Z Warszawami jest kłopot logistyczny. Bo w Warszawie są znajomi, rodzina, znajomi rodziny, koledzy z wojska i zawsze jest nadpodaż chętnych na koncert, zwłaszcza na taki, który jest wyprzedany. A dwie pierwsze Stodoły były wyprzedane. Funkcjonuje w zespole giełda wejściówkowa. Wymieniamy się swoją pulą, która nie jest z gumy, bo i nas jest dużo. Wszystkim nie pomożemy, ale staramy się. A przy okazji gramy świetne koncerty.
Po pierwszej Stodole podszedł do mnie menadżer i rzekł: „Chyba dobry koncert był dzisiaj”. A ja mu na to: „My ostatnio nie gramy słabych koncertów”. I to bez krygowania się na skromność. Jak wszyscy są zdrowi, trzeźwi i w miarę wypoczęci, a tacy właśnie ostatnio są, to nie ma szans, żebyśmy coś spieprzyli w swojej robocie.
Stodoły warszawskie mają tez swój przewidywalny rytuał. Najsamprzód posiłek, kawa, coś słodkiego, a po tym hedonistycznym początku, przychodzi czas na coś dla ducha. Próba zazwyczaj idzie sprawnie, ze wszystkim do 45 minut, to i tak aż nadto. Dalej pojawia się dylemat, co zrobić ze sobą przez najbliższe 2 godziny. Kto ma blisko, ten idzie do domu. Kto ma dalej, ten zostaje na miejscu. A kto ma średnio, jak np. ja, ma dylemat. Jechać pół godziny w piątkowe popołudnie do domu, żeby pobyć w nim godzinę i drogie pół wracać, mało zabawne, o ile nie następuje stan wyższej konieczności. Można pójść na spacer, na zakupy, na siłownię, co czyniłem dotychczas. Można też uciec w sen, kiedy wszystkie pozostałe rzeczy zdążyło się zrobić do 15, co też się stało za moją przyczyną tego dnia. Wówczas najlepszym wyjściem jest ucieczka w sen.
Na dole, poniżej sceny, w dwóch dużych pokojach, w których kiedyś mieściły się sale prób, są posadowione nasze garderoby. W jednym pokoju jest jadalnia. Na stołach stoją dania ciepłe i zimna płyta, napoje, ekspres do kawy. Obok stoły konsumpcyjne. W pomieszczeniu drugim rozlokowano duże, skórzane kanapy i fotele. Na każdej z nich, w godzinach między próbą a koncertem, zazwyczaj śpi człowiek. Światło jest wyłączone, reszta, która akurat nie śpi, stara się zachowywać maksymalne cicho, bo sen jest najważniejszy. Na jednej z kanap zasnąłem i ja. Spałem dobrą godzinę z okładem. Spałbym pewnie i dłużej, ale powoli zaczęli się schodzić ludzie. Pół godziny przed startem naszego występu w garderobie jest już pełno, gwarno i głośno.
Zanim wyszliśmy tego dnia na scenę, Konrad przytomnie zauważył, że kolega marszałek senior wydał setlistę inną niż ta, która podana została do wiadomości w mejlu. I rzeczywiście, pomyliły się panu Warszawa pierwsza z drugą. Nam by to za wiele nie zrobiło, ale już koledze od wizualizacji mogło to dość znacząco utrudnić pracę. Na szybko wydrukowano właściwy set. Niestety, niewprawny drukarz uczynił to podług prawideł, tzn. tak, że na jednej kartce, malutkiej czcionki prawie w ogóle nie było widać. W trakcie reczitalu koledzy z techniki przepisywali więc dla krótkowidzów set odręcznie i to uratowało sytuacje i dramaturgię całego występu.
Po Warszawie jest też zwykle tak, że dość szybko rozpierzchamy się po domach, w których po prostu chcemy trochę dłużej pomieszkać. Czasami zabawimy odrobinę dłużej, czasami ktoś, kto ma jeszcze siłę, pójdzie w miasto, ale dzieje się to już coraz rzadziej.
Po występie wyszedłem na chwilę do klubu. Przywitałem się z delegacją z Podkarpacia. Porozmawiałem kwadrans, wypiłem sok i wsiadłem za kierownicę. Byłem zmęczony, ale jeszcze nie tak radykalnie. Nie tak, jak po drugiej Warszawie. Ta, śmiem twierdzić, była zagrana na 110 procent. I tych dziesięciu na koniec trochę mi zabrakło. Może dlatego, że przed próbą poszedłem z Cytrynowym na partyjkę skłosza. Chociaż to nawet nie to. Ten skłosz zadziałał wręcz ożywczo. Z rana bowiem zostałem wyrwany ze snu przez Alę. Wiedziałem, że tak będzie. Po śniadaniu mieliśmy jechać na spacer do lasu, ale rozpadało się na całego. Zmieniliśmy plany, i pojechaliśmy do kina na „Nel i tajemnicę kurokota”. Chciałem odespać w kinie, ale, niestety, wciągnąłem się w fabułę, i nie pospałem wcale. Skłosz mnie przetrzeźwił, ale suty obiad na nowo zmurszył. Poszedłem spać, jak poprzedniego dnia. W zasadzie nie miałem wyboru. Tym razem popełniłem jednak taktyczny błąd i nie zjadłem wieczerzy przed wyjściem na scenę. A trzeba Wam wiedzieć, że nie ma nic gorszego, niż to, gdy głód chwyci w trakcie koncertu a w programie żadnej przerwy na żądanie. Na takie wypadki mam przygotowany żel dla kolarzy, z kofeiną, cukrami i szybko przyswajalnymi węglami. Wyciska się taką tubkę do gardzieli i na chwilę jest spokój. Mniej więcej około 20 kawałka zaczęło mnie nyć po żołądku. Do tego momentu grałem jak w transie, wszystko mi wchodziło i wychodziło. I choć usta i cały aparat nie czuł zmęczenia, to reszta organizmu już domagała się odpoczynku. Skonany byłem okrutnie po tym występie. Szybko zawinąłem graty i domowników do auta. Na chacie pobrałem nasenną dawkę homeopatyczną z bratem i małżonką. Ale na więcej nie miałem ani siły ani ochoty. I dobrze. Bo następnego dnia, pomimo chłodu, poszliśmy do lasu na długi spacer…