Siedzę sobie w busie z Warszawy do Tomaszowa i strasznie w nim trzęsie. Jak mawia pan Janek, tzw. droga nie do czytania. O pisaniu nie wspomnę. W porównaniu z tym tu, w busie u Ryśka warunki mamy wprost cieplarniane. Miejsca na nogi sporo, co w moim przypadku nie jest bez znaczenia. Bus na względnie miękkim zawieszeniu, także niech się trzy razy zastanowi ten czy ów, jak jeszcze raz powie złe słowo na stan techniczny ryśkowych busuów, bo zawsze może trafić, jak ja dziś. Facet jedzie, jakby wiózł kartofle. A najgorsze jest to, że przez telefon, bez krępacji, rozmawia z szefem, żeby przesunął go jutro na późniejszą zmianę, bo jest 14 godzinę w drodze…
Jest 17.14. Niedziela. Ludzie wracają z długiego łykendu po Bożym Ciele. Dziś jestem antysłoikiem. Nigdy nie kryłem, że strasznie nie lubię tego określenia; nie dlatego, że mam kłopot albo tym bardziej kompleks z powodu swojej prowincjonalności urodzenia i wychowania; więcej napiszę; uważam, że dziś to rzecz niezwykle cenna i wartościowa, którą staram się w sobie pielęgnować. Mierzi mnie raczej sama semantyka; jest w tym określeniu, słoika-człowieka z prowincji, coś trudnego do nazwania, co nadaje mu charakter wybitnie pejoratywny. Taki gorszy sort człowieka, coś jak uchodźca albo nielegalny imigrant w oczach tych lepszych, tu urodzonych i wychowanych; tak jakby urodzenie i miejsce tegoż miało jakiekolwiek znaczenie. Nieważne, tak czy siak, dziś przerabiam drogę z metropolii do interioru, czyli dokładnie odwrotnie, niż większość Polaków po bożociałowym łykendzie. Wracam, po tygodniu rozłąki, na wschód.
W sobotę graliśmy koncert w Kwidzynie. Znam miasteczko ze styczniowej przygody ansamblu L-Dópa, wersja bez Kazika. Wówczas postanowiliśmy, chwilę po Zacieraliach, wykorzystać to, że Lipka, nasz perkusista bawił akurat w starym kraju, i zagrać bez specjalnej organizacji, z partyzanta, dwa koncerty. Tak wyszło, że dzięki uprzejmości kolegów, przygarnęło nas na występy gościnne Pomorze. Pierwszy był właśnie Kwidzyn. Jechaliśmy autem prywatnym. Powoził Dr Yry. Pamiętam, że zanim ruszyliśmy ode mnie spod domu, przyuważyliśmy, że w jednym z kół mamy prawie zerowe napowietrzanie. Dopompowaliśmy się na szybko jeszcze na Powązkowskiej, i tak dojechaliśmy do celu, bez konieczności zmiany koła. Z tą z kolei przyszło by nam się mierzyć w zeszłą sobotę, gdyśmy jechali do Kwidzyna z Kultem. Podczas postoju na stacji zauważyliśmy, że jedno z kół mocno odstaje od reszty. Wnikliwa empiryczna analiza ogumienia ukazała jakąś nieprawidłowość w bieżniku, co mogło, choć nie musiało, być przyczyną kapcia. Zmiana koła zajęłaby w tym aucie dobre 30 minut, a może i dłużej. Wiem, gdyż raz już Rysiek zmieniał koło w krafterze przy nas, w drodze z Kielc do Namysłowa, niedaleko poligonu pod Łaskiem. A że już byliśmy spóźnieni na próbę, postanowiliśmy użyć kompresora. No i dało radę.
Do Kwidzyna wiózł nas młody Janek Morawiec. Zbieżność nazwisk-celowa i zamierzona. Janek to syn Morwy. Mieszka w Warszawie i dorabia u Ryśka jako kierowca. Od czasu do czasu trafia się mu też przydział do nas. Tak się akurat wtedy złożyło, że na pokładzie oprócz Morawca juniora, znalazł się też tego dnia Morawiec senior. Wyszedł ze szpitala w środę. Wykupił worek lekarstw, a że, jak twierdził, czuł się już dobrze, jeno osłabion lekko, postanowił pojechać. Lekarze nie wydali żadnych zakazów, więc nic nie stało na przeszkodzie. Psychicznie wydawał się taki, jak zwykle; nie widać było po nim grama choroby czy gorszego humoru. To akurat nic niezwykłego; Morwa na zewnątrz to wieczny optymista.
Na próbę zajechaliśmy spóźnieni. W związku z tym zagraliśmy ją w ekspresowym wręcz tempie, bo na scenie już szykowała graty następna ekipa. W mieście było tego dnia słonecznie i parno. W pokoju posiedzieliśmy chwilę w bezruchu, ja i On, i po przeszło pół godziny robienia niczego, poszliśmy jeść przydziałowy obiad w hotelowej restauracji. Po obiedzie poleżeliśmy chwilę na łóżkach. Tzn. ja poleżałem krócej, gdyż wstałem, zmieniłem strój na bardziej sportowy, i postanowiłem pobiegać, bo coś tak czułem, że okolica malownicza. I nie pomyliłem się. Chwilę po opuszczeniu hotelu, napotkałem na swojej trasie klub w którym graliśmy z L-Dópą na początku roku. Wtedy, po ciemku, niewiele było widać. Poniżej klubu przebiegłem obok pięknego, gotyckiego kościoła; akurat odbywał się ślub, i mogłem podziwiać letnie, weselne kreacje. Dalej trafiłem nad ministawik, oczko wodne, wokół którego wysypana była żwirowa ścieżka do biegania i rozstawione sprytnie pomyślane ławki z kamiennymi grillami obok. W sam raz na niedzielny piknik z rodziną. Wszystko oczywiście darmowe, bo państwowe. I na szczęście nie zdewastowane. Jeszcze.
Zrobiłem kilka kółek wokół jeziorka, ku uciesze miejscowej ludności, co to patrzyła na mnie trochę jak na UFO. Pobiegłem potem w górę miasta, ścieżką przy grobli. Dalej przez metalowy most, wbiegłem do miejskiego parku. Tam dokończyłem trening przy pomocy plenerowej minisiłowni. Dookoła kilkoro dzieci, staruszków, pani z wózkiem, zakochana para, dwie ławki zajęte przez okoliczną lumperkę. I psy. Bez kagańców. Prawdziwa plaga. Prawie każdy z przebywających w parku miał psa, ale żaden z psów nie miał kagańca. Nie boję się przesadnie psów, ale widok owczarka, a już tym bardziej amstaffa biegającego między ludźmi luzem, odrobinę mnie paraliżuje. Bo przecież on jest łagodny jak baranek. Nigdy nikogo nie ugryzł. A gdy przechodzi strach, pojawia się po raz enty zwątpienie, że ten naród nigdy się nie ucywilizuje, sam z siebie.
Po powrocie zastałem pusty pokój, gdyż On wreszcie się zwlekł z łoża i poszedł zwiedzać miasto. Mieliśmy tego dnia do koncertu sześć wolnych godzin. Znowu zaczynaliśmy o 22. W oczekiwaniu na koncert zaszedłem jeszcze na kolację do knajpy. Zjadłem żeberko. Kelner polecał, więc się skusiłem, ale zaraz pożałowałem, że nie posłuchałem siebie. Żebro było kompletnie bez wyrazu i na pewno nie warte swojej ceny. Stare mięso, suche, ugotowane na wodzie z solą i odsmażane byle jak. Miodu tyle, co kot napłakał. Absmak po potrawie zabiłem mocną, czarną kawą. Dochodziła dwudziesta. Teraz to On zgłodniał. Resztę wolnego czasu spędziliśmy we dwóch, ja i On, chodząc niespiesznie po mieście. Ja w charakterze, a On jako konsument, który je, aby mieć siłę, żeby trzymać wiesło.
Zaczęliśmy punktualnie. Z kawałka na kawałek tłum gęstniał, a i nam się coraz lepiej grało. Aż przyszedł ten moment, gdy, gdzieś tak w połowie, zaczęliśmy grać numer Wstyd i widzę kontem oka, że po mojej lewej stronie, Morawiec oddaje technicznemu gitarę, siada przy wzmacniaczu i oddychając przy tym ciężko. Dogrywamy numer do końca. Konsterna. Kolejny na setliście widnieje kawałek pt. Oni chcą ciebie, który zaczyna właśnie Morwa. Piotr podejmuje próbę, wstaje, zaczyna początkowy riff, ale po chwili sytuacja się powtarza. My gramy swoje nadal, w tym czasie koledzy techniczni nerwowo nasłuchują tego, co Morwa klaruje im na ucho. Chwilę później za scenę podjeżdża karetka. Seba odprowadza Morwę do ambulansu. Wszystko wygląda dość poważnie i przejmująco. Chyba nie muszę dodawać, że do końca gra nam się średnio. W międzyczasie Seba daje znaki, że karetka zabrała Morwę do szpitala na dodatkowe badania. Pojechał z nim Janek, syn, i że są na stałe ze sobą w kontakcie. Po występie dowiadujemy się, że kolega nasz na tyle kiepsko się poczuł, że sam poprosił o interwencję. W szpitalu pomierzyli mu ciśnienia itd. W nocy pojechała doń delegacja kierownictwa plus Wojtek. Wrócili wspólnie ok. drugiej. Z rana spotkałem Morwę na śniadaniu. Jak zawsze-w dobrym humorze, choć mam wrażenie, w pełni zdającym sobie sprawę z powagi sytuacji i tego, co zaszło podczas koncertu. A zaszło to, że chłopak porwał się za szybko na taki szczyt. Przypadłość która nadszarpnęła jego zdrowiem, była i jest na tyle poważna, że nasz kolega nie przewidział, że hałas, późna pora, przebyta choroba i osłabienie organizmu w stopniu znacznym, mogą położyć nawet takiego komandosa jak on. Na szczęście czasowo, ale było nie było, organizm się zbuntował, i potrzebuje czasu. Morwa wie, że dostanie go od nas, tak dużo jak tylko będzie trzeba.
Wyjechałem busem z techniką z Kwidzyna po 8 rano. Posnęliśmy się zaraz za rogatkami miasta i przebudziliśmy gdzieś pod koniec pomorskiego odcinka autostrady, tuż przed wjazdem na A2. Potem przyjechałem do domu, posiedziałem trochę, a dalej to już wiecie…dalej w busie, kolejne 300 kilometrów w dół. Na własne życzenie.
Dużo zdrowia dla Piotrka Morawca!