Z tym Włocławkiem, to wyszło zupełnie niespodziewanie. To znaczy, po prawdzie, to trochę się jednak tego spodziewałem. Że popłyniemy. W rejsie. Ale nazajutrz przynajmniej wiedziałem, że warto było, bo zagraliśmy bardzo dobry koncert. Taka nagroda za dobrze wykonaną pracę…
Dni przed koncertem we Włocławku spędzałem na wschodzie. Tydzień wcześniej, w dzień pierwszego meczu Polski na mundialu, dowiedziałem się, że nie muszę przyjeżdżać do Warszawy już w czwartek, bo nagranie sobotniego odcinka Radiokomitetu, który miałem nagrywać w piątek, zostało odwołane z niewiadomych przyczyn, a to mogło w zasadzie oznaczać tylko jedno. Niestety, chwilę później odebrałem mejl, a w nim w lakonicznych słowach dano mi do zrozumienia, że od najbliższego łykendu mogę sobie dowolnie planować soboty. Trudno, mówi się, i dalej pcha się tę taczkę życia, pomyślałem. Do koncertu we Włocławku zdążyło mi przejść, chociaż, do dziś, czego by nie mówić, siedzi we mnie ta zadra. Na szczęście chyba nie owrzodziała za bardzo i nie daje objawów, ale siedzieć pewnie będzie jeszcze trochę.
Przyjechałem wieczornym busem do domu A z domu B. Zakupy na kolację zrobiłem na stacji benzynowej, w połowie drogi. Zjadłem, wypiłem, położyłem się spać. Pojechałem autem pod Proximę, bo na tramwaj zaspałem. Koledzy podebrali mnie spod klubu. W drodze głównie czytałem, a to tygodniki opinii, a to lekturę obowiązkową przed ostatnim egzaminem, który mam zapowiedziany na 4 lipca. Filmów nie oglądaliśmy, bo telewizor nie działał.
Na próbę busem dotarło nas czterech. Jeden dojechał koleją żelazną, a czterech pozostałych-prywatnym transportem. Ten od kolei przywiózł ze sobą z Bydgoszczy radnego Mikołajczaka z małżonką, którzy na dodatek zarezerwowali sobie pokój w tym samym, co nasz, hotelu. Z hotelem w którym mieszkaliśmy, to w ogóle było śmiesznie, prawie jak w hotelu „Zacisze”. Najsamprzód się okazało, że pokoi brak, przed nami czeka grupa wycieczkowa na wydanie kluczy, a recepcja, ogólnie rzecz biorąc, mało ogarnia. Po jakimś czasie wyjaśniło się, że pokoje jednak się znajdą, ale małżeńskie z dostawkami dla dziecka. Jednak nie dla wszystkich. Dla naszej dwójki, nie wiadomo czemu akurat dla nas-mnie i Jego, ostał się apartament małżeński, bez dostawki, z szerokim, ślubnym łożem. – Chyba to Panom nie przeszkadza, zapytał portier przy wydawaniu kluczy. – Nam, skądże, za kogo nas Pan ma.
Zanim jednak do hotelu „prawie Zacisze” dotarliśmy, zagraliśmy szybką i sprawna próbę. Bardzo mocno doświadczał nas na scenie ujadający wiatr, temperatury też nie najwyższe. Po próbie zawieziono nas do świetnego lokalu z jeszcze lepszym jedzeniem. Dostaliśmy przydziałowe danie z karty-polędwiczki wieprzowe z duszonymi warzywami i plackami z cukinii. Nie powiem, całkiem dobre, może nie rewelacyjne, ale na pewno lepsze niż schabowy ze styropianowego pudełka jedzony plastikowym sztućcem na kolanie. Radny M. powiedział mi kiedyś, że swego czasu jeden z kandydatów w wyborach samorządowych we Włocławku postulował, żeby zmienić nazwę miasta z Włocławek na Włocław, bo tak, będzie bardziej godnie i dostojnie.
Plan był taki; kto żyw, ten wraca busem na noc do Warszawy. Glazo autem do Cekcyna, Zdunas i Kazik nocują w hotelu i jadą następnego dnia, a my-ja, On, radny M. i koleżanka plus kilkoro autochtonów i brać Kult-turystyczna idziemy do baru Rejs na after zaraz po występie, żeby nie tracić cennych sekund. Aby nie dusić się po pokojach w jednym wyrze, pobraliśmy od odjeżdżających klucze, chwilę przed wyjazdem na koncert, który…był jednym z lepszych w naszym wykonaniu. Naprawdę-forma zwyżkująca, dobra energia, choć ludzi niezbyt dużo bo i pogoda mocno niepewna. Dość powiedzieć, że równo z dzwonkiem, po zejściu do garderoby przed bisami, spadł na stojących rzęsisty deszcz, który tak jak niespodziewanie i gwałtownie się pojawił, tak równie szybko przestał padać, kropiąc z lekka przez noc.
Kiedy bus zmierzał w stronę rogatek Włocławka, my, ja On, państwo radni oraz kilkoro znajomych i nieznajomych z ziemi bydgoskiej i okolic, poszliśmy żwawym krokiem ku Wiśle. Chcieliśmy po drodze zajść na ulicę Fabryczną, zobaczyć, co autor miał na myśli, ale po ciemku wszystkie ulice są Krzywoustego, Wyspiańskiego ale akurat nie Fabryczne. Na szczęście knajpa Rejs była tą, z opowieści i zdjęć, które mi zawczasu On zreferował. Bardzo udany pod względem położenia i wystroju lokal. Do tego pokaźna oferta trunkowo-gastronomiczna; wszystko to sprawiło, że świetnie nam się tam spędzało wolny czas i delektowało samym sobą. Żeby obraz był pełen, należy dodać, że lokal, chwilę po 23, gdyśmy doń przyszli, wypleniony był po brzegi, jak angielski pub w godzinach szczytu, a to już nie takie częste w polskich miastach średniej wielkości.
Zabawiliśmy się setnie w Rejsie; prosecco było na stole, gatunkowe łyski, jakieś piwa na popitkę, na zakąskę był wegański smalczyk z razowym chlebem. Pyszna zabawa i pyszne towarzystwo. Powróciliśmy do hotelu we czwórkę, jedną taryfą. Radny zaciągnął do siebie do pokoju, żeby nasennie przyjąć odrobinę gatunkowej szkockiej, co to ją dzielnie przemycił pociągiem z samej Bydgoszczy, choć, po prawdzie, niewiele nam już trzeba było na sen, oprócz poduszki i łózka.
Posnęliśmy spokojnie. Ja w naszym pokoju, w wielkim małżeńskim łóżku, a On u Grudy, przez ścianę. Wstałem z okropnym zgrzytem pod dynią, chwile po 9. Do 9.30 próbowałem jeszcze jakoś złapać sen, ale nie szło. Popatrzyłem w wiadomości, w mesendżer. Odezwałem się do Niego, że może jakieś śniadanie, coś, ale nie podjął kontaktu. Zjadłem w samotności, ostatki, bo załapałem się na chwilę przed końcem wydawania. Potem ablucje, z nadzieją, że może zimna woda przywróci mi trzeźwe myślenie i zmyje kwadratową twarz, ale niestety, niewiele to dało.
Pociąg miałem po 13. Państwo radni ruszyli chwilę po południu, w strugach deszczu, żegnając się ze mną wylewnie. Wypiłem w przyhotelowej kawiarni kawę i zjadłem lody. Beza z maliznami. Poszedłem leniwie na dworzec, bo czasu miałem aż za dużo. Kupiłem na drogę wodę. Dużo wody. I co nie bądź do przegryzienia. W przedziale było pełno; wylosowałem miejscówkę w środku. Trochę współczułem moim współpasażerom w związku ze swoim stanem, ale co było robić.
Wróciłem do domu. Tramwajem. Po auto, które zostało pod Proximą, bałem się od razu wracać. W domu, żeby przyspieszyć proces zdrowienia, zaszedłem na osiedlową siłownię. Zacząłem ćwiczyć na orbitreku. Przez 10 minut nic się nie działo, a po 11 minucie marszobiegu lunęły ze mnie poty zimno-gorące. Wyjeździłem jeszcze 20 minut, wymęczyłem się do cna. Kwadrans przed 20, kiedy nasi gotowali się do pojedynku z Kolumbią, ja wbijałem się w ancug, żeby miejskim rowerem przejechać do Proximy, stamtąd pobrać auto, i dalej, do telewizora, na wieczorne telefony. Część spotkania, tą lepszą, wysłuchałem w radiu, w towarzystwie komentarza Tomasza Zimocha. Żałowałem później, że przerzuciłem się na wizję. Z fonią było dużo ciekawiej i dowcipniej niż na boisku…