Anplaktowe triduum, czyli czemu cieniu odjeżdżasz…

Niedzielne koncerty maja specyficzną publiczność. Trochę zdystansowaną, czującą, że to nie do końca tak miało być, że trwa koncert i fajnie by było atmosferę koncertu jeszcze trochę sobie przedłużyć, a tu niestety, z rana w poniedziałek trzeba iść do pracy. Ale gdzieś ta niedziela musi zawsze wypaść. Nas nie dotyczą zakazy handlowe. Jesteśmy jak katarynka albo msza-dla zabawy albo od kojenia skołatanych po tygodniu nerwów. Tydzień temu graliśmy w Toruniu. Muzycznie-bardzo dobry koncert. Sala na Jordankach pełna. A jednak nawet na „Polsce” towarzystwo zostało w blokach startowych, choć widać było, że gdzieniegdzie duch wygrywał z materią i pojedyncze wysepki szczęścia wybijały się ponad fotele. Zupełnie inaczej rzecz się miała wczoraj, w Krakowie. Też graliśmy w niedzielę, ale końcówka samych nas zaskoczyła. Ochrona odpuściła z przywoływaniem do porządku parę numerów przed końcem. I wszystko dlatego, że koncert odbywał się w klubie a nie w anturażu teatralno-filharmonicznym, a tuż przy scenie był…bar. Jakież to proste i skuteczne.

Rzeczywiście, bliskość baru zapewne to sprawiła, że masa ludzka była tego dnia w Krakowie dla nas dużo łatwiejsza do ulepienia, jeśli można zaryzykować taką plastyczną metaforę. Niemniej, te peregrynacje po piwo trochę wybijały z rytmu, przynajmniej na początku; no i jakoś tak do połowy, koncert krakowski szedł dziwnie pod górę; niby nic złego z naszej strony, ale jakiś dystans się czuło. Później jednak, gdzieś tak od 17-18 kawałka zaskoczyło i wyrównało się wszystko z nawiązką.

Do Krakowa przyjechaliśmy po godzinie drogi-z Katowic. Zostały nam kolejne dwie do próby. Skorzystałem z jednej i zdrzemnąłem się. Tak jakbym nie drzemał już wcześniej. Nie wiem czemu, ale  w trasie tak mam, że kiedy mogę-odsypiam senne braki z domu i teraz też, zamiast klepać te bzdury w laptop, powinienem raczej pójść spać, ale jakoś mi się nie chce. Przed próbą, a po posiłku, nagrałem na potrzeby wystąpienia konferencyjnego 45-minutową rozmowę z kolegą Kazimierzem nt. strajku studenckiego z 1981 r. Chodzi mi po głowie pewien pomysł, który na razie tylko zajawiam, ale jak się zmaterializuje, to opowiem o nim szerzej. Dzień wcześniej, w Kato, podobnego wywiadu udzielił mi Gruda. Obaj panowie na strajku studenckim właśnie się poznali i zakolegowali. Operatorem całej akcji był nieoceniony Bulet, który rejestrował obydwa nasze występy bezprądowe na nośniku, a przy okazji wyświadczył mi wielką przysługę i stanął za kamerą ponadprogramowo.

Po występie szybko czmychnąłem do hotelu. W zabawach żadnych nie uczestniczyłem, podobnie zresztą jak w Katowicach, bo niespecjalnie miałem melodię i chęć. We Wrocławiu za to skoczyliśmy, jak to my, tj. ja i On, pod nasyp. Ja wróciłem chwilę po drugiej, On jakoś później. Nie nadużyłem, dlatego może znalazłem siłę na siłowanie się z ciężarami i poranne nadrabianie zaległości mejlowych. On za to po śniadaniu wystrzelił rozchodzić aldehyd na miasto. Rzeczywiście, pogoda tego dnia była wymarzona na spacery.

Koncert wrocławski, według wielu niezależnych źródeł, był najlepszym, jaki do tej pory udało nam się zagrać. Podobno wszystko się nań zgadzało. Piszę podobno, gdyż w moim odczuciu bywały muzycznie składniejsze i lepsze występy, ale to nie zawsze idzie w parze, takie współodczuwanie; nie powiem, bardzo dobrze mi się grało, ale żeby było aż tak doskonale? Ludzie jednak mówili że właśnie tak było, i z tego popłynęła radość na tyle znaczna, że postanowiliśmy ją sobie utrwalić utrwalaczami, gdzież by indziej, jak nie pod nasypem właśnie. Piątkowy wieczór, ok.23, gdyśmy zaszli do wodopoju, przywitał nas gwarem ludzkiej ciżby i brzęczeniem szklanek. Nasze znajome towarzystwo usadowiło się, hen na samym końcu, idąc od strony dworca, tj. w knajpie obok klubu Alive. Nie dziwota zatem, że gdy wreszcie się doczłapaliśmy się do stolika, pierwszą szklankę opróżniłem 3 razy szybciej niż inni. Drugą już znacznie wolniej. Trzeciej nie było. Nasennie przyjąłem tylko coś mniejszego i słodszego i, żegnany własną chęcią pozostania, udałem się na spoczynek. Wyjazd do Katowic mieliśmy o 12, także nawet mimo później pory, udało mi się tego dnia wypełnić plan dobrymi rzeczami.

Punktualnie w południe ruszyliśmy ryśkowym busem na Śląsk. Po pierwszej stacji, po której za chwilę, dosłownie po 50 metrach, przyszła druga, gdyż na pierwszej nie mieli pełnego asortymentu, wyciągnąłem prasę nieprawomyślną i przeczytawszy pół artykułu, usnąłem z głowa zwieszoną na piersi. Zbudziłem się…na kolejnej stacji. Tym razem chyba trochę już ujechaliśmy, myślę, sądząc po rejestracjach aut. Na raz koledzy poczynają nawoływać, żeby wychodzić z busa i spróbować wziąć toto na popych, bo coś się zepsuło, tzn. coś się zepsuło w busie, i dalej jechać nie sposób. Wysiedlim, pchamy busa, 5 metrów, 10 metrów, ale nic to. Maszyna umarła.

pchajem

Rysiek począł dumać. Dumał, dumał, patrzył, stukał, kręcił kluczem. Nic nie wykręcił ani nie wymyślił. Zadzwonił po lawetę, żeby busa odholować, a my-na zielona trawkę. Dosłownie, bo na stacji na wysokości Góry Świętej Anny, teren rozległy i mocno już kwieciem umajony. Ktoś sobie kupił loda, ktoś hotdoga, ja i Yry kupiliśmy po cydrze i tak łapaliśmy pierwsze promienie na swoje blade lica.

Rysiek czekał w busie na holownik. My tymczasem na Zbyszka-kierowcę busa techniki i Wietechę, którzy już dawno byli w Katowicach, ale w związku z sytuacją, zostali zawezwani do pomocy, do rozbitków. Trochę to jednak trwało, bo nie dość, że musieli panowie wrócić na trasę, to parę kilometrów ekstra należało jeszcze dołożyć, żeby zawrócić na autostradzie, a to już nie takie proste.

Laweta po Ryśka przyjechał szybciej niż koledzy po nas, samotnych i porzuconych pasażerów. Wyładowaliśmy wszystkie bagaże i tak zastygliśmy w oczekiwaniu, a że było gorąco, szukaliśmy schronienia w cieniu plandek TIR-ów. I gdy tak staliśmy w jednym rzędzie przy tirze, ciesząc się wolnym czasem, maszyna poczęła ruszać, zostawiając nas na pastwę operującego słońca. Czemu cieniu odjeżdżasz-rzekł podówczas pan Janek, czym uczynił nam dzień lepszym…

Do Katowic przyjechaliśmy na styk, prosto na obiad, a po nim, zaraz na próbę. W tym czasie Rysiek otrzymał diagnozę, że z busem trzeba na poważniej i przez łykend nikt go nie ruszy. Wynajął więc na podmiankę inną maszynę, a swoją zostawił pod opieka mechaników w Strzelcach Opolskich. Dziś, kiedy przywiezie busem kapelę do Warszawy, ruszy z powrotem, żeby wymienić pożyczaka na swojego.

Katowicki koncert kipiał energią. Chyba za sprawą sukcesu tego wrocławskiego. No i może kilku innych, pozamuzycznych czynników, ale tego nie można być takim pewnym. Pewnym było natomiast, że po występie nie chciało się nam, mnie i Jemu, czekać, aż całe towarzystwo zbierze się do kupy i zapakuje do puszki na raz, bo rozprężenie i degrengolada zapanowały w szeregach większe niż zwykle. Wyczłapaliśmy się z walizami na zewnątrz. Zamówiliśmy ubera. Tzn. On zamówił. W hotelu byliśmy po niecałym kwadransie. Dobrze zrobiliśmy, bo kiedy szliśmy spać, po busie nie było śladu. Trwało to zbieranie i trwało, po drodze przytrafiła się jeszcze stacja…

Postanowiłem spać w opór, nawet kosztem śniadania. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Wstałem już po ósmej. Pokręciłem się nerwowo między łóżkiem a łazienką i stwierdziłem, że warto skorzystać na dobry początek dnia z dobrze wyposażonej siłowni, a później zajść dopiero coś zjeść, co tez uczyniłem. Dziś z Krakowa ruszyliśmy o 8 wozem kierownictwa. Zdążyłem tylko zjeść. Resztę zostawiam sobie na wieczór. Kraków żegnał nas deszczem przy 13 stopniach. Do Warszawy zajechaliśmy w słońcu i przy 25 stopniach.

Niewykluczone, że jeszcze dziś będę jechał po auto własne, z warsztatu, po wymianie opon. Na pewno skoczę na uczelnię, ale to załatwię rowerem. Same problemy są z tymi samochodami. Gdzieś wyczytałem, że gdyby porzucić własny wóz w mieście i przerzucić się na ubera, kosztowałoby to człowieka taniej, niż utrzymanie swojego auta, nawet przy normalnym, codziennym korzystaniu. Chyba będę musiał to przemyśleć…

Jedna odpowiedź do “Anplaktowe triduum, czyli czemu cieniu odjeżdżasz…”

  1. Ochrona nie odpuściła końcówki sama – Kazimierz poprosił, zresztą nie pierwszy raz na krakowskim unplugged/akustik. Druga połowa koncertu faktycznie lepsza, może rozdanie autografów przełamało dystans, którego ja zresztą na widowni nie czułem. No i Kraków na „Polsce” nigdy nie zostaje w blokach startowych – nota bene świetny podkład wideo… Pozdrowienia dla całej sekcji dętej, już czekamy na „Pomarańczową” jesienią!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.