Oftenhides City

Pociąg stoi na stacji Kraków Główny, a ja razem z nim. Na chwilę umysłowo przystanąłem, żeby zebrać myśli, popatrzeć na przeciskających się ludzi, posłuchać o czym mówią, dokąd jadą. Za parę minut maszyna znowu ruszy, a ja tymczasem zastanawiam się, czy stację dalej, w Krakowie-Płaszowie, stanie na pół godziny w letnim, niedzielnym słońcu, ku uciesze pasażerów, jak parę tygodni temu, gdy wracałem pociągiem tej samej relacji po koncercie w Opolu. Sporo dzisiaj podróżnych. Może wracają, tak jak ja, do swoich rodzin, na wschód. A może jadą w Bieszczady, na łykend, wspiąć się za dnia na Tarnicę, a wieczorem w Bazie Ludzi z Mgły pogapić się w kufel. Wracam dziś z Częstochowy pociągiem do Jarosławia, a dalej do TL, samochodem. Lubię te powroty.

Po powrocie z Kwidzyna na wschód, z krótkim, niedzielnym międzylądowaniem w warszawskim domu, tydzień upłynął mi na pracy zawodowej i opiece nad małą Alą. W środę pojechaliśmy nawet razem do zamojskiego ZOO. Tego samego, w którym przygłupi ojciec pchał swoje dziecko do wybiegu dla surykatek, a obrazki z tego wyczynu obiegły niedawno polskie media. Bardzo lubimy chodzić do ZOO. Najfajniejsze są tukany i wielkie ryby w ogromnych akwariach. Fajne są też małpy. Struś jest za to przerażający, kiedy stoi metr za siatką na swoi wybiegu, i wcale się nie porusza.

Wyjechałem z TL do Warszawy w czwartek po południu. Dojechałem na wieczór. W domu podlałem kwiatek i począłem kompletować niezbędne dokumenty, które następnego dnia musiałem dostarczyć do siebie na wydział i do żłobka na Klaudyny. Mała Ala dostała się do państwowego żłobka, choć w ogóle nie braliśmy tego pod uwagę. Do tej pory się zastanawiamy, czy to dobry pomysł, żeby ją tam posyłać już teraz, ale lepiej mieć zawsze wybór, niż go siebie pozbawić na starcie. Wieczorem miałem z red. Mroczkiem nagrać na puszkę sobotnie wydanie programu, ale dzień wcześniej zainterweniował, i przełożył nagrywkę na rano, gdyż pod wieczór miał mieć zakończenie roku w swojej szkole, w której uczy. Grill z uczniami, pokazy kółka teatralnego, koncert-dziwne zwyczaje panują w tych prywatnych ośrodkach. Z grilla pewnie nic nie wyszło, bo tego dnia w Warszawie lało od rana do nocy, z krótkotrwałymi, epizodycznymi przerwami na słońce i bezchmurne niebo. Na szczęście, ze wszystkim się obrobiłem. Po nagrywce red. Mroczek podwiózł mnie do biura. Tam przeczekałem najgorszą ulewę, i wypożyczonym rowerem, obskoczyłem wszystko, co miałem tego dnia do obskoczenia, ze szczęśliwym, finałowym obiadem w barze Sady, gdzieś tak po piętnastej. O 17.15 spotkałem się jeszcze z red. Weissem z Teraz Rocka, i dwie godziny opowiadałem mu o dwóch ostatnich płytach grupy na K., na potrzeby kolejnego, książkowego wydawnictwa, które redaktor właśnie szykuje. Skoczyłem jeszcze później, na godzinę, na krótki trening obwody do McFita, żeby po 21 wrócić, oczywiście rowerem, do domu. Powrót odbywał się już w deszczu, który złapał mnie gdzieś na wysokości stadionu Polonii.

Miałem sporo bagażu na wyjazd. Ciężka walizka na parę dni w rozjazdach, torba na laptop, puzon. Tego samego wieczora zamówiłem taksówkę na 7.40 rano. Wyjazd przewidziany był na 8. Zastanawiałem się przez cały dzień, czy Morwa z nami pojedzie. Koncert w Częstochowie miał być krótki. Godzinny set zasadniczy plus bisy. Graliśmy na końcu jednodniowego festiwalu. Przed nami grał Organek i Jazzombie. U Grudy okazało się że jedzie z nami Morawiec, ale junior, w charakterze kierowcy. Senior bardzo się ponoć napalił i chciał jechać, ale dostał jasny sygnał od kierownictwa, że do końca wakacji ma o siebie zadbać i na tym się skupić. Jak mu się polepszy, wtedy wróci.

Przyjechaliśmy do Częstochowy dużo za wcześnie. Pod hotelem byliśmy już o 11. Próba miała zacząć się o 13. Na szczęście pokoje już na nas czekały. W mieście było już o tej porze nieznośnie gorąco, a zanosiło się, że po południu zrobi się jeszcze bardziej. Poprzedni dzień, napięty czasowo i fizycznie, dał mi najwidoczniej na tyle w kość, że po przyjściu do pokoju padłem od razu na łóżko, i tak leżałem, niemal do ostatniej chwili, kiedy trzeba było wstać i wytoczyć się na powrót do puszki. W busie, w drodze z Warszawy, też drzemałem. Kiepsko spałem poprzedniej nocy. Nie wiem, dlaczego. Wybudziłem się przed pierwszą, potem zbudziłem się po szóstej, jeszcze przed budzikiem, i nie mogłem już zasnąć.

Zagraliśmy próbę sprawnie, czując na sobie palący wzrok techniki następnej w kolejności kapeli, rozstawiającej swoje graty, piec w piec, z naszymi. Na obiad zabrano nas do knajpy przy hotelu. Schabowy, dewolaj, młode ziemniaki, frytura, surówka z czerwonej kapusty i tarta marchew. Nic wyszukanego, za to wszystko podane we zbiorczych platerach do samodzielnego nakładania. Z rzadka praktykowana dziś forma.

Po obiedzie zaordynowaliśmy sobie leżenie, gdyż znużenie poczęło nas pokonywać. Ja jednak nie zamierzałem tak łatwo dać za wygraną. Kiedy wyleżałem swoją dolę, postanowiłęm pójść pobiegać. W Tomaszowie wróćiliśmy razem z małżonką do wspólnego, wieczornego biegania, i miło było mi skonstatować, że kondycję mam wciąż całkiem niezłą. Tego dnia, w Częstcohowie, nie dość, że wymęczony po dniu poprzednim, do tegoż w szatańskim upale i wilgotności, która zostawiała na człowieku coś na kształt galarety z potu i kurzu, zdobyłem się na krótką prtzebieżkę po alejce parkowej i odpuściłem. Jogging zamieniłem na żwawy marsz. Ciężko się bowiem biega pod górę, zwłaszcza Jasną. Ulokowano nas bowiem w hotelu u stóp klasztoru. Prosto z marszobiegu zaszedłem na chwilę do środka. Strój miałem nieodpowiedni, dlatego zatrzymałem się jedynie na chwilę, w kruchcie, żeby nie przeszkadzać swoją osobą ludziom w trakcie odmawiania różańca. Wróciłem drugą stroną parku, tą, w której zlokalizowane jest Muzeum Górnictwa. Wszedłem na chwilę na deptak przy Alei NMP, na którym kupiłem sobie loda z maszyny. Mocno pielgrzymkowego. Wodnistego i bez smaku.

Wróciłem do pokoju. Pochwaliłem się Mu, jaki to ze mnie sportowiec. Do koncertu wciąż pozostawało trochę czasu, bo graliśmy późno. Postanowiłem wykorzystać ten czas, i odwiedzić kolegę. Szybko się zebrałem, zerknęliśmy wspólnie na mapę. Okazało się, że mam do przejścia 20 minut. Ruszyłem czym prędzej. Kolega ów, to Jacek Magilla Kosiński, lider wrocławskiej formacji Zwłoki, która przecierała szlaki dla takich grup jak choćby Kult, do dziś pozostając wierną dawnym ideałom. Kapela wznowiła niedawno działalność po latach niebytu, i coraz śmielej sobie poczyna. Z Jackiem nigdy nie mieliśmy okazji spotkać się osobiście. Korespondowaliśmy na fejsie, wymienialiśmy się suwenirami, ale w cztery oczy nigdy nie było nam dane, aż do wczoraj. Magilla prowadzi w Częstochowie wraz z żoną kwiaciarnię. Kiedy doń przyszedłem, akurat posługiwał za ladą. Podjął mnie serdecznie kawą i sokiem. Ucięliśmy sobie naprawdę miłą, pouczającą pogawędkę, w towarzystwie jego małżonki oraz psów, którymi obydwoje się opiekują. PożegnaliŚmy się serdecznie, po półtorej godziny, na kolejne półtorej, bo obydwoje państwo wybierali się na nasz koncert. Kiedy wychodziłem z kwiaciarni, zatelefonował On, że dochodzi 19.30 i może byśmy coś zjedli przed reczitalem. Tak się złożyło, że mijałem po drodze ciekawie wyglądającą pizzerię z pełnym niemal obłożeniem. Umówiliśmy się więc tamże. Każdemu z nas droga zajęła, morles, kwadrans. Pizze były do wyboru małe, duże i średnie. Zamówiliśmy po małej. Kompozycja składników była pozostawiona klientowi. Baza składała się z sera, sosu pomidorowego i ciasta, a resztę dodatków każdy wybierał siebie sam, z długiej, na 2 strony, listy. Ja wziąłem taką z kurkami, szynką parmeńską i ostrą papryką, a On z salami, rukolą i pomidorami. Moja była lepsza.

Na koncert ruszyliśmy o 22. Występ miał się rozpocząć o 22.30 i trwać do 24. I tak właśnie dokładnie było. Ale mało brakowało, żebyśmy nie zdążyli na czas. Młody Janek Morawiec dostał cynę od Zbyszka, kierowcy techniki, że straszne korki są przy wjeździe na teren festiwalu, i żeby szukał alternatywnych tras. Ten tak mocno wziął sobie to do serca, że 15 po dziesiątej, wylądowaliśmy gdzieś na tyłach jeziora, zastawieni zewsząd autami, wciągnięci przez maszerujący na nasz koncert tłum, że dalsza walka nie miała sensu. Wysiedliśmy z busa, i poszliśmy na szygę, szukać drogi za scenę. Pierwsza próba-pudło. Zawrotka. Potem znowu. Potem jeszcze raz. I tak po trzeciej skusze, w końcu poleźliśmy dookoła, pytając po drodze o drogę milicjanta, a ten, jak wiadomo, prawdę zawsze powie i wskaże drogę, co miało miejsce i tym razem. Dotarliśmy za scenę na raty, bo w trakcie wędrówki wycieczka nam się porwała, i dochodziliśmy trójkami.

Szybko rozłożyliśmy instrumenty i praktycznie z marszu zaczęliśmy koncert. Kazik nie robił między utworami przerw, dzięki czemu zagraliśmy wszystko, co było na liście plus trzy bisy. Samo gęste. Punkt o północy zakończyliśmy Krwią Boga.

Wróciliśmy do hotelu ok. pierwszej. Musieliśmy swoje odstać, żeby tłum festiwalowiczów mógł nieco zrzednąć i można było w miarę spokojnie przejechać. Ludzi był bowiem istne mrowie. Ze sceny wyglądało to naprawdę imponująco. Część Kult-turystycznej braci nalegała na odwiedziny w pokoju dwa piętra niżej, gdzie akuratnie urzędowali, ale sił już nie nastarczyło. Posnęliśmy snem sprawiedliwym i mocnym.

Dziś z rana, na dworcu, spotkałem na peronie jedną z przedstawicielek Kult-turystów. Wracała do Krakowa, tym samym pociągiem, którym ja podróżuję nadal i jeszcze chwilę podróżować będę. Tłumaczyłem, że nie bardzo mieliśmy siłę, bo chęci pewnie by się znalazły, ale nie wiem, czy mi uwierzyła. Uwierzyć musicie mi Wy/Pastwo na słowo, że zaraz zdechnę w tym pociągu. Temperatura zewnętrza to ponad 3 dychy, a przed chwilą konduktor ogłosił, że klima w wagonie w którym jadę, nie działa i nie zadziała, i kto chce, może się udać wagon dalej, żeby nie zwariować z gorąca. Pędzę więc i ja, żeby trafić chociaż dostawkę na korytarzu…

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.