Z nami to jest tak, że im gorzej, tym lepiej. Im bardziej pod prąd, to my z większym prądem, nawet na anplaktach. Nie inaczej było i tym razem we Wrocławiu. Wszystko wskazywało na to, że tego wieczoru niewiele wyjdzie z naszego grania, a tu, proszę, taka niespodzianka!
Tydzień wcześniej Tomasz Goehs pisał na grupie, że we Wrocławiu, w dzień koncertu, przewidują burze i ulewne deszcze, ale kto by tam wierzył w prognozy długoterminowe. Tomkowi za to wierzyć należy, bo to człowiek wielkiej wiary.
Wyjechaliśmy z Warszawy po 11. Było względnie pogodnie, ale raczej na długie ciuchy niźli na plażę. Na zbiórkę dotarłem o czasie. Bus też. A w busie szczęśliwy i wesoły Morawiec Piotr, któremu dwa dni wcześniej urodziła się druga wnuczka. Kto by pomyślał, że od razu zaczęliśmy pić, ten jest w ogromnym błędzie. Owszem, od razu zatrzymaliśmy się na stacji, ale to już tradycja, że pierwsze BP przed zjazdem na autostradę jest zawsze nasze.
Koncert miał się rozpocząć o 19, więc czas na dojazd mieliśmy wycyzelowany na jeden postój. Zrobiliśmy po drodze ze trzy albo cztery, nie wiem, bo głównie spałem. I do tego, do samego Wrocławia, prawie w ogóle nie padało. Ale jak zaczęło pod Wrocławiem, to skończyło następnego dnia, i to gdzieś w centralnej Polsce.
Lało ostro. Ale to tak, że psa z kulawą nogą ciężko byłoby wygonić na zewnętrze w taką aurę. Na próbie oprócz nas, naszej techniki i organizatorów, snuło się po placu koncertowym kilku przemoczonych ochroniarzy w żółtych ortalionach, którzy zapewne klęli pod nosem, co ich podkusiło, żeby wziąć tę fuchę akurat tego dnia. I czy ten cały trud, wart jest tych paru groszy.
Mimo przeciwności losu i kaprysów pogody, próba poszła sprawnie. Kolega Goehs, który przyjechał na czas z Poznania, wcześniej ostukał bębenki, także reszcie zostało jedynie zagrać co swoje, zwinąć mandżół i jechać do hotelu, zmienić ciuchy na wyjściowe i posiedzieć chwilę w cieple i suszy. W zasadzie nie wiem, po co robimy te próby dźwięku. Co scena, nasza technika i akustycy spinają wszystko na tip-top, także jesteśmy tam zupełnie zbędni, ale już się tak jakoś przyjęło, że większość kapel u nas odczynia ten sam rytuał od lat, to czemu akurat my mamy być gorsi. Chyba o to idzie w tej zabawie.
O ile przed reczitalem nie postawiłbym grosza na to, że na biletowany koncert w ulewnym deszczu przyjdzie więcej niż 50 osób, o tyle widok który nas przywitał ze sceny, rozwiał wszystko oprócz burzowych chmur. Te nadal wisiały nad Wrocławiem i donikąd się nie wybierały. Na szczęście nasza publiczność też nie zamierzała się ruszać z miejsca, a tłumy nadal ciągnęły z wszystkich stron, czyniąc ten dzień w miarę znośnym.
Zaczęliśmy od „Niejednego”. Od razu wysoko i mocno, trzeba się było spiąć i docisnąć ustnik do warg. Bardzo bałem się tego koncertu pod względem kondycyjnym, bo cały poprzedni tydzień w zasadzie nie ćwiczyłem. Zacząłem nieśmiało wracać do żywych i do gry od czwartku. Od poniedziałku bowiem leżałem bez życia i czułem się jak śmieć. Nie, to nie covid, o ile wierzyć aptecznym testom. Małżonka naniosła czegoś ze szpitala. Ona na szczęcie przeszła to bez większych przygód, mnie natomiast znowu przeczesało. Łagodniej niż w październiku, ale zawsze. Trzy dni gorączki, plus bolące gardło i zawalony nos. Na szczęście, w letniej trasie, człek na tyle jest oblatany w treningu, że nawet kilkudniowy rozbrat z instrumentem nie poczyni większych strat. Nadal czułem się nie do końca zdrów; słaby i wiotki, za to już bez oznak choroby. Grałem jednak na pełen zycher, zwłaszcza od początku, gdzie na setliście Marszałek Senior umieścił najwięcej wymagających kondycyjnie numerów, a później już odpowiednio dozowałem poziom mocy, żeby starczyło jej do końca sztuki. Tę zagraliśmy pełną, a nawet ponadstandardową, bo dołożyliśmy „Lewe lewe loff” na okoliczność zejścia za potrzebą jednego z gitarzystów. Kiedy bowiem człowieka przyciśnie, to zupełnie zapomina o regulaminie, a reszta ma zanadrzu numer awaryjny, przewidziany planem na takie, nieplanowane, sceniczne absencje.
Gdzieś tak w połowie koncertu, na scenę wkroczył, przez nikogo nie niepokojony, zupełnie obcy człowiek. Przeszedł dumnie obok basu i gitary, pokłonił się Kazikowi i reszcie ansamblu, i zszedł ze sceny jak gdyby nigdy nic. Bywają czasami takie nagłe wtargnięcia, zazwyczaj dość gwałtowne i równie gwałtownie pacyfikowane przez ochronę, której czujność ktoś na chwilę uśpi. Tu jednak wszystko wyglądało, jakby było częścią zaplanowanego spektaklu, dzięki czemu obyło się bez szamotaniny i przepychanek, co zawsze wprowadza rozprężenie i psuje dramaturgię, częstokroć podnosząc ciśnienie wszystkim wokół.
Po koncercie zawinęliśmy się szybko i sprawnie do busa. Zatrzymaliśmy się po drodze w „Żabce”, żeby kupić sobie, co tam każdy chciał dobrego do jedzenia i picia, i pojechaliśmy do hotelu. Tam, w lobby, trwała na całego, wieczorowa impreza czarnoskórych zawodników futbolu amerykańskiego. Chłopy wielkie jak dęby i szerokie jak szafy piły mocno acz kulturalnie, rzucając sztubackimi dowcipami. Z rana, na śniadaniu, też ich spotkałem. Nie byli może już tak bardzo rozbawieni, ale świeży i wypoczęci, w sam raz na poranny rozruch. Ja w sumie też, bo nie nadużyłem. Nawet o użyciu nie było specjalnie mowy. Co to jest 300 gram na takiego chłopa. Wstyd i obraza boska.
Szkoda mi tych organizatorów z Wrocławia. Z Poznania. Z Gdańska. Czy teraz-z Katowic. Bo to ci sami ludzie. We Wrocławiu-padało. W Poznaniu, termin dwudniowego koncertu zbiegł się z Jarocinem. W Gdańsku-z Openairem. Do tego, podobnie jak w przypadku Openaira, zagrał tylko jeden dzień, bo drugiego ulewa zalała scenę i rzecz trzeba było odwołać. My na szczęście graliśmy pierwszego. Nam się upiekło.
Teraz, w Katowicach, w związku z nakładającym się czasowo występem Nicka Cave’a i Off Festivalem towarzystwo odwołało swoją imprezę, bo musiałoby doń ostro dołożyć. W konkursie na najbardziej pechowe numery w totka mogliby grać w ciemno; na co nie postawili dotychczas, przegrywało albo z siłami natury albo z konkurencją. Ostał się im jeszcze Kraków na odchodne, na koniec sierpnia. Może choć wtedy dobry Bóg się zlituje i nie pomiesza kalendarzy bardziej uznanych szansonistów z naszymi, albo przynajmniej pobłogosławi dobrą pogodą i przejdzie bokiem. Daj Panie Boże…
Oj pechowe były to dni. W Gdańsku przed koncertem także lało, a burza była w tle.
Na koncerty nie biorę telefonu (to brak szacunku dla wykonawcy i tych co za mną; z resztą artyści powinni przypominać głąbom przed koncertem, że telefony nie są mile widziane). Koncert jak zwykle świetny, tylko ochrona (chyba zewnętrzna) nie rozumiała istoty zabawy.
Pech tego dnia był przy mnie. W trakcie koncertu, Żona do mnie wydzwaniała (a telefon w samochodzie), że Syn na obozie w Łebie złamał rękę i i jest w szpitalu w Słupsku. Także w nocy trzeba było po niego jechać.