W niedzielę, po Zacieraliach, zbudziłem się z bólem głowy. Gdym wrócił zdyszany z Progresji i zobaczył swoje dziecko ze szwami nad okiem, takem się przejął, że żem pochłonął nieco alkoholu, a że adrenalina trzymała jak dzwon, to i czuć w trzewiach nic nie było. Dopiero z rana okazało się, że było go ciut za dużo…
Wyszedłem z mała Ala na regeneracyjny spacer po okolicy, choć pogoda był mało spacerowa. Co zrobić z tak ładnie rozpoczętym dniem wiedziałem, bo od 13 mieliśmy grać próbę w Proximie przed trasą anplaktow. A potem następną, i jeszcze następna, i jeszcze jeszcze następną. Po próbie odwiozłem Pana Janka do domu i pojechałem na zdjęcia do telewizji, gdyż ramówka od lutego się zmienia i wraz z nią nasze-dziennikarzy buzie na setkach i zapowiedziach. Obawiałem się nieco poalkoholowej opuchlizny, ale próba zrobiła swoje. Wierzcie mi Państwo, nic tak dobrze nie robi na kaca, jak dmuchanie w trąbę przez kilka godzin. Całe zło świata umyka do natury razem z toksynami z wczoraj. Uwinąłem się z fotosami równie szybko jak z kacem. Przyjechałem do domu ok.19.30. Siedzieliśmy akurat z żona, każde przy swoim komputerze, kiedy Joanna zapytała mnie: – A kto to jest Pe.Adamowicz? – No prezydent Gdańska odparłem, a co? – Bo piszą tu, że został ugodzony nożem? Zacząłem czytać. Z minuty na minutę informacje płynące z Gdańska stawały się coraz bardziej dramatyczne. Przed północą, kiedy już było wiadomo, że jest bardzo źle, żona moja, lekarz było nie było, powiedziała: – Nie chcę cię martwić, ale z takich obrażeń się raczej nie wychodzi. Ok. 12 w poniedziałek, kiedyśmy siedzieli już w Proximie i byli akuratnie po pierwszych trzech kawałkach z listy, dostałem SMS od znajomego, który ma znajomego blisko spowinowaconego z rodzina wiadomo kogo, że prezydent Adamowicz nie żyje. Zamarliśmy z kolegami na chwilę, zrobiliśmy chyba nawet przerwę. Kto pali, ten zapalił, kto inny napił się kawy. Każdego ta informacja na swój sposób ruszyła. Chwilę później była konferencja prasowa lekarzy i ministra sprzed szpitala w Gdańsku. Oglądaliśmy na smartfonach. Wszyscy mówcy w minorowych nastrojach, ale jeszcze nie padła informacja o zgodnie, jedynie o tym, że prezydent nie oddycha samodzielnie. Dopiero po 14, kiedy żona zmarłego zdążyła dotrzeć z Londynu ogłoszono to, o czym już od paru godzin nieoficjalnie media donosiły. Dograliśmy próbę do końca. Rozjechaliśmy się do domów.
We wtorek zaczęliśmy od 11. Przyszedł Zacier, przećwiczyliśmy jego repertuar, dzień wcześniej byli Krzysio i Janusz. Skonany, ale spełniony poczłapałem po próbie prosto na…próbę chóru. Żeby wypełnić niezbędne minimum tzw. „punktozy” na studiach trzeciego stopnia, uczęszczam od października na próby chóru Wydziału Matematyki. Te odbywaj się…na Wydziale Matematyki ma się rozumieć, minutę drogi od Proximy. Wyśpiewałem swoje do 19.30 i powróciłem do domu na ostatnich nogach. Na środę zawiesiliśmy próby, choć planowo mieliśmy grać longiem do czwartku, ale na prośbę jednego z kolegów umówiliśmy się dopiero na czwartek. W międzyczasie z Pałacu Prezydenckiego przyszła decyzja o zarządzeniu żałoby narodowej od piątkowego popołudnia do sobotniego wieczora. Pewne było, że jeden z trzech koncertów łykendowych się nie odbędzie. Padło na Krynicę Górska, gdzie organizatorzy wobec zaistniałych faktów, zdecydowali się odwołać imprezę. Zawsze mi szkoda takich koncertów. Nawet nie przez wzgląd na zysk, bo w końcu to nasza praca. Idzie mi raczej o to, że nie lubię gdy ktoś każe mi się cieszyć albo smucić na rozkaz, niezależnie kogo lub czego rzecz dotyczy, ale to jedynie moja opinia, choć podejrzewam-nie odosobniona.
W związku z nowymi faktami postanowiliśmy, że czwartek sobie też odpuszczamy, żeby pobyć dłużej w domu, a spotkamy się w piątek, dzień przed Warszawa pierwsza, żeby mieć wszystko w palcach i ustach na świeżo, co też uczyniliśmy. Przegraliśmy na piątkowej próbie po razie cały program i popołudniem byliśmy już wolni. W sobotę zbiórkę w Stodole zarządzono na 16, na tradycyjny popas. Stodoła po trasie zawsze świetnie karmi. Podano bitki wołowe w sosie z czerwonego wina, w których się zakochałem i nie chciałem nawet słyszeć o wstawaniu od stołu na próbę, ale cóż było robić. Ta poszła szybko i sprawnie. Zagraliśmy piosenki z gośćmi, oszczędzając swoje. W tym roku parking za klubem, na którym zazwyczaj zostawialiśmy samochody przejął w ajencję inny właściciel i wyłączył go z użytku. Pozostawało szukanie miejsca na ulicy i parkingach wokół, co niestety, w moim wypadku, zakończyło się porażka. Zajechałem na płatny parking-obok tego wyłączonego z użytku. Zapytałem pana stróża w stróżówce o cenę. – Wie Pan, my nie mamy tu jeszcze kasy fiskalnej, bo nowy właściciel, także Pan rozumie, i porozumiewawczo mrugnął do mnie okiem, jak w reklamie bezalkoholowego piwa. – Aaaa, rozumiem, jeno do sklepu pójdę, rozmienić po próbie, odparłem. No i poszedłem. Rozmieniłem większy banknot na kilka mniejszych. Kiedy przyszedłem do budki, sięgnąłem do kieszeni, położyłem pieniążek za okienkiem. Pan szybko zainkasował należność do szuflady, kiwnął głowa na dowidzenia i w mig zamknął wrota kantorka. Ciemno było, i dopiero po fakcie zdałem sobie sprawę, że położyłem panu na ladzie inny banknot niż chciałem, odrobinę za duży, jak za tego typu usługę, ale cóż tam, pewnie do dziś mnie pan stróż wspomina, jaki to się mu klient z gestem trafił.
Stodoła na kilka tygodni przed koncertem była już wyprzedana. Stodoła tego dnia odfrunęła, bo zagraliśmy bardzo dobrze. I to nawet nie jak na pierwszy raz. Koncerty startowe bywają zwykle trochę z przyczajki, a tu poszło jak w środku trasy u szczytu formy. Inna sprawa, że set był bardzo dobrze skonstruowany i fajnie się napędzał. Pozostaje w nim co prawda nadal jeden numer, co do którego są podzielone zdania, więc los jego na dalsze występy jest niepewny, ale po cichu liczę, że się obroni, bo mi on akuratnie bardzo odpowiada.
Po występie, tradycyjnie już, odwiozłem Kajtka na Muranów, a sam zakotwiczyłem w chacie przed 23, także wcześnie. Rzeczy wrzuciłem od razu do bieliźniarki. Kto raz był w Stodole na bakstejdżu, ten wie, o czym mówię. Mieszanina grzyba, pleśni, plwocin, dymu z fajek-wszystko to wsiąka we włókna w sekundę i zostaje tam do momentu wyciągnięcia ciuchów z pralki. Z rana, w niedzielę, mieliśmy plan pojechać do naszej koleżanki Iwony, która jest chirurgiem dziecięcym, żeby ściągnąć Ali szwy z łuku brwiowego, bo to zawsze lepiej w zaciszu domowym, wśród osób które zna, niźli na oddziale w szpitalu. Kiedy sięgnąłem do szafy po kurtkę, od razu mnie cofnęło. Zapakowałem szczelnie puchówkę w worek na śmieci i tak wożę toto w bagażniku celem wywalenia, bo już i tak miałem zamiar to od dawna zrobić.
Tak jak zakładanie, tak i zdejmowanie szwów Alutka zniosła jak prawdziwy zuch. Szybko wróciliśmy się do domu. Odstawiłem obie panie, pobrałem puzon i pojechałem autem na zbiórkę, pod dom Janka. Jechaliśmy do Lublina, a już dzień wcześniej postanowiliśmy, że bus będzie wracał na noc, a my razem z nim. Samochód zostawiłem na ulicy, żeby po odstawieniu przez Ricarda wsiąść od razy za kierownicę, bez potrzebny ciągania jego i kolegów po mieście, zwłaszcza że wjeżdżaliśmy od południa.
Jechaliśmy Nadwiślanka. 17-nastka tradycyjnie zawalona TIR-ami i w wiecznym remoncie. Dotarliśmy na miejsce planowo. Chwila w hotelu. Zdążyłem się ogolić. Próba w Centrum Spotkania Kultur, wcześniej obiad. Przyszedł mój brat, co to studiuje w Lublinie właśnie. Załapał się na kawę i ciastko. Lublin, Szanowni Państwo, też się wyprzedał. I Lublin był doskonale zagrany. Naprawdę doskonale. Nic nie poszło źle, a wszystko bardziej niż dobrze. Aż żal było wyjeżdżać. Na szczęście nie na długo. 31 stycznia mam w Lublinie konferencję naukowa na UMCS-ie, na która przyjęto mój referat, także już jest okazja. Po raz pierwszy też, od kiedy pamiętam nasze anplakty lubelskie, lud miejscowy podniósł się z siedzeń jeszcze na długo przed bisami i tak już pozostał, co też daje do myślenia i uwiarygadnia to, co przed chwila napisałem o naszym koncercie. Że był po prostu perfekcyjny.
Zawinęliśmy się szybko do busa. Usnąłem za Rykami i do Garwolina spałem. Nie świętowałem lubelskiego sukcesu, gdyż miałem być jeszcze tej nocy kierowca. No i byłem. Podwiozłem jeszcze Janka Zdunka pod Proximę, gdyż on akurat tam zostawił wóz, i sam,, niezbyt szybko, bo ślisko było na drodze, pojechałem do domu. Położyłem się chyba ok. Drugiej, żeby po ósmej wstać i zaprowadzić Alę do przedszkola. Na szczęście mogłem później bezkarnie odespać…