Pięciodniówka ostatnia trasy anplaktowej tegorocznej, minęła szybciej, niż mogłem to sobie wyobrazić. I o dziwo, dotrzymałem ją w dobrej formie, wznoszącej, z koncertu na koncert. Toruń rozpocząłem półchorobowo, a Szczecin kończyłem z naręczem dodatkowych sił, i żałowałem, że nazajutrz nigdzie już nie gram…
A teraz…nastał klasyczny czas roztrenowania. Trochę mnie jednak motywują do codziennych ćwiczeń Darmozjady moje kochane, z którymi płyta się szykuje i tworzy w pocie czoła, a efektów już nie mogę się doczekać. Zresztą nie tylko ja. Wydawca nasz nowy, też nie ukrywa, że bardzo liczy na ten album, i że bynajmniej nie będzie to bzyk komara, ale prawdziwy wystrzał z Aurory. We wtorek mamy kręcić klip do kolejnego singla. Obgadaliśmy rzecz wraz z panem reżyserem w miniony wtorek. Dokładnie wtedy, kiedy parę godzin wcześniej powróciłem kuszetką ze Szczecina…
Uwielbiam nocne pociągi i sypialne wagony. Ledwie koła zaturkocą, a ja już odpływam, i jak mnie ktoś wcześniej nie obudzi, wstaję dopiero z budzikiem, albo po interwencji slipingowego. Nie inaczej było i tym razem. Od Głównego Szczecina miałem wagon tylko dla siebie. Po godzinie drogi, w Kostrzynie, dosiadła się dwójka pasażerów. Rozłożyli swoje koja bez zbędnego zamieszania i po cichutku, tak, że prawie nic nie słyszałem. Nad ranem, pół godziny przed Warszawą, obudził mnie konduktor. Po 7 rano zameldowałem się w domu. Małżonka zbierała się akurat do pracy, a ja przejmowałem dyżur nad małą Alą, która od poniedziałku siedziała w domu, bo naniosłem pod dach choróbska, i trafiło ją w okolicach soboty. Nic strasznego, ale kaszlała jak wartburg i glut jej wisiał do pasa, więc nie było mowy o puszczaniu jej między dzieci.
Do Torunia wyjechaliśmy, w miniony czwartek, po południu. Na prośbę Ricarda postanowiliśmy wracać na noc. Raz, że Rysiek miał swoje sprawunki następnego dnia na mieście, a dwa, że w piątek i sobotę mieliśmy koncerty w Warszawie, także bez sensu było tracić dzień na podróż, kiedy droga nie była zbyt długa i przy pomocy autostrady, względnie bezbolesna. Nawet nie braliśmy hotelu, bo i po co. Przyjechaliśmy prosto do Jordanek.
Grało mi się w Toruniu mocno średnio. Czułem, że brakuje mi pewności i takiej mięśniowej pamięci, kiedy ręka sama podąża za suwakiem, a myślenie o dźwiękach jest w zasadzie zredukowane do niezbędnego minimum. Taki efekt osiąga się przy powtarzalnych, koncertowych setach. A tu, na raz dopadła mnie choroba, która skutecznie wyzuła mnie z tego automatyzmu, i grałem przez to tak, jakby każdy utwór był dla mnie zupełnie świeżą sprawą. Naturalnie, nie zanotowałem żadnej spektakularnej wysypki, bo na tym poziomie, trudno mówić o jakiejś przypadkowości czasu i miejsca, ale mimo wszystko towarzyszyło mi to dojmujące uczucie braku świeżości, które powodowało, że musiałem wkładać w każdy dźwięk dużo więcej uwagi i skupienia, niż powinienem na tym etapie trasy. Naturalnie, cały czas pokasływałem, a z trzewi odrywały mi się okropne fafluńce, ale przynajmniej nie brakowało mi tchu w płucach, co jeszcze dwa dni wcześniej nie było takie oczywiste. Całą drogę powrotną z Torunia, podobnie jak i do Torunia, przespałem. Czułem, że organizm domaga się snu i nie ma sensu mu w tym przeszkadzać.
W Warszawie, w domu, czułem się już dużo lepiej, choć kryzys, zupełnie niespodzianie, przyszedł na godzinę przed występem. Ratowałem się kawą, energetykiem, a i tak tuż przed wejściem na scenę, chciało mi się…spać. Po wkroczeniu na deski Stodoły, po pierwszych dźwiękach, zmęczenie zaczęło jakby odchodzić i do głosu zaczęła dobijać się adrenalina, która na szczęście, skutecznie utorowała sobie drogę i po chwili słabości i zwątpienia nie pozostało już śladu po piasku pod oczami sprzed początku.
Stodoła pierwsza wystrzeliła szybciej, niż mogliśmy sobie to wyobrazić. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie napisał, że nawet w takim, a nie innym anturażu, totalna dezynwoltura nie zawsze jest na miejscu. Towarzystwo, rozbawione i rozanielone, ruszyło pod scenę jeszcze w pierwszej połowie. Jęło okupować przejście, tańczyć i skakać, i nic by może się nie zadziało, gdyby nie to, że w ferworze zabawy momentami zapominało, że jak się ma ponad 30 lat i ponad sto kilo wagi, tańcząc i odbijając się od siebie, można wbić się niechcący w ludzi, którzy chcą jeszcze na siedziskach pozostać, a niekoniecznie być mimo woli elementem mini-pogo. Do tego jakieś wymiany uprzejmości z ochroną. Gram sobie i patrzę, jak koleś władowuje się całym sobą w małego chłopca siedzącego na skraju. Słabe to niestety, ale cóż robić. Ochroniarze nie prowokują. Stoją. Odgradzają bawiące się towarzystwo od sceny. Co bardziej nakręceni tancerze ściągają koszulki i wymachują łapami. Nie na tym rzecz polega. Żeby jednak obraz był pełen dodać należy, że na szczęście nic karygodnego nie zaistniało, a koncert można z powodzeniem uznać za jeden z najlepszych w trasie. Podobnie jak kolejny, sobotni, dużo spokojniejszy i bardzie stonowany w emocjach, a muzycznie, bliźniaczo podobny do pierwszego, piątkowego.
Po piątkowej Stodole wróciłem autem do domu i poszedłem spać. Podobnie i w sobotę. Nie w smak mi były imprezy i swawole, zwłaszcza że w domu to zupełnie inaczej smakuje. Poza tym w domu smakuje zupełnie co innego; ot choćby wspólne śniadanie z rodziną, lepsze niż w najlepszym hotelu, bo razem. Była na nie szansa w niedzielę, bo wyjazd zarządzono na 10.30. Pojechałem uberem do pana Janka na zbiórkę. Bus przyjechał o czasie. W drodze na Wybrzeże oglądaliśmy filmy i podsypialiśmy, jak to my, licząc, ile czasu zostanie nam na pomieszkanie w hotelu Ten na szczęście, jak co roku, mieliśmy zapewniony tuż przy budynku Filharmonii, na Ołowiance. Dotarliśmy tuż przed wydawaniem posiłków. Straciłem chwilę na drobne czynności w pokoju. On przyjechał pociągiem. W warszawskim domu miał bowiem ważne sprawy rodzinnej natury, i chciał jak najdłużej pobyć na miejscu. Wyszliśmy z wolna na obiad, po którym zagraliśmy szybką i sprawną próbę. Na godzinę zaszliśmy jeszcze do pokoju.
Gdański koncert, jeden w tej trasie, gdyż zwykle bywały dwa, wypadł lepiej niż dobrze. Po chorobie nie było już u mnie śladu, nie licząc tych flegmowych ogonów, które wykasłowuję do dziś. Forma rosła z numeru na numer, podobnież jak i serce, kiedym widział, jak publiczność, spięta nieco geometrią miejsca, nie może usiedzieć na krzesełkach, i każdemu chodzi nóżka, ale głupio ta wystrzelić i wstać, kiedy sąsiad obok wciąż siedzi na tyłku. Gdy graliśmy „Polskę”, nikt już nie miał jednak takich oporów.
Po występie był plan, żeby odwiedzić, jak co roku, zaprzyjaźniony hotel-browar, sto metrów od sali. Rok w rok, nawet przy świętej niedzieli, jak to miało miejsce teraz, towarzystwo czekało na nas, zostawiając nawet zarezerwowany stolik. To właśnie tam, rok temu, po raz ostatni widziałem się z Igorem, który w te wakacje zginął w wypadku. Nikt nawet nie myślał, że możemy pójść gdzie indziej. Nikt, oprócz, właścicieli lokalu, którzy zamknęli bar i tyle ich widzieli. Zebrała się więc przed hotelem spora grupa towarzyska i deliberował, dokąd tu się udać. Ja nie miałem tego kłopotu, bo gdy się dowiedziałem, że lokal zamknięty, udałem się na spoczynek, gdyż nie bardzo miałem melodię na dalsze peregrynacje. Co innego reszta. Udali się gromadnie przed siebie na miasto. Najstarsi Gdańszczanie mówią, że ostatni zawodnicy z wieczornego zaciągu, wracali do hotelu jeszcze we wczesnych godzinach porannych, prosto na śniadanie. Niemalże. Ja chciałem sobie tego dnia pobiegać, ale kiedy podniosłem się wraz z budzikiem, ok 7 rano, odpadłem szybciej, niż się spionizowałem. Zaległości senne były znaczne. Ok. 9 zjadłem śniadanie i wpakowałem się do busa razem z innymi. Jechaliśmy do Szczecina, na ostatni koncert.
Droga z Gdańska do Szczecina, Szanowni Państwo, to koszmar nie z tej ziemi. Nie pamiętam, żebyśmy za mojej kadencji, przerabiali taką destynację. Zero szans na obwodnice, drogi ekspresowe. Owszem, jest malowniczo i krajoznawczo, ale nie o to w takich momentach nam idzie. Tłukliśmy się chyba 8 godzin i to bez specjalnego opaźniarstwa. Do hotelu wpadliśmy tylko na chwilę. Tego samego, w którym kwaterują nas co roku, nieopodal dworca. Rok temu pamiętam, jak poleciałem do Szczecina samolotem z Warszawy i była to najlepsza podróż tamże ewer. W tym roku miałem zamiar opuścić Szczecin tuż po koncercie, nocnym pociągiem, razem z Zacierem. Przerabialiśmy już podobne rozwiązania parokroć.
W związku z tym, że całość czasu poświęconego na podróż wykorzystaliśmy z naddatkiem, w hotelu nabyliśmy się przed wyjazdem na próbę niecały kwadrans. Byłoby więcej, ale pan na recepcji nie bardzo potrafił ogarnąć temat grupy wycieczkowej. Poza tym winda była nieczynna i wszystkie bambetle trzeba było wnosić na piętra ręcznie. Na szczęście nie zabrałem ze sobą bagażu, bo zaraz po występie miałem i tak zamiar uciekać na dworzec. Podróżując kuszetką trzeba mieć ze sobą wydrukowany bilet, który zostawia się przy wejściu slipingowemu. Jeszcze z drogi dzwoniłem do hotelu z prośbą o druk, żeby bilet czekał na mnie na recepcji, kiedy dotrę na miejsce, bo podejrzewałem, że czasu nie będzie za wiele, żeby zająć się tym na miejscu. Oczywiście i ta prośba była ponad siły Manuela i ekipy szczecińskiego „Zacisza”. Pomogli mi dopiero chłopcy i dziewczęta od organizatorów, na miejscu, w szczecińskiej Filharmonii.
Uwielbiam Szczecin i uwielbiam miejsce, w którym co roku gramy. Bezsprzecznie jest tam jedna z najlepszych akustycznie sal w Polsce. Samo miasto, jak doskonale wiecie, ma w moim sercu miejsce na podium po wsze czasy, przez wzgląd na lata i na ludzi, z którymi te lata tamże spędzałem. W tym roku specjalnie się nie afiszowałem ze swoją bytnością, bo wiedziałem, że zaraz po koncercie będę musiał uciekać i nie będzie czasu na kolegowanie. Zawiózł nas, mnie i Zaciera, na dworzec, szczeciński kolega Zbyszek, który zawsze pojawia się na naszych koncertach, i na którego zawsze można liczyć. A sam występ? Jak pisałem wyżej-dla mnie mógł się nie kończyć. Z numeru na numer sił miast ubywać-przybywało. Czułem, jak rośnie we mnie głód grania i że ciągle mi mało. Tym bardziej było szkoda, kiedyśmy się pokłonili po raz ostatni, i zdałem sobie sprawę, że przez dwa miesiące szlus. Na szczęście nie specjalnie miałem czas na takie rozkminy, bo trzeba było się w miarę szybko zebrać, złożyć puzon, przejeść coś na szybko i jechać na dworzec, bo do odjazdu pociągu ostało się jakieś pół godziny. Bilety mieliśmy w tym samym wagonie, ale w innych przedziałach. Wysiedliśmy razem z Zacierem na Centralnym. Ja poszedłem jeszcze do szaletu, a Mirek pojechał prosto do pracy.
Dziś zaszedłem do Zaiksu. Chciałem złożyć deklarację członkowską. Żeby być przyjętym w poczet tej instytucji jako członek, należy się wylegitymować podpisami i poświadczeniami dwóch członków wprowadzających. Istna masoneria. Oczywiście, nigdzie w regulaminie nie ma napisane, ile lat członkostwa musi mieć za sobą członek polecający. Kwit podpisali mi Gazo i Gruda. Pan Janek, po sprawdzeniu, w systemie się zgadzał, ale okazało się , że Glazo jest za krótko i muszę w związku z tym jechać do innego, starszego kolegi, żeby nanieść poprawki. Potem poszedłem na wydział. Zbudowało mnie to, com usłyszał od pana z metodyki, bo bałem się, że jestem w kompletnym lesie ze swoim doktoratem, a tu się okazało, że to już w zasadzie niewielki park, który wystarczy tylko umiejętnie przyciąć i odchwaszczyć. W telewizorze tylko coś kombinują. Parę tygodni temu wypierdolili całą starą obsadę Bez Ograniczeń, zostawiając na placu boju kolegę Zimnika i mnie. Przyjęli nowe-stare gwiazdy, a z nami nadal nie bardzo wiedzą co począć. Nie bardzo mnie to zajmuje, ale trochę mi by było szkoda, gdybym nie miał już gdzie gęby pokazać i otworzyć, zwłaszcza że, co by tu nie mówić, ja lubię tę robotę.
W czwartek jedziemy z Joanną do Madrytu. Od dawna chcieliśmy wyjechać gdzieś tylko we dwójkę. Gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było. Żeby zobaczyć, czego jeszcze nie widzieliśmy. Już kupiłem bilety do Prado i na sobotni mecz Athletico z Luganes. Poszedłbym dużo chętniej na Rayo, ale ci akuratnie grają wyjazd z Barceloną, a tam już byliśmy…