Wracam!

Moim ulubionym odcinkiem serialu „Zmiennicy” jest „Krzyk ciszy”. Jan Oborniak, niespełniony dramatopisarz z gminy Skórzec, popełnia powieść o rzeczonym tytule. Ta, dziwnym zbiegiem okoliczności, zyskuje uznanie najwyższych czynników, ale okazuje się, że w wydawnictwie, jedyny egzemplarz który się uchował, poszedł na przemiał. Finał finałów jest taki, że nie da się odzyskać rękopisu, ale…

Marian Koniuszko, siedząc z Janem Oborniakiem i Jackiem Żytkiewiczem, zmiennikiem, w chałupie rodzinnej w Skórczu, gdzie, jak wiemy, sracz był oddalony od wyra i szło się w deszczu, patrzy posępnie na obrazek na którym widać Zamek Królewski w Warszawie, i rzecze do pisarza: „ – Po wojnie kamień na kamieniu się nie ostał, a jednak ludzie chcieli i dało się odbudować”. Oszczędzę Państwu dalszych spoilerów, ale ostatecznie pisarz bierze się za siebie i postanawia odtworzyć książkę z pamięci. Może nie dokładnie taką samą, ale tę samą; z faktami, imionami, nazwiskami, bohaterami. I ja dziś Państwu też składam taką obietnicę. Odtworzę ile się da z tego półtorarocznego marazmu w którym tkwiłem, a czego nie zdążę, może nadrobią inni. Żeby zachować jakąś prawidłowość w tym galimatiasie, będę szedł od końca ku początkom, gdzieniegdzie wtykając bieżączkę. Trzymajcie za mnie kciuki.

Rzeszów – Wichrowe – Kato x 2

Rzeszowski koncert miał być juwenaliami, i w rzeczy samej, oficjalnie nimi był. Z tym że dość nietypowymi, ponieważ organizowanymi w…Filharmonii Podkarpackiej. Przymiarki do Rzeszowa zaczęły się bowiem jeszcze w marcu tego roku. Na początku brać studencka, nie dostając zgody miasta na organizację juwenaliów w tradycyjny sposób, zdecydowała się zaprosić nas na…juwenalia on-line. Gdzieś w okolicach wakacji zeszłego roku przeprowadziliśmy w ansamblu rozmowę internetową, podczas której większość kolegów sprzeciwiła się występom online. Tym razem jednak, Rzeszów zapraszał nas do siebie, do miasta, na sali transmisyjnej mieli być też inni ludzie, a stream miał iść po akademikach etc. Rzecz miała się dziać w maju, jak to juwenalia. Pamiętam, że w tamtym czasie próbowaliśmy się razem z Janem i Mariem względem nagrań na „Ostatnią Płytę” i szlifowaliśmy aranże. Na raz rozćwierkały się komórki i na zespołowym forum pojawił się rwetes, bo ktoś czegoś nie doczytał, i wielkie halo, że Rzeszów ma być online’owy a przecież ustalaliśmy co innego. Przetoczyła się burza mózgów, argumenty za i przeciw, i po ponownym przeliczeniu głosów wyszło na to, że jednak większość jest za. Przeważył jeden głos. Trzeba Państwu wiedzieć, że to był najgorszy z możliwych momentów, w którym w tym roku się znajdowaliśmy. Akuratnie tego dnia w Polsce zanotowano maksymalny poziom zachorowań, coś ponad 30 tysięcy, i wizja utraty choćby minimalnego światełka w tunelu względem pracy i zarobków, których nie widzieliśmy wówczas od prawie roku, dość mocno podziałała na wyobraźnię, nawet tych, dla których koncert online był tylko uświadomioną koniecznością. Wietecha rzecz przyklepał, już mieliśmy się szykować do wyjazdu, aż tu Rzeszów ogłosił, że zmieniają datę, ponieważ może będzie można organizować koncerty, gdyż mieliśmy górkę covidową za sobą i dało się słyszeć tu i ówdzie, że rząd myśli nad poluzowaniem wisielczego sznura na którym dyndaliśmy od wczesnej jesieni. Ostatecznie stanęło na tym, że zagramy nie na powietrzu, a w środku i do tego w Filharmonii, choć pierwotnie miał być to koncert elektryczny. Skoro tak dziatwa uradziła, nie pozostawało nam nic innego, jak wziąć się z tym za bary w wersji anplaktowej, zwłaszcza że nigdy jeszcze nie graliśmy anplaktu w Rzeszowie tamże i byliśmy w ciągu bezprądowym od jakiegoś czasu, ponieważ większość naszych tegorocznych występów to poprzekładane bądź aktualne sety akustyczne. Wybór anplaktu miast elektryka pociągał za sobą jednak pewną niedogodność; zarówno Dr Yry jak i Zacier nie mogli tego dnia pojawić się w Rzeszowie, ale z tym też jakoś potrafiliśmy sobie poradzić, choć nie powiem, momentami było ciężko.

Do Rzeszowa dotarliśmy w bardzo dobrych humorach, wprost z dnia wolnego na Wichrowym Wzgórzu. Ma się rozumieć, dla kogo wolnego, dla tego wolnego, ale część z nas miała za sobą bardzo miły wieczór i poranek, a nawet zaryzykuję że wszyscy. Przyjechaliśmy jeno na chwilę do hotelu, zrzucić graty, a stamtąd-wprost do budynku Filharmonii. Dało się czuć tego dnia lekkie rozprężenie, za sprawą kanikuły u Jarosława Paczkowskiego w Przybysławicach oraz faktu, że to ostatni anplakt tego roku, więc można było sobie dać nieco lejce na reset. Ale tylko nieco. Sam koncert nikogo specjalnie z muzyków nie zaskoczył. Publiczność rzeszowska za to przyjęła nas niezwykle serdecznie. Jakbyśmy nie byli u nich ze sto lat albo i dłużej, a to raptem…dwa lata od ostatniego spotkania. Może właśnie dlatego Rzeszów tak bardzo był tego dnia na niebiesach kiedyśmy grali, bo w nas samych, radość mieszała się z pewną ulgą, że anplakty, które skądinąd bardzo lubimy, kończą się, a wraz z nimi zaczynają się na dobre ukochane w lato plenery, choć oczywiście, nie należy chwalić dnia, zwłaszcza w covid, bo przekorny los może z nas zadrwić choćby zaraz.

Do hotelu wróciliśmy szybko i sprawnie. Mimo że pora była późna, na zewnętrzu wciąż panował skwar nie do wytrzymania. Koledzy zasiedli na dole, przed budynkiem. Ja na chwilę też. Wróciłem do pokoju żeby obmyć twarz i miło się zaskoczyłem, kiedy zobaczyłem że trwa jeszcze dogrywka meczu Italia-Hiszpania. Pozostałem więc z pilotem na stanowisku, a po ostatnim karnym odpadłem jak trup.

Pokój mieliśmy na trzecim piętrze, z widokiem na ruchliwą ulicę. Bez klimy. Otworzyliśmy balkon na oścież. Do 4 rano zdawało to jeszcze jakoś egzamin, ale zaraz po na swoje tory wróciły pierwsze tiry, zaraz po nich osobówki, a potem to już wszystko poszło, także spania nie było wcale albo prawie wcale. Na szczęście wyjeżdżaliśmy wcześnie, bo Wojtek miał ważne sprawy w Warszawie, więc była szansa dospać w busie u Ryśka, a u niego klima działa jak na Alasce. Spaliśmy niemal całą drogę, bo i zaległości były i łeb każdemu trochę ciążył. Zajechaliśmy Do Warszawy w komplecie. Kiedym wysiadał przy Proximie, uświadomiłem sobie, że nie mam klapków na nogach, bo…od Wichrowego począłem, nawet po ulicy, chodzić boso, buty wzuwając jedynie na czas reczitalu. Wsiadłem więc tak do ubera, nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń pana Hassana, i bez obuwia poczłapałem do domu…

Wichrowe Wzgórza

Z tymi Wichrowymi to było tak. Od dawna wiedzieliśmy, że między Katowicami a Rzeszowem będzie dzień przerwy. Logika podpowiadała, że to zupełnie bez sensu wracać na pół dnia do Warszawy, żeby nazajutrz, z rana, wyjeżdżać do Rzeszowa. Sam już wcześniej planowałem na ten czas jakieś aktywności, ale wyręczył nas wszystkich menadżer, zapytując część zespołu, która akuratnie w Kaziku nie występuje, czy chcemy wracać do domu, czy może zanocować przed Rzeszowem na Wichrowych. Tu już nie było żadnej różnicy zdań. Wszyscy zgodnie oświadczyli, że wolą ten dzień spędzić na Wichrowych Wzgórzach u kolegi Paczkowskiego.

Wyjechaliśmy do Przybysławic z Katowic, a że nic nas specjalnie nie goniło, Ricardo przedłużył nam, niekazikowemu składowi, dobę do 14. Wymieszkaliśmy więc pokoje ile się dało. Tego dnia głównie leżałem i słuchałem doniesień z zatrzymania Sławomira N. Później znowu leżałem, a na koniec poszedłem na hotelową siłownię, żeby nie było tak, że nigdzie nie byłem. Ruszyliśmy z akademickim kwadransem. Ledwie wystartowaliśmy, jęliśmy rozmyślać, gdzie by się tu zatrzymać, żeby coś zjeść. Pierwszym pomysłem był Ogrodzieniec; bo to tak ładnie, przy zamku z tradycjami, ale gdy zobaczyliśmy autokary przed, to zmieniliśmy w mig zdanie. Następna miejscowość, Pilica, była od nas jakieś 20 minut drogi. Szybko obadałem na ajfonie knajpy w okolicy. Były dwie, ciekawie brzmiące. Pierwsza, hotelowa, mało zaskakująca i druga-obiady domowe „U Pana Rycha”. Od razu wiadomo było, że wybieramy drugą, choć nie bez lekkiego sprzeciwu co po niektórych. Na miejscu zastaliśmy cudowne miejsce, w którym czas się zatrzymał. Boazeria, Pan Rychu za kontuarem, w karcie parę dań, z czego obecnych mniej niż połowa. Wystarczyło. Gdy przyszło do zamawiania, pan Rychu nie podołał i zawołał żonę. Nie mógł się nijak z nami dogadać; bo kto to widział, że ten chce to, ten tamto, a on nie wie, ile ma porcji flaków odgrzać, albo ile kotletów uklepać. Po kwadransie małżonka przejęła stery a Pan Rycho został odesłany na kuchnię, skąd wychodził tylko kasować gości na koniec, bo, jak sam twierdził, nie ma zaufania do kobiet i pieniędzy na raz. Zjadłem na pierwsze flaki, a na drugie przepyszne cepeliny, zwane kartaczami. Morwa, choć zamawiał flaki i schabowego, najpierw dostał danie drugie, bo flaki się jeszcze nie zagrzały. Poprosił na wynos. Otrzymał rzecz w słoiku, elegancko opakowanym w reklamówkę. Spożył je dopiero nazajutrz, podgrzewając sobie kolację w pokoju suszarką do włosów. Znalazło się kilku z nas, którzy wymiękli i z powodu tego, że nie mogli znaleźć nic dla siebie u Rycha, poszli stołować się na rynek, do pizzerii. Przeżyli. My zresztą też. Trwało to biesiadowanie u Rycha, a ze dwie godziny, ale w końcu donikąd się nam nie spieszyło. Dotarliśmy na Wichrowe pod wieczór, parę chwil przed rozpoczęciem koncertu Kazika. Przywitała nas rozliczna, Kult-turystyczna brać, której części mieliśmy okazję przybić piątki jeszcze w Kato. Oprócz nich, dawno niewidziane twarze, bo dworek w Przybysławicach, zwłaszcza w ładne dni, przyciąga rzesze spragnionych i łaknących muzyki i klimatu. Naturalnie, udaliśmy się na koncert, który jako żywo przypominał mi dawne koncerty Buldoga z Kazikiem w składzie, gdyśmy grali jego solowe utwory. Pośpiewałem, potańczyłem, zrzuciłem obuwie, i radośnie, jak karmelita bosy, chadzałem sobie między ludźmi, racząc się winkiem, którego w tych rejonach mają pod dostatkiem. Dosiadałem się do stolików, przepijałem to z tymi, to z innymi, trzy razy zgubiłem buty, które później znalazłem przy łóżku. Przesympatyczny to był czas, jeno uciekła nam równie szybko jak podróż.

Kato

W Katowicach przyszło nam grać dwa anplakty z rzędu. Przerabialiśmy już w tym roku, we Wrocławiu, podobne rozwiązanie, i proszę mi wierzyć, była to podróż za jedne uśmiech i jazda bez trzymanki. Gdybyśmy jeszcze grali połowę repertuaru, to żaden kłopot. Ale dwa pełne sety z godzinną przerwą, to jest jednak wyzwanie kondycyjne. Z racji tego, że pierwszy turnus zaczynał się o 16-tej, ruszyliśmy z Warszawy wcześnie, chwilę po 9. Spóźniłem się ciut na zbiórkę, bo pan kierowca pomylił drogi, a ja przysnąłem w taryfie. Po drodze jednak nie miałem czasu na zbyt długi sen, bo nadrabiałem braki korespondencyjne i teksty do gazety, którą zamykali za 2 godziny, a naczelny ponaglał. Warszawa żegnała nas dżdżysta i chłodna, a Śląsk przywitał pełnym słońcem. W budynku Miasta Ogrodów, w którym gramy w Kato od lat, trwała akuratnie tego dnia giełda płytowa. Zatrzymaliśmy się od wejścia, każdy przy swoim, ja np. przy punku i ska, ale nic pod siebie nie wynalazłem. Weszliśmy szybko we właściwą marszrutę. Próba, po próbie obiad, dalej odliczanie do koncertu i wyczekiwanie ostatniej chwili, żeby przebrać się z cywilnych, krótkich ciuchów w długie, bo publiczność zobowiązuje. A potem koncert. Na którym na początku jakby wszystko się rozłaziło, a potem idealnie weszło na właściwe tory. I tak już pojechało do samego końca. W przerwie, w kilka osób pojechaliśmy poleżeć chwilę do hotelu, choć po prawdzie tego leżenie wyszło nie więcej niż 0,5h, bo korki, bo stacja, bo brak recepcjonisty. Dobra i psu mucha. Zdążyłem zmienić górę na drugi reczital, bo pierwsza nadawała się do wyżęcia. I zagraliśmy tego dnia po raz drugi i ostatni. Bez najmniejszego oglądania się na zmęczenie i szacowania sił; ile fabryka dała. Końcówka była już u mnie okupiona totalnym zmęczeniem, zwłaszcza ust, które powoli odmawiały posłuszeństwa. Pokłoniliśmy się pięknie całym ansamblem, bez Yrego i Zaciera, bo i tu, tak jak przy koncercie rzeszowskim, daty się przesuwały po siedem razy, a robotę etatową ma się jedna. Czasem dwie. A czasem wcale. Więc trzeba ją cenić, za to, że w ogóle jakaś jest, a z urlopami na żądanie uważać i szanować.

Do hotelu wróciliśmy dziarsko. Nastroje dopisywały, do tego stopnia, że zostaliśmy chwilę na zewnętrzu, w towarzystwie hotelowych gości, których część była na naszym koncercie. Szybko się jednak zawinąłem, bo sił brakło mi już na krześle na sali koncertowej. Naturalnie, nie wszyscy byli tacy słabi i chimeryczni jak ja. Powiadają, że gazety lokalne donosiły o niektórych z nas, którzy mogliby się załapać na pierwszy dzienny na szychtę do kopalni, ale kto by tam dziś wierzył prasie. Zwłaszcza drukowanej. Z Orlenu.

c.d.n.

4 odpowiedzi do “Wracam!”

  1. Ale fajnie, że Pan wrócił! Czekam na kolejne odcinki 🙂
    A że „Zmienników” najbardziej lubię odcinek „Safari”, ale „Krzyk ciszy” też jest świetny!

  2. Panie Jarku, ale ten DISCO POP to rewelacja, ależ Wam to wyszło!!!!!!! biżdisowo, lekko, groove fantastyczny, chyba dobrze Wam robią CI NOWI, jakaś nowa, bardzo dobra wibracja się w KULCIE pojawiła… A najlepiej w afro Kazimierzowi, ale show kradnie i tak Pan Ireneusz, któren jest dla mię gwiazdą tego videa… Proszę ode mnie pozdrowic serdecznie Bassmana. Serdeczności!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.