Siedzimy właśnie w poznańskiej auli na UAM i czekamy na początek koncertu. Za nami Łódź i Bydgoszcz. Minął ponad tydzień od ostatniego wyjazdu do Lublina i nawet się nie spostrzegłem, kiedym znowu ujrzał znajome buzie kolegów z pracy…
W Lublinie byłem jeszcze raz, w miniony czwartek. Pojechałem na konferencję naukową na UMCS. Wygłosiłem wykład i nawet dostałem zań wyróżnienie i nagrodę marszałka województwa. Na nagrodę składały się foldery promujące województwo lubelskie, przewodniki po lokalnych miejscach pamięci i zabytkach oraz słoik dżemu malinowego niskosłodzonego z owoców z miejscowych sadów. Dżem oczywiście zatrzymałem, a foldery wydałem panu Janku Grudzińskiemu. Ten bardzo się ucieszył, ponieważ lubuje się on w eksplorowaniu Polski powiatowej, ze szczególnym uwzględnieniem województw wschodnich i południowych.
Spotkałem się w Lublinie z bratem, który akuratnie był w środku sesji. Nazajutzr miał egzamin z biologii komórki, który zdał i dzięki temu byczy się na feriach bez widma sesji poprawkowej. Przed konferencją brat zaprowadził mnie na doskonałe burgery, dzięki którym zabiłem głód do późnego wieczora. Na wykładzie pojawił się kolega Artur. Postanowił odprowadzić mnie po występach na dworzec, a że została mi do odjazdu busa dobra godzina, wstąpiliśmy na jdenego do knajpy, nieopodal Bramy Krakowskiej. Dalej, już w samym busie, spotkałem koleżankę, co to produkowała się na tej samej konferencji, jeno na innym panelu, dzięki czemu droga minęła nam raz dwa, mimo że momentami kierowca wykonywał takie manewry, że śmierć zaglądałą nam w oczy. Dotarłem do domu ok. 22.
Nazajutrz wyjeżdżaliśmy do Łodzi. Z racji tego że to blisko, wyjazd zarządzono na 14. Odprowadziłem z rana do przedszkola Alę. Uprzątnąłem nieco mieszkanie i oddałem się dosypianiu, gdyż dość mocno mnie ta lubelska eskapada wymęczyła, a zwłaszcza droga powrotna w puszce, w której rzucało pasażerem od bandy do bandy. Ok 12 wpadł do mnie mecenas Bongo z Poznania. Miał akurat interesy w Warszawie. Wydałem mu podarek, który własnoręcznie wykonałem. Mecenas jest fanem twórczośc Xięcia Warszawskiego. Na pamiętnej imprezie świątecznej u Janka, podczas której licytowaliśmy fanty, a dochód poszedł na biedne dzieci, wylicytowałem, po długiej i ciężkiej wymianie z Morwą, plakat Xięcia z wydanej ongiś płyty. Pan Janek opatrzył plakat własnoręcznym podpisem, a ja w domu zapakowałem go w antyramę. Jedyny taki egzemplarz w Polsce, wiedziałem, że się mecenasowi spodoba. No i się nie pomyliłem.
Do Łodzi dotarliśmy bezpośrednio do klubu, mimo że hotel był oddalon 200 metrów od sceny. Szybko zabraliśmy się za próbę i jeszcze szybciej zjedliśmy przydziałowe posiłki. Zagraliśmy wszystkie numery z gośćmi, bo mimo że minął raptem tydzień z ogonkiem od ostatnch występów, to pamięć lubi czasem płatać figle, więc warto ją mieć pod kontrolą.
Łódź nas nie zawiodła! Nigdy nie zawodzi. Wytwórnia wyprzedałą się w dniu koncertu do ostatniego miejsca. Kiedy graliśmy swoje, czekałem tylko na to, kiedy publiczność ruszy z miejsc. Nie inaczej odbyło sie i w Łodzi. W okolicach Bruklińskiej Rady albo Marianny większość już stała przed sceną, a na Polsce stali już wszyscy. Pościągane koszulki młodych mężczyzn, pełen szał i spontan. Po występie wróciłem do hotelu. Koledzy namawiali na igraszki wieczorne, ale po prostu mi się nie chciało. Włączyłem telewizor. Leciał akuratnie „Braveheart”. Oglądałem, oglądałem i usnąłem. Zbudziłęm się po 8 rano. Zjadłem śniadanie, poćwiczyłęm 40 minut na mini-siłowni.
Warto w tym miejscu napomknąć, że w ubiegłą niedzielę graliśmy razem z ansamblem Janka Zdunka we Wrocławiu. Fantastyczny koncert. Obawiałem się trochę, że przy świętej niedzieli może być słabo z frekwencją, ale sala Radia Wrocław zapełniła się i tak do ostatniego fotela. Mieszkaliśmy w hotelu, w którym kręcono film „Wielki Szu”, to tak na marginesie.
We wtorek odwiedziłem Marka Jaszczura, byłego menadżera Kultu. Opowiedział mi to i owo o muzyce w serialu „W labiryncie”, do którego koledzy położyli trzy numery. W środę z kolei gościliśmy z kolegą Połaciem u Piotra Metza w radiowej Trójce w ramach promocji nowego tworu muzycznego Darmozjady. Dziś właśnie, w sobotni wieczór, kiedy będziemy się produkować na bydgoskiej scenie, red. Metz będzie puszczał premierowe, darmozjadowe numery. Bardzo ciekaw jestem odbioru tegoż, bo sporo sobie po tych kompozycjach obiecujemy.
W Bydgoszczy też zniszcyliśmy system. Choć po prawdzie sala bydgoskiej Filharmonii zniszczyła nieco nas. Z przodu, wśród publiczności, wszystko się zgadzało, ale na scenie była jedna wielka magma dźwiękowa. Jak celnie zauważył Dr Yry, bydgoska sala jest mega ciężka do ugrania, ale przez to odwrotnie proporcjonalna ze sprzężeniem zwrotnym. Im nam się gra bardziej pod górę, tym widowni bardziej się podoba.
Po koncercie znajome towarzystwo aptekarsko-medyczne zaprosiło nas do knajpy nieopodal hotelu Brda, w którym mieszkaliśmy. Miało się skończyć na jednym drinku, no ale oczywiście zostaliśmy do zamknięcia lokalu, czyli gdzieś tak do pierwszej, i skłamałbym gdybym napisał, że byliśmy tego wieczora jaroszami. My, tzn.ja, On dwa doktory i miłe koleżeństwo bydgosko-pomorskie, które nam towarzyszyło. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, nie pojawił się radny bydgoskiej ziemi Mikołajczak wraz z koleżanką Radosławą. Bidulek zachorzał tak mocno, że nie może opuszczać swoich czterech ścian na Bartodziejach, i może nawet nie ma mu kto podać szklanki wódki… Dziś w Poznaniu uradziliśmy, że po koncercie wracamy na noc. Normalnie bym oponował, ale i tak chciałem jechać jutro z rana, bo muszę zdążyć odebrać tort z cukierni i zanieść go na czas do przedszkola. Mała Ala obchodzi jutro trzecie urodziny. Od tygodnia żyje tym, że tego dnia będzie tort, świeczki, że dzieci z grupy będą jej śpiewać sto lat, tak jak Adrianowi tydzień wcześniej. Przy tej perspektywie, nawet wizja rozjarzonej od świateł miasta Kultowej blednie i cała zabawowa część pokoncertowej tradycji poznańskiej przestaje się liczyć, choć nie powiem, trochę szkoda…