Mój Boże, ależ to była szalona i ekstatyczna trzydniówka. Łódź-Kato i Kraków dały nam w kość, a my zostawiliśmy po sobie wyprzedane sale (no prawie) i pozamiatane parkiety dla innych artystów.
Dzień przed koncertem łódzkim, w Dzień Wszystkich Świętych, poszedłem, zgodnie z planem, na Stare Powązki, a po sumie, około południa, przespacerowałem się na Wojskowe. Nie zaszedłem nawet za bramę, bo ciżba ludzka była tak ogromna, że czym prędzej obróciłem się na pięcie i wróciłem do domu. Zresztą, przez wrzesień i październik bardzo często na Powązkach Wojskowych bywałem. Przedszkole małej Ali jest po drugiej stronie ulicy. Po zajęciach chodziliśmy na Powązki Wojskowe na spacer. Po pierwsze dlatego, że pośród drzew i nieboszczyków, panują tam trudnodostępne w tym rejonie miasta, cisza i spokój, a po drugie, bo można tam spotkać wiewiórki, na wpół oswojone, co dla Ali było główną motywacją. Co prawda, w tym roku cmentarz słabo obrodził w wiewiórki, ale w dni powszednie, żywymi duchami tamże, oprócz naszej dwójki, byli tylko cmentarni strażnicy i, od czasu do czasu, jakiś zabłąkany patriota. Kiedyś, kiedy tłumaczyłem Ali, że nie wolno biegać po mogiłach żołnierzy, akuratnie tych z 1920 r., a leży tam sporo chłopaków z wojny polsko-bolszewickiej, bo to tak samo, kiedy nie chce się jej wstać do przedszkola, a mama albo ja na siłę ją zwlekamy z łóżka i nie jest to ani dla niej, ani dla leżących pod ziemią fajne, napatoczył się starszy pan, który zaczął mówić, że ci spod krzyży z 20 roku, to najmniej docenieni bohaterowie i należy czcić ich pamięć po wsze czasy. Trudno się było z nim nie zgodzić. Skinąłem jedynie głową i dodałem: same młode chłopaki. Rzeczywiście, większość z tam pochowanych nie miała w chwili śmierci 20 lat; wojna ich zabrała, w najlepszym okresie życia, pozostawiając w zamian nagrobek na Powązkach, a i to dla nielicznych. – No tak, odparł rezolutny patriota. Jak jest wojna, to musi lać się krew, musi młodość ginąć, żeby naród mógł trwać…Pożyczyłem panu dobrego dnia, a w duchu myślałem sobie, czy też byłby taki dzielny i za nic miał swoje 18 wiosen, kiedy by mu w okopach pod Zielonką czy Radzyminem, jakiś kacap zaświecił w oczy bagnetem. Mało się wtedy ma czasu na kontemplację ojczyzny i bohaterstwa, tak mi się przynajmniej wydaje.
Wieczorem, ok.20, w Dzień Wszystkich Świętych, poszedłem na Powązki Wojskowe jeszcze raz. Ludzi było zdecydowanie mniej, poza tym lubię cmentarze oglądać nocą, zwłaszcza w taki czas. Zapaliłem świeczki przy kwaterach Tomasza Stańki i Roberta Brylewskiego-tych akurat znałem. Poza tym, w kolumbarium gdzie leży Brylu, odnalazłem półkę z prochami państwa…Ważnych, Krystyny i Zenona. Umarli parę miesięcy po sobie, jako leciwi starcy. Nie znałem tych ludzi, ale że miałem jeden znicz ekstra, zostawiłem go przy nich. Następnie wróciłem do domu, gdzie już czekał kolega Mroku, z którym wspólnie pojechaliśmy na program do telewizora. Po powrocie miałem jeszcze sporo siły i adrenaliny. Usiadłem więc przed telewizorem. Obejrzałem film. Później, w samotności, zacząłem sobie słuchać muzyki, i nim się spostrzegłem, była już 3 w nocy. Na szczęście wyjazd do Łodzi przewidziany był na późne popołudnie, także odespałem w najlepsze za wszystkie czasy.
Na zbiórkę do Janka pojechałem Uberem. Powoził pan Vitautas z Litwy. Facet za grosz nie znał miasta, ufał jedynie dżipiesowi, a poza tym mam pewne podejrzenia, że od niedawna też prowadził, bo jechał dość asekuracyjnie, nawet jak na obcokrajowca. Najpierw maszyna wykierowała go w stronę Powązek. W porę go zawróciłem, tłumacząc, że dziś to nie jest najlepszy moment, pchać się samochodem w stronę cmentarzy. Później, na rondzie przy Arkadii, mimo że tłumaczyłem, żeby jechał prosto, trzymał się chłop prawego pasa i wbijał na trzeciego, że o mało nie spowodował kolizji, a na sam koniec, przy skręcie z Chałubińskiego w Nowowiejską…wjechał pod tramwaj. Na szczęście ten jeszcze nie ruszył. Vitautas wykonał szybki manewr po przejściu dl pieszych i zaklął coś po litewsku. Ostatnie 50 metrów pokonał już poprawnie i bez przygód.
Do Łodzi droga minęła nam szybciej, niż się zaczęła, bo po ledwo godzinie z hakiem byliśmy na miejscu. Po rozpakowaniu klamotów w hotelu przy klubie udaliśmy się niespiesznie na popas i próbę. Tę ostatnią zagraliśmy szybko i sprawnie, po czym znowu na pokoje, wyleżeć stare kości w hotelowych pieleszach.
Koncerty łódzkie należą zdecydowanie do jednych z najbardziej energetycznych podczas całej trasy. Nie inaczej było i tym razem. Energia tak dała się we znaki co niektórym, że nasza ochrona musiał parokroć zdecydowanie interweniować. Dość powiedzieć, że jeden z bramkarzy-Cytrynowy, zarobił gonga na twarz, a Kozi, przy niefortunnym kontakcie z klientem, naderwał przewodziciel w kciuki, co skończyło się dla niego przymusową dyskwalifikacją na dwa spotkania. Pojechał po koncercie na ostry dyżur i wrócił już z zabandażowaną dłonią oraz zaleceniami dalszej diagnostyki. A sam koncert-podobnie jak droga do Łodzi-zleciał nam szybko i radośnie. Wyjątkowo dobrze przygotował marszałek senior setlistę, co każdy mógł na sobie odczuć.
Po występie wyszliśmy, ja i On, do znajomych, pogawędzić dwa słowa o tym jacy to jesteśmy już starzy a dzieciaki coraz większe. Nie zabawiłem długo. Wróciłem do pokoju i usnąłem sprawiedliwym snem.
Z rana, po przebudzeniu, żeby dobrze zacząć dzień, udałem się na hotelową siłownię. Spotkałem na niej Wojtka, i tak nam słodko mijały minuty przemieniając się w godzinę z hakiem. Kiedy opuszczałem lokal, inni koledzy bieżeli na basen. Po śniadaniu starczyło jeszcze czasu na spakowanie gratów i punkt dwunasta ruszyliśmy do Katowic, puszczać z dymem Spodek. Przez drogę głównie czytałem i spałem na zmianę. Koledzy coś oglądali, chyba 3:11 do Yumy, ale nie śledziłem za bardzo akcji.
W Katowicach zameldowaliśmy się ok.15. Pod hotelem Olimpijskim oczekiwała już spora rzesza Kult-turystów, dla których koncerty spodkowe, podobnie jak te na Wichrowym Wzgórzu w Przybysławicach, to okazja do gremialnego spotkania w swoim gronie na jednej przestrzeni. Zwykle dużo wcześniej rezerwują pokoje w tym samym, co my hotelu, i razem z nami bawią się po. W tym roku było tak samo, choć na parę tygodni przed koncertem do co niektórych poczęły spływać informacje, że rezerwacje hotelowe dokonane pół roku wcześniej, zostają anulowane. Na szczęście udało się to jakoś wyprostować i cała pokoncertowa celebra obyła się bez przeszkód. A sam koncert? Długo by można było o nim rozprawiać. Zaczęliśmy nietypowo, ale innego rozpoczęcia być tego dnia nie mogło…
Wieść o tym, że Igor zginął w wypadku samochodowym, dotarła do mnie kiedy byczyłem się na werandzie w Chorwacji, pod koniec sierpnia. Na początku nie mogłem uwierzyć. Wylazłem na samą górę domu, bo tylko tam miałem zasięg. Zadzwoniłem do Jeżyka, a ten potwierdził. Później, w wiosce rybackiej, odpaliłem internet, i wszystko poczęło łączyć się w całość, czarną jak ksiądz. Igor był jednym z Kult-turystycznej braci. Jeździł zawodowo jako kierowca TIR-a. To było jakieś pechowe 12 godzin. Oprócz niego, tego dnia, zginęło jeszcze na polskich i niemieckich drogach kilkoro naszych rodaków. Długo nie mogłem dojść do siebie, kiedy sobie uświadomiłem, co się stało, zwłaszcza że czekała mnie perspektywa wyjazdu busem z dzieciakami i powożenia tymże przez pół nocy z Chorwacji do Polski.
Ostatni raz Igora widziałem w Gdańsku na koncercie anplaktowym, na wiosnę, a chwilę później, na afterze, w browarze, parędziesiąt metrów obok Filharmonii na Ołowiance. Przyjechał z domu rodzinnego, spod Słupska. Autem. Spożywał soki i mineralną, ale i tak świetnie się bawił. Bo to był naprawdę świetny facet. Pamiętam, jak raz wszystkich nas zaskoczył, kiedy jako jedyny z reprezentacji K-T dotarł ze Słupska do…Ostrołęki. Przytłukł się za nami wariat przez pół Polski. Spotkaliśmy się wtedy na Maku, jedliśmy frytki…
Koledzy z Kult-turystów planowali, że taki mini-tribut dla Igora zorganizują w Słupsku, miejscu, skąd pochodził. Akuratnie Słupsk był na tegorocznej trasie październikowej. Nawet w Gdańsku z Igorem wspólnie się na to szykowaliśmy; że w końcu zostawi w domu lejce i się z nami napije jak człowiek, bo to zawsze, jak nie w w robocie, to po trasie za nami, robi za kierowcę. No i się nie napiliśmy niestety. Zresztą, organizator koncertu słupskiego okazał się być nie słowny. Koncert nie doszedł do skutku. Ale nie można było tak tego wszystkiego zostawić, przez pamięć o Igorze. Przeniesiono pomysł do Spodka. Już w Łodzi ustaliliśmy, że zaczniemy od krótkiego spiczu Kazika, o co chodzi, a potem popłynie „Komu bije dzwon”. Popłynęła tez niejedna łza. Ze sceny i spod sceny. Koledzy z bramki trzymali podczas piosenki zdjęcia Igora…
Po akcie pierwszym-dodanym, nastąpił akt drugi, znaczy się właściwy. Spodek raz to podnosił się, raz opadał. Zagraliśmy rewelacyjnie. Wszystko nam się zgadzało. Energii koncert kosztował mnie sporo; na kolację opędzlowałem całą pizzę, głodny byłem jak wilk. Być może dlatego następnego dnia nie mogłem do końca być sobą, choć nie wypiłem po zbyt wiele, a jeśli już, to gatunkowego. Spaliśmy w opór. Ok. 10 chciałem odwiedzić siłownię, żeby się nieco zregenerować, ale akuratnie przy niedzieli była zamknięta, więc, usprawiedliwiony, wróciłem dalej do łóżka.
W Krakowie zameldowaliśmy się po południu, w sam raz na samą próbę. Tą odpękaliśmy sprawnie. Zjedliśmy co nie bądź, a że obiad właściwy był jeszcze przed nami, przełożyliśmy go sobie…na kolację, i pojechaliśmy do hotelu, 200 metrów od klubu. W trakcie spokojnej, niczym nie zmąconej drzemki przy słabym świetle nocnej lampki, ta wzięła i zgasła. Podobnie jak inne sprzęty elektryczne w całym hotelu. Wysiadł prąd. Zapanowały ciemności, od korytarzy po restaurację, gdzie goście kończyli posiłki przy świecach. Taki wymuszony, romantyczny wieczór. To był dla mnie znak, że zbierać się do wyjścia i iść w stronę klubu, gdyż jako suport tego dnia prezentować się miał mój szacowny kolega Jan Niezbendny we własnej osobie, z towarzyszeniem ansamblu. Umówiliśmy się, że wykonam razem z nimi jeden utwór, a że trzeba było jakoś zaznaczyć swoją obecność, bo przecież nie samą grą-wszak puzonistów w Krakowie dużo, przygotowałem na tę okoliczność specjalny strój sceniczny. Górę pożyczyłem od córeczki z kompletu na bal przedszkolaka na Halloween, a dół obstalowałem sam, w sklepie rowerowym. Całości dopełniały fluorescencyjne skarpeciochy. Moja żona, gdy zobaczyła na internetach moje występy z Janem, skwitowała je tylko uśmiechem politowania…
Trzeci koncert z rzędu bywa zwykle kryzysowy. Ten też taki trochę był. Mając w głowach, trzewiach i na ustach Łódź i Katowice, trudno z siebie wykrzesać dodatkowe 110 procent mocy, ale…nam się udało. Zresztą, ostatnio nam się wszystko udaje, i żeby nie zapeszyć, spluwam właśnie za lewe ramię. Mocno szedł ten Kraków i mocno się skończył. Inna sprawa, że dość głośno było i na scenie i na sali-taka to krakowska uroda, która nam tylko przydaje uroku a Krakowowi splendoru.
Po występie okazało się, że w hotelu nadal nie ma światła, takoż kierownictwo zarządziło odwrót do nowego obiektu. Światło po nocy nie nazbyt potrzebne, bez telewizora też bym się obył, ale myć się w zimniej wodzie po ciemaku-średnia przyjemność. Wylądowaliśmy ostatecznie, po północy, w starym i sprawdzonym Swingu na Dobrego Pasterza.
Nazajutrz wracałem do Warszawy z techniką. Jedziemy sobie swoim tempem, pusta droga, autostrada za Kielcami, słońce, wszyscy się pospali. No prawie wszyscy. Janek Morawiec czuwał i w porę…zbudził kierowcę. Bus zmierzał już w stronę barierek ochronnych. Młody chłopak, 26 lat, wypoczęty, po śniadaniu. Przysnął. Nie chcę nawet myśleć, co by było gdyby, i czy bym nadal pisał te wypociny.
Tymczasem idę się zbierać na próbę drugą Warszawę. Wszystkie trzy opiszę w pakiecie, bo to i szybciej i sprawniej-i dla mnie i dla czytelnika…
Jarek…. dziękuje za te słowa…
Jarek dziekuję za te słowa o Igorze, łezka popłynęła.
Szukacie dobrego kierowcy? Jestem dostępny