Danzig zwei i co tam jeszcze było…

Miałem nosa, żeby w poniedziałek wydostać się z Gdańska koleją. Bus techniki musiał zawrócić z obranej drogi z powodu zapominalstwa. Bus z kapelą utknął na autostradzie w korku z powodu wypadku, a samolot z Gdańska do Warszawy nie odleciał z powodu usterki. On mi mówił, bo był na liście pasażerów. Ja za to dotarłem punktualnie. Czekając na peronie na dworcu Gdańsk Główny, pięć minut przed odjazdem, zorientowałem się, że mam w kieszeni kurtki…klucz od pokoju. Ten sam, który przy wymeldowaniu miał oddać śpiący wciąż w pokoju kolega. Tak przynajmniej zapewniałem na recepcji…

Klucz nadałem wczoraj priorytetem, uprzednio przepraszając mejlowo za kłopot. On mówił, że przy wyprowadzce pracownicy nie czynili wobec mojego występku specjalnych uwag, niemniej, trudno też było dostrzec na ich twarzach specjalne zrozumienie, co akurat doskonale rozumiem.

A co do koncertu, to zagraliśmy koncert dobry. Tzn. koncert zaczął się dobrze, trwał, ale momentami mieliśmy trochę obaw co do jego dalszego przebiegu, bo im bliżej końca, tym większe rozluźnienie wkradało się w szeregi. Na szczęście poziom i pion został utrzymany, a publiczność, wyjątkowo wyrozumiała, nie dała nam odczuć, że coś mogło jej zaburzyć obraz całości. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Nie chciało mi się tego wieczora specjalnie świętować. Zresztą, niespecjalnie miałem nastrój. Poszedłem więc jeno za namową, na chwilę, do baru, tego co dzień wcześniej. Spotkaliśmy się prawie dokładnie w tym samym gronie. Wypiłem dwa drinki i oddaliłem się na pokoje. Najtwardsze organizmy zostały jeszcze jakiś czas. Ładna, pogodna niedziela, kończyła się zimnym, morskim wiatrem, który wdzierał się do pokoju prze uchylone okno. Dobrze się przy nim zasypiało, choć nie sądziłem, że tego wieczora to będzie takie łatwe.

W poniedziałek byliśmy z kolegą red. Mroczkiem na rozmowach z kierownictwem stacji. Dostaliśmy propozycję, żeby od kwietnia prowadzić nowy program. Rzecz przypomina tefałenowskie „Szkło kontaktowe”. Nadawana jest nocą, od 23 do 24. Testowaliśmy już w tym temacie swoje osoby parę tygodni temu i bardzo nam się podobało. Oczywiście, zgodziliśmy się bez wahania, bo to niezwykle pociągająca przygoda i ciekawe wyzwanie. Jutro z kolei wyjeżdżam już na święta i zanim powrócę z garścią ciekawych, jak na mój gust, przemyśleń i interesujących obserwacji, pozwólcie, że nadrobię, com zaniedbał, i cofając się, pokrótce streszczę, jak to ze lnem było…

 

Łódź, Bydgoszcz, Poznań

 

Na te trzy koncerty znowu wróciłem do formy. Wróciłem, ponieważ poprzedzały je trzy dni intensywnych prób z Kubą, jako zmiennikiem Goehsa, o czym już drzewiej pisałem. A forma moja, osłabła była dużo wcześniej. Nawet na pierwszą Warszawę nie była jeszcze optymalna. Dopadła mnie bowiem paskudna kontuzja. I to w dzień pierwszego anplaktu w tym roku, w Gorzowie.

Czas przed gorzowskim występem również poprzedziły kilkudniowe próby. Do tego ponura aura, przemęczenie związane z niewyspaniem i pozamuzycznymi obowiązkami i o nieszczęście nietrudno. Że coś się święci, wiedziałem już dzień przed wyjazdem. Znam swój organizm dobrze. Kiedy jest przemęczony i narażony na niekorzystne warunki daje sygnał ostrzegawczy w tym miejscu,  w którym akurat dostaje najbardziej, nomen omen, w kość. W moim wypadku…na ustach. Tak było i tym razem. Zrobił mi się na nich dziwny bąbel, ni to opryszczka, ni to zimno, a najprawdopodobniej klasyczny odcisk od przetrenowania, na górnej wardze, po prawej stronie, w miejscu styku warg z ustnikiem. W Gorzowie był jeszcze na tyle mizerny, że podołał zwykły plaster samoprzylepny, a nawet i bez niego, mimo braku należytego komfortu, dało się względnie normalnie grać. Inaczej sprawy miały się mieć w Zakopanem i Krynicy, tydzień później, ale o tym zaraz.

Trzy koncerty z Kubą Sojką-Łódź, Poznań i Bydgoszcz, grane dzień po dniu, zdawały się zlewać w jeden, długi reczital. Wszyscyśmy ciągle się zastanawiali, jak długo ten okres tymczasowości potrwa. Jednocześnie sporo w nas było obaw, jak nowy kolega poradzi sobie z materiałem, który dopiero co przyswoił, i czy jego twardy dysk najzwyczajniej się nie przegrzeje. Obawy nasze, na szczęście, okazały się nieuzasadnione. Owszem, nie obyło się, zwłaszcza na łódzkim koncercie, bez kilku alternatywnych wersji oraz niekonwencjonalnych zakończeń, ale w co najmniej kilku numerach, Kuba zagrał zupełnie inaczej niż Tomasz, nadając numerom inny, własny, a tym samym świeży i nowy charakter. Obawy mieliśmy, choć żaden z nas ich głośno nie artykułował, również względem odbioru przez publiczność. Czy da koledze odczuć swój dystans, o ile takowy w ogóle wystąpi. Nic bardziej mylnego. Na każdym z koncertów przyjmowano nas niezwykle serdecznie i miło. Inna sprawa, że mobilizacja w nas była wówczas podwójna, żeby ewentualne niedostatki zapełnić, każdy swoim najlepszym wykonaniem, no i chyba się powiodło.

Łódź w dzień koncertu zasypał śnieg. Wyszliśmy na scenę ok.20 minut po czasie, przez wzgląd na prośbę organizatorów, gdyż wiele miejsc pozostawało jeszcze pustych z uwagi na paraliż komunikacyjny miasta. Kiedy wracaliśmy do hotelu, ja i On, brnąłem po białym w swoich letnich półbutach i kląłem na czym świat stoi, że nie wróciliśmy busem. Mieszkaliśmy niedaleko. Po koncercie zamieniliśmy parę słów z dawno niewidzianymi, łódzkimi znajomymi, dając tym samym Ryśkowi i chłopakom wolne lejce i sygnał do odjazdu. A potem to już wiosenna zadymka łódzka, wizyta w Żabce, bar na dole i odreagowanie stresów. Na szczęście kontrolowalne.

W Bydgoszczy koncert wyśmienity. Najlepszy z całego Triduum. I takiż sam doskonały after. Spędzony tym razem w z kolegą radnym Mikołajczakiem z małżonką i ich znajomymi na prywatce na rogatkach miasta. Kiedy dotarłem na imprezę, świeżo po koncercie, towarzystwo było już mocno wesołe, zważywszy na to, że bawiło się od 18. Dzielnie nadrabiałem zaległości, ale i tak nie dobiłem nawet do połowy. Chyba.

Poznań-podobnie. Pod względem muzycznym. O innych aspektach się nie wypowiem, gdyż nie dane mi było ich zaznać, o czym już donosiłem. Naturalnie, jak to w Poznaniu, nie obyło się bez słowa komentarza, względem absencji Tomasza Goehsa, który za pośrednictwem Kazimierza pozdrowił swoje rodzinne miasto i jego mieszkańców. W pozostałych miastach, podczas występów z Kubą, nie wspominaliśmy, że gra z nami nowy kolega i nie wtajemniczaliśmy niewtajemniczonych w arkana. Po prostu-graliśmy swoje, jak najlepiej potrafiliśmy.

 

Gorzów, Zako, Krynica

 

O początkach nieciekawych pisałem już wyżej. Sam koncert w Gorzowie zapadł mi w pamięć, jako ten z bardziej udanych. Nowy, świeży repertuar, przećwiczony w boju na ziemiach odzyskanych wypadł naprawdę obiecująco. Niestety, przypłaciłem go kontuzją, której nabawiłem się w związku z próbami i przemęczeniem. A niby skąd to przemęczenie zapytacie zasadnie. A no stąd, że od początku nowego roku, w zasadzie przez cały miesiąc, do prób anplaktowych, pracowałem nad tekstem naukowym. Większość tygodnia spędzałem w czytelni naukowej Archiwum Akt Nowych. Przeglądałem materiały, robiłem notatki, wreszcie, po skończonej kwerendzie, zabrałem się za pisanie. I to zwieńczone sukcesem. Bo artykuł nabrał naukowego sznytu i trafił do punktowanego periodyku medioznawczego, gdzie w tym momencie, najprawdopodobniej zostaje poddany fazie druzgocących recenzji. Nie spędza mi to jednak snu z powiek, bo już rodzi mi się w dyni pomysł na nowy artykuł i po świętach, w dni niekoncertowe, zamierzam nad nim intensywnie pracować. Nawet nie przypuszczałem, że te studia doktoranckie na tyle mnie wciągną i wypełnią tę zawodową lukę, która od zawsze we mnie była; żeby łączyć pasję badacza i dziennikarza.

Kiedy zbliżały się koncerty w Gorzowie, Zakopanem i Krynicy, przedzielone Zacieraliami, gdzie wraz z ansamblem pod dowództwem Janka Zdunka, daliśmy bardzo udany występ z repertuarem z płyty z punkowymi kowerami aranżowanymi na dęciaki, kierownictwo zarządziło intensywne próby, obliczone na czas przed Gorzowem oraz tuż po nim, gdyż między Gorzowem a Zakopcem pozostawały cztery wolne dni. Od samego początku apelowałem o umiar i rozsądek, bo wiedziałem doskonale, że to nie pierwszy nasz anplakt i że co jak co, ale nawet po sporym rozbracie ze sceną, nikt z nas nie zapomniał, jak się gra. Wyszło na moje, bo po trzech dniach prób przed pierwszym anplaktowym występem i bezpośrednio po nim, wszyscyśmy zdecydowali, że dodatkowych zajęć nam już nie potrzeba. Ucieszyłem się z tego podwójnie, bo gargulec na górnej wardze był już sporym strupem i każdy dzień bez grania był mi wybawieniem. Niestety, to co zdążyło się zabliźnić przez tydzień, wnet otworzyło się w Zakopanem, czyniąc mi tym samym ból i obrzęk na tyle dojmujący, że musiałem co numer posiłkować się nowym plastrem na rozrywaną co chwila tkankę. I choć sam występem przypłaciłem sporym bólem, to koncert w Zako zagraliśmy chyba jak dotąd najlepszy. Ogromny hotel i ogromna sala, ni to balowa, ni to wykładowa, wypełniona praktycznie do ostatniego miejsca. W samym mieście za to szczyt sezonu; mrowie ludzi. Ciżba wylewała się zewsząd; przejazd przez miasto to koszmar z najgorszych godzin szczytu Warszawy i Krakowa na raz. Po tym czasie utwierdziłem się w przekonaniu, że nigdy nie pojmę fenomenu tego miejsca, zwłaszcza zimą, gdzie ceny windowane są z kosmosu, ludzie siedzą sobie na głowach, a na nartach można zjeżdżać w zasadzie z Nosala i Kasprowego i to wszystko.

Niewiele lepiej było w Krynicy Górskiej. Może trochę mniej jarmarcznie i przaśnie, ale tylko trochę. Tam, dla odmiany, przyszło nam grać koncert elektryczny. Jak co roku zresztą, od kilku już lat-w Pijalni Głównej, w której to, podczas wizyty z wycieczką klasową w ogólniaku pojąłem, że jest coś gorszego do picia niż wódka z czerwoną kartką i to coś wcale nie musi mieć w sobie alkoholu. I w Krynicy stoczyłem tego dnia bój z najgorszym fizycznym bólem, bo rana była świeża, na wpół otworzona i  przez wzgląd na dobre obyczaje oszczędzę Państwu dodatkowych szczegółów. Męczyłem się z samym sobą potwornie. Grałem, oczywiście, jak umiałem najlepiej, ale okupione to było traumą i kontuzją, na którą byłem przygotowany, aczkolwiek ta świadomość nieuchronności wcale nie poprawiała mi humoru.

Po powrocie do Warszawy dałem sobie tydzień na wygojenie się w spokoju tego, com uszkodził podczas ostatnich występów. Tydzień jednak nie starczył. Dodałem jeszcze poniedziałek i wtorek i od środy zacząłem się nieśmiało przymierzać do ustnika. Skóra na wardze zasiała się świeża, miękka i czerwona, wyraźnie odznaczając się od starego, niezerwanego naskórka. Dlatego też ostrożnie z nią postępowałem i nie rzuciłem się od razu do szaleńczego treningu. Szczęście w nieszczęściu, że spotkało mnie to w tym przechodnim okresie, bo gdyby franca dopadła mnie później, byłoby w zespole dwóch nieobecnych.

Dziś i jutro mam trochę luźniejszy czas. Nadrabiam zaległości w memuarach, korespondencji. Zamierzam wybrać się do archiwum w Milanówku, żeby spojrzeć w akta w związku z drugim artykułem, ale nie wiem, czy starczy mi cierpliwości, żeby łyknąć to jeszcze przed świętami. Po rozmowie telefonicznej z pracownikiem już wiem, że to będzie ciężki i brzemienny poród. Przymierzam się też do rozliczenia podatków, ale co spojrzę na formularze, odsuwam je od siebie jak śmierdzące jajo, w nadziei, że ich czas jeszcze nie nadszedł, jak sms, który przychodzi albo nie…

Jedna odpowiedź do “Danzig zwei i co tam jeszcze było…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.