizor, żeby oglądać mecz Legii z Realem. Niespecjalnie się nim emocjonowałem, w przeciwieństwie do dziennikarzy radiowych prawie każdej stacji po drodze słuchanych, którzy to, wraz ze zbliżającym się pierwszym gwizdkiem, dostawali jakiejś dzikiej rozkoszy w ględzeniu o tym, ile Legia dziś dostanie w dupę i jakie to zajebiście śmieszne.
55 sekunda i bramka, stadiony świata, Bale’a. O, myślę, faktycznie, będzie łaźnia krwawa na Łazienkowskiej. Ale paczam, a tu z czasem chłopcy zaczynają sobie coraz śmielej poczynać. Końcówkę oglądałem już na stopro uwagi i żal ściskał odbyt, że się nie udało zwyciężyć, bo szansownie było, jak nigdy nie będzie już chyba. Nazajutrz, w Łodzi, wszyscy, czy to z kapeli, czy to z bramki, czy to z Warszawy czy z Krakowa, wymienialiśmy się pospołu spostrzeżeniami z meczu. -Mówię wam-prawił Kozi, jak od dawna się do mojej starej nie odzywam, tak wczoraj darłem się jak durny, że Legia, że Real ogrywa i w ogóle. Aż sam nie wierzyłem, że tak umiem.
Do Łodzi postanowiłem pojechać także swoim autem. I tym samym autem wrócić na noc, po koncercie, do Warszawy. Raz na trasę tak się bowiem od dwóch lat układa, że trafia się nam dłuższa niż 3-dniowa koncertowa przelotka. I o ile biurowe sprawunki mogę wykonywać w drodze czy w hotelu, tak telewizora nikt za mnie nie załatwi. Zachciało się być drugim Fronczewskim i Małcużyńskim na raz? To trzeba się męczyć za dyskusyjnie żenującą stawkę i relatywną zawodową satysfakcję, w stacji, u wujka Solorza. Oczywiście tak pierdolę, żeby nie było, że jest tak zajebiście kolorowo, bo w takich chwilach jak tamta, to nie jest. Nie dość, że musiałem po koncercie w ziąb zapierdalać z powrotem do Warszawy, to jeszcze znowu nie dospałem, gdyż nagranie ustaliśmy z rana. Potem musiałem pociągiem jechać do Katowic, a stamtąd szybko na próbę do Spodka, gdyż była zarządzona na 15.30, a ja lądowałem o 15.21. I zdążyłem. Podobnie jak rok temu. Wtedy też przerabiałem podobną akcję z finałem w Katowicach, za to bez nocnego powrotu. Trochę się obawiałem, gdyż zimno było tego dnia przenikliwie, a po drodze, tuż przed Łodzią zaczął sypać śnieg z deszczem, a ja na letnich oponach, no bo kiedy niby miałem wymienić, jak nie mam czasu nawet na sen porządny. Wyjechałem chwilę po 11. Robotę dokończyłem już w hotelu. Przed próbą zaszedłem jeszcze do hotelowej siłowni, gdzie nakrył mnie Gumi, a jak już zobaczył, że się wygłupiam, to postanowił dołączyć. W ogóle ostatnio, dość mocno się opuściłem się w tym konserwowaniu tężyzny, no ale czasu nie mam, a jak się nawet trafi, to sił, jak na lekarstwo. I taki chodzę tym faktem podminowany, czekając na lepsze czasy, które, jak w piosence, nie powtórzą się raczej. No ale nic to. Poćwiczylim, pogadalim, czas było się zbierać na próbę.
Spaliśmy w hotelu przyklejonym do Wytwórni. Z kapcia na scenę. Idąc na próbę zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę to nie ma już większego miasta w tym kraju, którego bym nie znał; że moje kroki przemierzyły już tyle wielkomiejskich trotuarów, że wszędzie już czuję się jak u siebie; że znam na pamięć w zasadzie rozkład pomieszczeń w salach koncertowych, portierzy mnie kojarzą i nawet swoim autem jadę prawie na pewniaka, bez giepeesa, bo w miarę pamiętam ciąg arterii i siatkę ulic. I jak tak myślałem, to czułem, że to fajne, bo zawsze tak chciałem mieć-no i teraz mam.
Nie wiem, czy ta Łódź tak mnie lubi, czy może wiedzą co ja lubię, ale drugi rok z rzędu na obiad była kaczka, tzn. luzowane piersi kacze w sosie na bazie czerwonego wina. To jedno z moich ulubionych dań. Niestety, nie wszystkim było dane skosztować, bo jakoś tak Państwo licho nanieśli, że koledzy z busa, którzy dotarli wprost na próbę, musieli się zadowolić praktycznie samymi kartoflami z sosem. Po prawdzie później przyszła dokładka, ale jak już się człowiek raz kartoflami zapcha, to ciężko zrobić miejsce na pieczyste.
Na krótką chwilę między próbą a koncertem zaszedłem do pokoju. Uprzednio, w Warszawie, spakowałem walizkę na 4 dni, zostawiając sobie jeno najpotrzebniejsze rzeczy w plecaku. Walizę zaniosłem tej samej godziny do Ryśka, żeby przechował ją dla mnie na pace. Sam począłem się ablucjonować i golić, bo wiedziałem, że następnego dnia, z rana, trzeba będzie gonić królika i to ostro.
Koncert grało się przednio, a wręcz bardzo dobrze. Jakoś tak wyjątkowo szybko mi zleciał. Chwilę po, kiedym złożył sprzęt, zaszedłem na szybką kawę na zaplecze. Koledzy krzątali się to tu, to tam. Chłopacy z gabinetu Looster, co to nas suportowali tego dnia, namawiali na balety we wspólnym gronie, ale ja, dzielnie znosząc pokusy, piłem tylko tę czarną lurę z proszku, mocną jak diabeł, od czasu do czasu spozierając na telefon. Z recepcji hotelowej pobrałem śniadaniowy ekwiwalent, co to go spożyłem na śniadanie już w domu. Pobrałem też do auta Agatę, siostrę małżonki mej, gdyż mieszkała bardzo po trasie, przy dużym kościele, niedaleko wylotówki na Warszawę. Przecięliśmy Łódź w 15 minut, a w kolejna godzinę przemierzałem autostradę w drodze na Żoli. Ustawiłem tempomat, włączyłem muzykę i nastawiłem lekka klimę, żeby nie było zbyt sennie, i tak, przez nikogo nieniepokojony, dotarłem po północy do domu, a po pierwszej poszedłem spać.
Piątek miał być najgorszy. I rzeczywiście-był. Wstałem po 7. Ablucje, hotelowy breakfastbox. Krótki research najświeższych niusów, gdyż zmierzałem nagrywać audycję, i w drogę-metrem i autobusem, na Grochów, do telewizora. Na 10.30 umówieni byliśmy na nagrywkę puszki. Nagraliśmy jak zwykle, znaczy się wspaniale, bez skreśleń, dubli i powtórzeń. Mamy z kolegą Mroczkiem taki swój miernik jakości audycji, że jak się kamerzyści śmieją, znaczy, że dobrze było. I się śmiali, i czuł Pan jeden z drugim, że to było dobre. Chwilę po nagraniu ogarnąłem się co nie co, pobukowałem kolejne terminy, i ruszyłem tramwajem, na Centralny. Tam, o 12.50 miał czekać na mnie pociąg do Kato, a że było jeszcze ponad godzinę do odjazdu, to ja poczekałem na niego w Starbaksie, wykorzystując ten czas na pracę biurową, gdyż akurat było wolne gniazdko przy stoliku, o które i tak musiałem stoczyć werbalny bój z dwoma zadziornymi krawaciarzami, ale że miałem za sobą argumenty, bo byłem szybszy i bardziej zapobiegliwy, znaczy wcześniej położyłem na krześle czapkę, to musieli chuje spierdalać. Dobrze zrobiłem, że ich przegoniłem, bo laptop mam już służbowy mocno wysłużony, bateria trzyma max 35 minut, to i popracowałem dobrą godzinę na kablu. Zamówiłem do tego migdałową, wzmocnioną latte (bardzo dobrą) i makaronową sałatkę z kurczakiem (megazłą), i tak robiłem swoje. Za 20 pierwsza zwinąłem mandżół, i poszedłem na peron. Pociąg już czekał. Zostało mi jeszcze trochę roboty, no ale gdzie jak gdzie, ale w międzynarodowym składzie (jechał do Wiednia), takie rzeczy jak gniazdka z prądem, to chyba standard, myślałem naiwnie. Zwłaszcza, że bilet raczej z tych droższych. Przedarłem się, odnalazłem swoje miejsce, rozglądam się, a tam zonk, nie ma, verboten, schlus, ninczen ac/dc auf dem Zug. Cóż było robić. Rzewnie zachlipałem w środku, i zipując maksymalnie swój wysiłek, uwagę i intelekt, zamknąłem robotę w półgodziny, następne 3 poświęcając na lekturę najnowszego Krajewskiego. Chwilę też podrzemałem, ale co przysnąłem, zaraz coś mnie wybudzało. A to konduktor, a to pani wodzianka, a to ględzący pasażerowie. Przedział był pełny.
Pociąg dotarł do Katowic o czasie. Wyszedłem przed dworzec, wziąłem głęboki wdech, odkaszlnąłem. Żwawym krokiem skierowałem się ku Spodku. Droga zajęła mi jakieś 20 minut. Kiedy wchodziłem do środka, od strony hotelu olimpijskiego, podobnie jak i rok temu, napotkałem Piotra Wieteskę, który wręczał mi identyfikator. Zrazu znalazłem się na scenie, rozłożyłem puzon, podmuchałem chwilę w ustnik, i zacząłem się przygotowywać do grania, licząc się z tym, że zaraz zostanę wezwany przez Kajtka do wydobycia dźwięków, a tu niemiła niespodzianka, Jankowi coś się klawisz popsuł, i cała technika, nasza i spodkowa, siedzi wokół Janka i kombinuje, co to się tu stało, że grać przestało, i nikt nic nie wie, a czas biegnie nieubłaganie. Myślę sobie, Pan Pancerny, z którym się w końcu umówiłem na siłkę przyspodkową, będzie pewnie zawiedziony, jak drugi rok z rzędu skrewię, więc nie będę tu czekał i się gapił tępo w niemoc, tylko idę do garderoby nawpierdalać się kanapek, bo widziałem, że akurat wnieśli. Trwała ta przymusowa przerwa w pracy jeszcze kwadrans, aż się w końcu okazało, że pan Janek, przełączył pstryczek niechcący, komputer zgłupiał, i że wszystko działa jak działało. Opędziliśmy próbę dość sprawnie. Przejedliśmy jeszcze na zapleczu, składający się głównie z tłuszczu żurek, jak to nazwali go koledzy, ewidentnie podkładowy, i skubnęliśmy coś z zimnej płyty. Starczyło mi to na siłkę, na którą poszedłem o 18. Po kwadransie dołączył Pan Pancerny, i tak żeśmy sobie gaworzyli ćwicząc, aż tu nagle słyszę, że tuż obok, na hali gimnastycznej, na której rozgrywany był mecz futsalu, rozbrzmiewa dość charakterystyczny, radiowy głos. Wyszliśmy zobaczyć, a tam proszę ja was, na trybunach, z mikrofonem w dłoni, sam Dariusz Szpakowski we własnej osobie. Przemknęło mi nawet przez głowę, żeby go zaprosić na koncert, ale tak był zajęty komentowaniem tego, co się działo na parkiecie, że nie śmiałem wchodzić mu w paradę.
Pobiliśmy w Spodku w tym roku frekwencyjny rekord. Początkowo, gdy zaczęliśmy grać, nie sądziłem, że jestem częścią aż tak dużej całości. Bo i zaiste, jeszcze wtedy nie byłem. Spodek wypełnił się wszystkim widzami dopiero chwilę po naszym rozpoczęciu, gdyż obsługa nie nadążała z obrotem spraw. Przyszło w tym roku ponad 6 tysięcy ludzi.
A sam koncert? Wszyscy mówią, że zajebisty. Że epicki i w ogóle super. No może. Tzn. nic niewłaściwego nie miało na nim miejsca. Wszystko zostało zagrane bardzo poprawnie, natomiast mi tego dnia grało się wybitnie średnio. Rozkojarzony byłem jakiś, zdekoncentrowany. Dochodziła do głosu jakoś gonitwa myśli, nad którą musiałem panować, a to najgorsza sprawa, kiedy tuż przed numerem zaczyna człowiek się zastanawiać, jakie tam dźwięki były. Przestaje wtedy działać pamięć mięśniowa, zacina się automatyzm i wpadki gotowe. Na szczęście, na tym poziomie, na którym obecnie jesteśmy, nie ma mowy o tym, żeby się wysypać jakoś spektakularnie, ale mimo wszystko, to dość deprymujące, kiedy się człowiekowi w tym wieku przydarza. Na szczęście od połowy, wszystkie te negatywne wibracje ustąpiły, i grało mi się do końca już bardzo sprawnie. I o dziwo, nie czułem się jakoś szczególnie zmęczony, ale, jak się miało okazać, miały to być tylko miłe złego początki…
Po siłce, a przed występem zapomniałem zjeść. Jakoś tak mi wyleciało z trzewi. Chwilę po zejściu ze sceny kręciły się jeszcze po bebech emocji adrenalina trzymała, także tez nie miałem do tego głowy. Wychyliłem na szybko z chłopakami z Gabinetu Looster co tam mieli, niedużo, max 50-60 gram, i tak mi to jakoś na tym pustym żołądku zaszumiało, że zrazu poczułem, że najchętniej to bym chyba położył się już spać, bo prawdopodobnie, doszło do głosu tłumione przez cały dzień zmęczenie i ogólne wycieńczenie organizmu. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że jeszcze w TL, dzień przed wyjazdem do Warszawy, strasznie się podle czułem, miałem gorączkę i w ogóle dół, ale następnego dnia już się poprawiło, jeno katar został, ale katar mieli wszyscy domownicy już od tygodnia. Takoż poszedłem do pokoju w hotelu Olimpijskim ,co to się nad Spodkiem mieści, i położyłem się na chwilę. Głód mnie chwycił już wówczas. Otworzyłem paczkę M&M-sów, które trzymałem na czarną godzinę. Zjadłem 2. Dzwonek do drzwi. Koledzy. Chodź szybko, bo już tam w 210 się zabawa rozkręca. Głupio było odmówić, więc poszedłem. Tam, za pomocą cytrynówki od Kumana, trochę się przekonałem do samego siebie, a potem kontynuowałem zabawę na dole, w knajpie, z kolegami z bramki, Kult-turystami, kolegami z kapeli. I nawet nie wypiłem dużo. Ale po 2 godzinach wyglądałem już mało twarzowo. Oko późnoazjatyckie, ogorzały ryj. Dopóki panowałem nad zmysłem mowy, to nawet fajnie się rozmawiało. I większość rozmów pamiętam do dziś. Nawet udało mi się zrobić kawę plecami. Tak tak, plecami. Większość czasu przegadałem, stojąc przy barze. Tuż za mną stał ekspres samoobsługowy do kawy. Kiedy akuratnie pozowałem do którego to już zdjęcia, nieopatrznie, pstryknąłem barkiem pstryczek, i myk, wyszło latte macchciato, jak od najlepszego baristy. Jakbym się jej napił, to może i wróciłyby mi siły witalne, a tak, to tylko ta ruda wóda na myszach, i nim się obejrzałem, zaległem w pokoju, a z rana, gdyż wyjazd do Radomia zarządzono nie wiedzieć czemu na 9, Jeżyk mnie budzi, żeby się zbierać, bo już czas.
Droga zleciała nam sprawnie, obejrzeliśmy film, odrobinę pospałem. Już wtedy czułem, że coś mnie bierze i że to bynajmniej nie kac. Gardło bardziej pobolewało, więcej gili z nosa. No i nie myliłem się. Przed koncertem radomskim poszliśmy odespać na 2 h, bo braki we śnie jednak były. Wstałem, sennie zamroczony, i już dość mocno rozpalony. Nim dotarliśmy do klubu, czułem, że znowu mam gorączkę, co zresztą organoleptycznie potwierdził zespołowy menadżment. Ale koncert zagrałem dobry. Zagraliśmy. Klub mniejszy od Spodka, ludzi mniej, a grało mi się z gorączką nawet, jakby lepiej. Owszem, fizycznie, bałem się już pod koniec, że polecę na gejsowe bębny i będzie niekontrolowane szoł, ale muzycznie, jakby sprawniej. Nie sądziłem dotąd, że coś takiego jak stres przed występem mnie jeszcze dotyka, ale jak widać, 6 i pół tysiąca słuchaczy w Spodku potrafi go u mnie nadal wywołać, bo niby co innego?
Po koncercie, wygłodniali, gdyż ostatni i jedyny posiłek tego dnia większość z nas przyjęła w postaci obiadu w restauracji Teatralna ok. 15, pojechaliśmy uzupełnić bukłaki w Maku. Przy okazji, podpisaliśmy przy frytkach parę płyt. Kiedyśmy się objedli, wpadliśmy jeszcze po drodze na stację. Tam spotkałem dawno niewidzianych znajomych z Warszawy-dzień jak co dzień. Nakupiłem lekarstw, takich co to je można kupić bez recepty, i bynajmniej nie wódki. W pokoju łyknąłem 2 aspiryny i coldrex, opatuliłem się kołdrą i zasnąłem. Czułem, jak ciało mi coraz bardziej tężeje i nagrzewa się prawie do białości. W środku nocy wybudziłem się raz albo dwa, w gorączkowej malignie. Poduszka i koszulka były mokre od potu. Z rana, słabiutki, wstałem, blady jak pergamin. Mimo to czułem się zdecydowanie lepiej. Bez gorączki. Jeżyk wspominał, że w nocy nawet coś majaczyłem, i że się o mnie bał, bo nie znał mnie od tej strony. Ja się przecież nie psuję, przynajmniej nie w ten sposób, a tu taka niespodzianka. Po tylu wspólnych nocach.
Każdy ruch był dla mnie tego dnia, jak kręcony w slow motion. Kiedy przyszedłem na zbiórkę, spóźniony10 minut, koledzy już czekali w busie. Nikt na szczęście mi tego nie wypomniał, wszyscy byli bardzo wyrozumiali. Na śniadanie nie zdążyłem. Akuratnie trafiliśmy na stację, która nie oferowała żadnych fastfoodów. Miała za to w asortymencie hendmejdowe kanapki i pitny jogurt. Ideolo. Jechaliśmy więc sobie przez urokliwe Mazowsze, osnute jesienną mgła. Mijaliśmy zagłębie paprykowe „Jak żyć” w Potworowie, ośrodek olimpijski w Spale, wytwórnię napojów energetycznych w mazowieckim Tomaszowie, aż w końcu wbiliśmy się na autoban, i bez ani jednej zatrzymki, gdyż nie było po drodze ani jednej stacji, wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem we Wrocławiu. A we Wrocławiu, jak to we Wrocławiu, wydawałoby się, bogactwo urodzaju znajomych, okazji i możliwości. Niby prawda, ale zapominać nie można, że była akuratnie niedziela, i kto mógł lub musiał, jeszcze spał i się leczył. Przyznam szczerze, że nawet mi to było na rękę, bo mało byłem tego dnia wyjściowy i skory do igraszek na mieście. Po próbie i po obiedzie na bakstejdżu w Hali Ludowej, wróciliśmy na pokoje, trochę poleżeć. W międzyczasie koledzy donieśli, że odmawiają współpracy, bo czują się źle, ja odparłem, że nie żywię urazy, gdyż też czuję się wciąż nienajlepiej, i tak usnąłem, aż mnie znów On obudził swoim ponaglaniem, że już czas do pracy, i że L4 tu nie ma.
A na koncercie samym-kolejna miła niespodzianka. Chyba jeden z lepszych muzycznie występów tej trasy. Wszystko ładnie hulało i stroiło. Za odsłuchami stał tego dnia gościnnie Seba, także to też dużo robi, kiedy się ma świadomość, że masz człowiecze za sobą taki safety backup jak Seba. No i tak jakoś żywo i z biglem to wszystko jechało, że nawet złe samopoczucie mi przeszło i energia się udzieliła, jak zwykle w tym mieście, zdrowemu Jarkowi.
Po sztuce, oczywiście lulu i spać, od razu, choć koledzy z bramki zachęcali, ale ani sił, ani czasu już nie miałem. Następnego dnia wracałem 8.40 pociągiem do Warszawy. Zbudziłem się po 7. Wyablucjonowałem i w ogóle. Czułem, że nadal jestem napuchnięty i obrzęknięty, jak po dobrej imprezie. W lustrze zobaczyłem wory pod oczami i ogólnie zmacerowaną cerę na poszarzałej gębie. Zszedłem na śniadanie. Spotkałem kolegów. Nic nie mówili, więc uznałem, że nie jest ze mną aż tak źle. Wydałem puzon na busa do Zbycha, a sam, z walizą, poczłapałem na dworzec. Mieszkaliśmy jakieś 5 minut spacerem od. Odnalazłem swój peron, byłem 20 minut przed czasem. Gdy czekałem na pociąg, jakiś spanikowany Hindus 2 razy mnie dopytywał, czy to aby właściwa platforma i czemu jeszcze nie ma pociągu. Zapewniałem go, że to nic nadzwyczajnego i że słucham bacznie komunikatów, i że czasem tak w Polsce bywa, że w ostatnim momencie they’re changing the platform. – Seriously???, nie mógł uwierzyć Hindus. Pociąg przyjechał 5 minut przed planowanym odjazdem. Usiadłem. Wyciągnąłem komputer. Zacząłem pisać ten text. Hindus przemknął koło mnie i zaczął siłować się z klamką do kibla. Zrobiłem sobie selfie. Nie mam w tym doświadczenia, więc może dlatego wyszło jak wyszło. Wysłałem do żony. Napisałem: „Po kwadrum chorobowym, ojciec dziecku wraca na chatę. Wyglądam pewnie jakbym garował 4 dni, ale zapewniam, to nie od wódki.”. Po minucie przyszedł sms zwrotny. Od żony. Mojej. „Rzeczywiście, wyglądasz słabo ;-)”
mega
miło