Przed wyjazdem do Szczecina/Przecławia, pojechałem na próbę z Darmo. Zaczęliśmy o 22, bo wcześniej się nie dało. Graliśmy godzinę, ale to i tak o 45 min za długo, bo w sali bez klimy jeno z małym, biurowym wiatraczkiem, niewyróbka była totalna. A to tylko nieśmiała zapowiedź tego, co miało nas czekać na festiwalu w Namysłowie.
Do Przecławia wyjechaliśmy o 9. Spakowałem się dzień wcześniej, żeby na rano mieć wszystko pohetane. Planowałem zamówić ubera na 9.30. Ok. 8.45 zadzwoniła do mnie dr Joanna z informacją, żebym rozsunął rolety po nocnym zaciemnieniu i spojrzał za okno. Uczyniłem to i ku mojemu zdziwieniu, niewiele się zmieniło. Na zewnętrzu panowały egipskie ciemności; niebo zasnute burzowymi chmurami; zanosiło się na potężną ulewę. Przyspieszyłem więc z porannym zbieractwem, ubera zamówiłem chwilę po ósmej; pan przyjechał punktualnie, ale i tak na nic się to zdało, bo, choć u mnie jeszcze nie padało, na Ursynowie zaczęło pół godziny wcześniej i ruch na drogach stanął jak sztyca z rana. Miast przepisowego kwadransa jechaliśmy 40 minut. Pod Proxą byłem na styk. Tyle co wysiadłem z taryfy, lunęło na nas jak z cebra. Schowałem się pod daszkiem przy kompleksie sportowym na Banacha i tam, w strugach deszczu, oczekiwałem busa z kolegami. Ten na szczęście przyjechał punktualnie. Mimo że miałem do przejścia parę metrów, zmokłem jak kura. Miasto tymczasem topiło się pod naporem ulewy. Studzienki zamieniały się w gejzery i wypluwały wodę na metr do góry. Na szczęście na naszej trasie nie było żadnego większego przestoju, więc dość szybko wydostaliśmy się z Warszawy na trasę, do Szczecina. Trzeba bowiem Państwu wiedzieć, że Przecław, w którym grać mieliśmy i zagraliśmy, to dalekie forpoczty wielkiego, portowego miasta. W zasadzie bliżej stamtąd do Niemca, bo zaraz obok jest granica w Kołbaskowie. Tak czy inaczej, na koncert zjechało się bardzo dużo szczecińskich kolegów i koleżanek. Niektórych znałem nawet z imienia i nazwiska. Była Alicja z Vespy. Kefir był. Ponton z małżonką. Marta z Pawłem. Dr Yry z rodziną z Połczyn Zdroju oraz kiszonkami na zdrowotność wprost z zakładu. Nawet Harry, ze starego składu Analogsów, został wypatrzony, choć nie porozmawiany, bo i nie było sposobności.
Całą drogę do Szczecina przespałem, bo pogoda sprzyjała, poza tym miałem miejsca leżące, gdyż mój partner podróżował tego dnia solo, pociągiem z Zielonej. Przyjechaliśmy, oczywiście po czasie, bo długa droga, sporo stacji i częstosik. Ulokowali nas w hotelu, niedaleko placu Urzędu Gminy, przed którym występowaliśmy. Znałem ten hotel, bo już raz tam nas położono. Przyczepiony doń tor gokartowy i basen mile łechtał próżność na okoliczność godziny wolnego czasu. Wybrałem basen. Popływałem w tę i nazat, wypociłem toksyny na saunie i wycisnąłem godzinę co do minuty. Zdążyłem jeszcze zajść na szybką kolację do knajpy, bo nie ma nic gorszego, jak głodny Jarek na scenie.
Zeszło się sporo ludzi, nie powiem, szczelnie wypełnili placyk przy gminie. Zaczęliśmy punktualnie. Pół dnia zanosiło się na ulewę, ale ta, najwidoczniej przeszła bokiem, u Niemca, i na czas naszego występu zrobiło się nieznośnie parno. Ubrałem na scenę szarą koszulkę, na której, po kilku numerach, wykwitły mi na klatce piersiowej wielkie plamy opadowe potu i rozlały się ku dołowi, tworząc dziwaczny bohomaz, podobny, jak zawyrokował Kazik, do jego psa.
Sam koncert dobry, z energią i wesołością. Szybko poszedł, choć wymęczył jak każdy. Po zostaliśmy chwilę na konsumpcję i osuszenie spoconych łbów. Nie planowaliśmy żadnego wystawnego bankietu po, zważywszy na to, że nazajutrz mieliśmy do przejechania prawie 500 kilometrów na wczesną próbę. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy się nie spotkali ze znajomymi, choć na chwilę, zwłaszcza że okazji ostatnio nie było zbyt wiele. Zeszli się szczecińscy koledzy, zeszliśmy i my z pokoju. Posiedziałem godzinkę, półtorej. Został niedosyt, ale zwyciężył rozsądek i łeb bez kaca. Plan miałem ambitny, żeby wstać o 5 rano, pójść pobiegać, wrócić, dopakować się, umyć, dalej śniadanie i wyjazd. Z tych wszystkich założeń zdążyłem umyć tylko zęby. Ruszyliśmy po śniadaniu, chwilę przed ósmą.
– Czochraj tego bobra! –
Dzień zapowiadał się upalny i gorący, choć pogoda w internetach wskazywała na coś innego. Pospaliśmy się w busie w zasadzie od razu, bo cóż tu robić o ósmej rano, z perspektywą 400 kilometrów z hakiem w zamkniętej puszcze. Nawet nie chciało się nam nic oglądać. Postój wyprzedzał drugi postój, stacja kolejną stację. Ciągnęła się ta upiorna droga jak msza.
Dotarliśmy na miejsce po 12. Na scenie panował jeszcze rozgardiasz, jak to w takich sytuacjach, na dawno niewidzianym festiwalu. Tego dnia miałem do opędzenia dwa zespoły, bo prócz reczitalu z The Cult, o 17 grać miałem z Darmo. Korzystając z wolnej chwili na scenie dużej, na której występował Kult, zaszedłem po sąsiedzku, na scenę małą, i nagłośniłem sobie puzon na czas występu z Darmo.
Po próbie pojechaliśmy na obiad do przepysznej i przepięknej, secesyjnej restauracji Limba; koledzy ze Strachów/Pidżamy siedzieli już przy stołach. Wjechały na parkiet specjały śląskiej garmażerki; rolada, kluski z dziurką, kapusta, wszystko świeże i smaczne. Zespół na K. pojechał nocować na pokoje, bo występował późno w nocy. Ja natomiast udałem się na festiwalowy plac, powitać kolegów Darmozjadów którzy byli już u bram. Czekając na moich muzykantów połaziłem po terenie, zbiłem piątki z toną znajomych i ćwiercią tych, którzy znali tylko mnie i powróciłem pod brezent, bo na powietrzu było gorąco nie do wytrzymania. Koledzy z Darmo dotarli w jednym kawałku choć na dwa auta. Pioter z razu zaczął narzekać, że już się rozpływa, więc ratowaliśmy się czym kto miał; wodą, piwem, solami trzeźwiącymi, byleby jakoś dotrzymać.
Na start zagrał jeleniogórski Fort BS, a po nich my. Zeszło się słuchaczy pod scenę od metra, co jeszcze kwadrans przed występem nie było takie pewne, bo żar lał się z nieba jak surówka w hucie. Z racji tego że olaliśmy próbę, pozostał nam kwadrans soundchecku, po którym ruszyliśmy z kopyta. Już po pierwszym numerze byłem spocony jak mysz, zresztą jak my wszyscy. Jeszcze na próbie, Pioter namawiał mnie, żebym śpiewał zwrotkę do utworu „To Ty”, którą nagraliśmy do spółki z kolegami z The Analogs, do słów autorstwa Piguły. Ja mu na to, że po co, skoro będzie oryginalny śpiewak w osobie Kamila, to i się go poprosi, żeby wpadł i się powygłupiał. Oczywiście niczego podobnego nie zrobiliśmy, aż tu nagle, zupełnym przypadkowym zrządzeniem losu, tuż przed rzeczoną piosenką, na scenę wtargnął wytatuowany starszy człowiek, po czym zawołał szwagra i kompletnie zdefasonowali nam występ.
Skończyliśmy koncert po godzinie. Koledzy pojechali obmyć się do hotelu, tj. domu starców, w którym urządzono im spalnię. Spać jednak nie dało, bo na korytarzu uruchomił się alarm przeciwpożarowy i nie szło go wyłączyć, a, proszę mi wierzyć, wył tak, że urywało łeb. Ja natomiast, kiedym się ogarnął, udałem się, per pedes, do hotela. Zeszło mi się dobre pół godziny spaceru. Mozę dlatego, że szedłem na bosaka, bo klapki mnie uwierały.
W przeciwieństwie do aury na zewnątrz, w hotelowym pokoju panował przyjemny chłodek. Zmieniłem jeden strój służbowy na drugi i pojechaliśmy z powrotem na scenę, tym razem w drugim wydaniu. Chodziły słuchy, że zaczniemy później bo jest spora obsuwa, ale udało się nam, psim swędem, wyjść na scenę o czasie. Przed Kultem, na małej scenie, wydurniali się Analogsi. Kazik był przez chwilę na ich występie i widocznie tak mu się spodobało, że zagraliśmy tego wieczora jeden z lepszych koncertów ever. Proszę mi wierzyć, nie pamiętam od dawna tak dobrego występu w naszym wydaniu. I nie są to bynajmniej moje, odosobnione refleksje. Nazajutrz, kolega Nizinkiewicz z Rzepy, który był na naszym koncercie, napisał mi sms, w którym potwierdził to, co napisałem powyżej, plus dodał kilka miłych słów od siebie.
Dzień koncertu w Namysłowie to nie był jednak zwykły dzień. Był to bowiem też dzień 61. urodzin marszałka seniora, o czym doskonale pamiętałem. Koledzy też pamiętali, i po koncercie, w namiocie, przy bigosie i piwie, głośne sto lat niosło się po lasach okolicy. Przed odjazdem na nocleg, poszliśmy jeszcze, ja i On, posłuchać Zielonych Żabek, którzy tego dnia kończyli festiwalowy maraton. Pożegnaliśmy się ze Smalcem spode sceny i ruszyliśmy w drogę. Pod hotelem urządziliśmy sobie mały, zespołowy bankiet. Nie trwał on zbyt długo, bo było dość późno, a wyjazd do Poznania, gdzie graliśmy trzeci koncert z rzędu, zaplanowano na 10. Położyliśmy się spać ok. 3. Tu też chciałem pobiegać z rana, ale znowu nie starczyło czasu. Buty do dżogingu przeleżały nietknięte w walizce, do samej Warszawy.
– Poznań –
Ro temu byłem z Joanną na urodzinach mecenas Maćka w Poznaniu i zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu, w którym tego dnia nas położono. Był też i mecenas Maciek. Wpadł z życzeniami do solenizanta i z załącznikami, gdyż głupio tak z pustą ręką. Na próbę się spóźniliśmy, bo się zgubiliśmy. Mieliśmy grać w Poznaniu na lotnisku, tak jak przed miesiącem, ale nikt nam nie powiedział, że po drugiej stronie pasa startowego. Kazimierz na próbie nie śpiewał. Uważał na głos, bo od rana zaczął chrypieć i zachodziła obawa, że może być tego dnia różnie z występem. Na szczęście poszanował się umiejętnie i dotrzymał wokal do końca, choć momentami bywało chybotliwie, co oczywiście wyjawił szerszej publiczności.
Naszło się ludzi tego dnia na Ławicę, że klękajcie narody. Widok ów radował serce i umysł, gdyż było jak za starych, dobrych, przedcovidowych czasów. Wiara poznańska dokazywała a i nam się dzięki temu leciuchno grało. Po występie przyszedł na Jarka zmęczeniowy kryzys. Zasiadł na plastykowym krzesełku za sceną, podumał, obtarł gębę papierowym ręcznikiem, i dał się porwać Ryśkowi do busa bez protestów. W hotelu nawet nie udawałem zainteresowanego wieczorną zabawą i opadłem na wyro jak nieżywy. Miałem dodatkowy powód na takie dictum, gdyż z rana umówiłem się z kolegą mecenasem na oglądanie działki w okolicach Tuczna. I obejrzałem. Mecenas woził mnie po okolicy puszczy Zielonka ze 3 godziny. Tu jezioro, tam jezioro, tu rezerwat, tam arboretum. Naprawdę, dawno nie widziałem tak urokliwego miejsca, i kto wie, jak mi się tam spodoba jeszcze raz, a wybieram się ponownie na okazanie w niedzielę, może zmienię otoczenie, bo dla takiego miejsca chyba warto. Tak żeśmy się rozpędzili z mecenasem w tym zwiedzaniu okolicy, że małośmy się nie spóźnili na pociąg. Na szczęście ten też był opóźniony, a do tego zatrzymywał się w Swarzędzu, gdzie mieliśmy bliżej. Czasu starczyło na tyle, że na peronie raczyliśmy się kebabami, jak na polskich turystów przystało. Uprzedzę dalsze pytania: tak, mieliśmy plastikowe siatki, a na nogach japonki (ja) i skarpety (mecenas). Swojego dania nie dojadłem, gdyż akuratnie pociąg zmniejszył opóźnienie i dojechał do Swarzędza o czasie. Na przekór temu, co mówiła pani w budce z kebabem, że nie musimy się spieszyć, bo ten do Warszawy i tak się zawsze spóźnia. W piekle jest ponoć specjalne miejsce dla ludzi wyrzucających niedojedzone kebsy; na szczęście mnie w nim nie zastaną, bo swój posiłek zabrałem do pociągu i, jak należy, pochłonąłem na korytarzu, nie narażając współpasażerów na straty moralne. Kiedy już to zrobiłem, miałem się zabrać do pisania tego tekstu, ale na tyle mnie to wszystko obciążyło, że siedziałem tylko niczym w stuporze, patrzyłem tępo w otchłań okna i trawiłem w cichości, jak wąż swoją ofiarę…do dziś.
c.d.n.