Miałem wczoraj super dzień; taki dzień, jak miewają panie albo dziewczyny, kiedy są same ze sobą i mogą robić co chcą. Ale trochę przedobrzyłem.
Drugi dzień w Gdańsku, przed drugim koncertem, zacząłem wcześnie. Wstałem po siódmej. Przed budzikiem Ten nastawiłem na wpół do ósmej. Śniadanie miałem zamiar zjeść po przebieżce. Początkowo chciałem pójść pobiegać do Parku Oliwskiego, ale pomyliłem drogę i biegnąc przez Przymorze, znalazłem się w Parku Nowodworskim, a stamtąd już usłyszałem, jak fale biją o brzeg i tak mi się spodobało, że plażą pobiegłem prawie do Sopotu. Zamiast godziny zrobiły się z tego prawie dwie, bo wracałem spacerem, gdyż spompowałem się zbytnio nad morzem. A trzeba Wam wiedzieć, że to był to dla mnie pierwszy od dłuższego czasu jogging poranny. Kiedyś biegałem regularnie. Potem rzecz zaniedbałem. A teraz mam silne postanowienie, żeby wrócić. Bo brakuje mi ruchu na świeżym powietrzu, a na orbitreku w siłowniowej sali to nie to samo.
Wróciłem prosto na śniadanie. Zjadłem solidnie. Wróciłem do pokoju i przez półtorej godziny oddawałem się płaceniu zaległych podatków, rachunków, zmianie stałych zleceń, aż mi to wszystko do reszty zbrzydło. Złapała mnie 13. Poszedłem na hotelową siłownię, bo i siły wróciły, więc gdzieś trzeba było je spożytkować. Potem zafundowałem sobie jeszcze saunę. Normalnie takie SPA dla chłopa. Rześki, czerwony na twarzy i ucieszony począłem się szykować do wieczornego reczitalu.
Pierwszy Gdańsk zagraliśmy w zasadzie z rozpędu, prosto z drogi. Wpadliśmy do hotelu na 5 minut. Zostawiliśmy graty i z marszu pojechaliśmy na próbę. Graliśmy w tym roku w Gdańsku w klubie Stary Maneż. Pierwszy raz, choć o klubie już wcześniej wiele dobrego słyszałem. Przez ostatnią dekadę Gdańsk gościł nas w sali Filharmonii Bałtyckiej, na Ołowiance, do której zdążyliśmy już przywyknąć i obwąchać ją z każdej strony. Na początku bardzo ubiłem to miejsce, później trochę mi spowszedniało. Niemniej, nadal w rankingu sal filharmonicznych stawiam ją bardzo wysoko.
Stary Maneż okazał się dla nas łaskawszy niż sądziliśmy. Pierwszy koncert zaskoczył trochę wytłumioną ponad miarę sceną i „ksobną” akustyką, ale nie przeszkodziło to nam poderwać tłumów z miejsc. Drugi nie miał już tego akustycznego naddatku, bo po pierwszym dniu wiedzieliśmy, co i gdzie nacisnąć, żeby zabrzmiało jak należy.
Kiedy tak się szykowałem do drugiego gdańskiego występu, poczułem, jak mnie zaczyna pobolewać lewa łopatka. Najpierw ćmić, a później już boleć naprawdę, i to na tyle dojmująco, że ciężko było mi się wyprostować. Za wszystko obwiniłam poranną przebieżkę. Ot, przewiało chłopa. Ale to dziwne, bo jak niby przewiało pod łopatką. Przypomniałem sobie, że na tej naturalnej adrenalinie tyrałem jeszcze później ciężary i musiałem wówczas coś sobie naderwać. Wziąłem proszek przeciwbólowy, ale średnio działał. Po próbie znalazłem na szybko aptekę i kupiłem plastry rozgrzewające. Jeden standardowy, a drugi na kształt wszywki z esperalem, jeno większej. Nakleił mi ją na bolącą część ciała doktor Mirek. Niestety, przy dwudziestym kawałku na scenie cholerstwo odpadło. W nocy zbudziłem się ok 5.30 i pół godziny prześlizgiwałem się na łóżku jak wąż, żeby znaleźć sobie dogodną pozycję do spania, bo próby pionizacji kończyły się niepowodzeniem. Z Gdańska ruszyliśmy dziś do Bydgoszczy w samo południe, bo mieliśmy blisko. Wszystko odbyło się według starych, sprawdzonych schematów. Hotel, popas w na sali Filharmonii, próba, 1,5 godziny oczekiwania, podczas których piszę właśnie te słowa.
Trasa anplaktowa zaczęła się dla nas dość nietypowo i ciężko. Próby zarządziliśmy na cztery dni przed pierwszymi koncertami, tj. od poniedziałku do czwartku. Już w poniedziałek w zasadzie wiedzieliśmy, że będziemy musieli się wyrobić w trzy dni, bo Tomasz Goehs musiał wrócić do Poznania na pogrzeb bliskiej osoby, więc zintensyfikowaliśmy prace. Graliśmy do 18. Bez przerw na posiłki. I to były naprawdę dobrze i solidnie przepracowane trzy dni. Kiedy już myśleliśmy, że nic nas nie zaskoczy i przed pierwszą Warszawą mamy pohetane co się da, niespodziewanie przyszedł cios.
W dzień pierwszego koncertu zebraliśmy się w Stodole w komplecie. Prawie. Najpierw obiad, później próba i koncert od 19, jak w każdym innym mieście i w każdej dotychczasowej trasie. Niestety bez pana Janka. Gruda tego dnia nie dał rady wyjść na scenę. Wiadomość ta spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Istniało poważne niebezpieczeństwo, że nie uda się mu wydobrzeć też na następne dni. Dosłownie na godzinę przed występem zrobiliśmy burzliwą i gorącą naradę wojenną w małym pokoiku przy scenie. Zdecydowaliśmy, że damy mu ten czas, żeby uporządkował swoje sprawy, a kontuzjowani zagramy trasę bez niego. Bez zastępcy. Janek ma się ogarnąć i jak będzie gotowy, wróci do nas po koncertach akustycznych. Na szybko przearanżowaliśmy setlistę pod kątem braku klawiszy. No i wyszliśmy grać. Nie musze chyba dodawać, co każdy z nas miał w głowie, kiedy grał. Ale mam wrażenie, że stanęliśmy na wysokości zadania. Nie było czasu, żeby sztukę odwołać; w sumie nawet o tym na poważnie nie myśleliśmy.
Zagraliśmy i gramy do tej pory, najlepiej jak potrafimy, osłabieni brakiem Janka. Grała w nas też adrenalina. Tak jak u człowieka, który straci palec i na szybko musi przysposobić pozostałe, żeby zastąpiły brakujący organ. Porównałbym to do stanu, gdy żołnierz dostaje postrzał w brzuch. Wnętrzności wylatują mu na zewnątrz. On, jak gdyby nigdy nic, pakuje je z powrotem do trzewi, bierze karabin i idzie bić się dalej. Otrzeźwienie przychodzi później. A wraz z nim ból, strach i wszystkie właściwe zdarzeniu przypadłości. Do mnie dotarło to następnego dnia, przed drugim koncertem. Grało mi się mega pod górę. Jak na kacu. Niepewność ruchów, pamięć mięśniowa zaburzona, brak koordynacji. Oczywiście nie było jakiś spektakularnych wtop, bo to nie ta liga, ale czułem się, psychicznie i fizycznie, jak obity pałką naokoło. Gdybym je miał, bolałby mnie pewnie też włosy. Kontaktowaliśmy się z Jankiem tego dnia. Było już lepiej. Tyle dobrego.
Do Lublina ruszyliśmy w niedzielę po południu, mądrzejsi o dwie Warszawy i to, jak i co zmieniać na bieżąco w repertuarze. Służyła też temu druga, stodolana próba, na której skupiliśmy się nad przearanżowaniem piosenek, tam gdzie było to możliwe. Tam gdzie brak klawiszy był niezastępowalny, postanowiliśmy wymienić utwory. Na szczęście obyło się bez radykalnych cięć.
Lubelski koncert wypadł wyśmienicie. Grało mi się bardzo dobrze. Dopisała frekwencja. Jak zwykle w Centrum Spotkania Kultur zagrała też świetnie akustyka miejsca. Daliśmy tego dnia jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy, lubelski koncert anplaktowy. Z racji tego że to niedziela, a z Lublina do Warszawy jest niedaleko, część kolegów wróciła busem na noc. Ja zostałem wraz Nim w hotelu. Nazajutrz miałem umówione spotkanie z jednym rozmówcą w ramach zbierania materiałów do pracy doktorskiej. Wróciłem w poniedziałek, busem prywatnym, bo nie zdążyłem na pociąg. O 15 byłem w Warszawie. O 16.30 odebrałem małą Alę z przedszkola. Nazajutrz, we wtorek, zabrałem do przedszkola na 9 oprócz Ali również swój puzon, żeby pokazać dzieciom, co to jest i czym na co dzień się zajmuję. To w ramach cyklu spotkań z rodzicami ich zawodami. Dzieciaki były zachwycone. Mało które nie chciało spróbować zagrać na wielkiej trąbie. Prawie każdemu się udało wydobyć dźwięk, a to już jest samo w sobie sztuką. Nawet paniom przedszkolankom nie szło tak, jak dzieciakom.
W czwartek rozpoczęliśmy 6-dniówkę. Chyba jak dotąd, w historii tras bezprądowych, nie zdarzył się tak długi cykl koncertowy bez żadnej przerwy. Nie wiadomo jednak, czy rzecz doprowadzimy do szczęśliwego finału, w związku z szaleństwem koronawirusa i odwoływaniem imprez masowych na potęgę w obawie przed pandemią. Menadżer uspokaja nas, że wszystko jest pod kontrolą i nikt na razie z niczego się nie wycofuje, ale ja wiem, że w roku wyborczym władza jest w stanie poświęcić bardzo dużo, zwłaszcza nieswoich pieniędzy, żeby tylko nie mówiono o niej źle. Np. jako o tej, która dopuściła do zakażenia na koncercie czy konwencji, a w konsekwencji tego, sprawa się rypła i pod żyrandolem pojawił(a) się ten/ta, który(a) powinien(nna). Ufamy jednak, że naród nie zwariuje do reszty i pozwoli nam nacieszyć się graniem. Nawet w mniejszym gronie niż zazwyczaj…
Czyli jutrzejszy Poznań nadal bez Grudy?
Szanowny Panie Jarosławie. Wczoraj byłam na koncercie w Bydgoszczy – w Gdańsku, gdzie mieszkam, nie „załapałam się” na bilety. I stwierdzam, że byłam nie tylko w Filharmonii Pomorskiej, ale i w KULT-owym raju! Przecudowny koncert, wspaniałe przeżycie i mój wielki podziw dla całego zespołu! Doceniam ogromny wysiłek muzyków, jaki potrzebny jest do tego rodzaju koncertowania- piękna sprawa! Kłaniam się nisko i wszystkiego dobrego 🙂
Uwielbiam czytać tę podsumowania. Oby tak dalej. W Poznaniu dziś, a raczej wczoraj, był ogień! Kawał dobrej muzyki!
Panie Jarku, czy mógłby Pan przekazać życzenia szybkiego powrotu do zdrowia dla Księcia Warszawskiego?