Długi łykend właśnie się rozpoczął, a dla mnie skończył się koncert w Przybysławicach, w dworku na Wichrowym Wzgórzu. Pełen obaw byłem przed występem o to, czy w anturażu namiotu w którym grywa się tam sztuki, nasz występ nie będzie cokolwiek uboższy przez wzgląd na ograniczenia kubatury sceny i rozmiar sali, na którą miało wejść ponoć 600 osób. Trudno mi to było sobie wyobrazić, zwłaszcza że połowę sali zajęły miejsca siedzące, a drugą połowę-stojące.
Jak to jest, tak sobie myślę, gdzie tu minimalny pomyślunek i jak tu znaleźć zrozumienie…już wczoraj, gdy wyjeżdżaliśmy z Warszawy na południe, korek na wysokości Złotokłosa powodowało…auto obsługi drogowej, która akuratnie na ten czas zaplanowała sobie malowanie pasów. Dziś, kiedy wracam z Sandomierza-tuż za Ostrowcem-dokładnie to samo. Drogowcy stawiają wahadło i malują w najlepsze.
Wyjechałem z Wichrowych Wzgórz chwilę po śniadaniu, tj. przed 8. Do Sandomierza podrzucili mnie autem państwo Ciesielscy ze Szczekocin, mocna rodzinna podpora ekipy Kult-turystów. Trzeba bowiem Państwu/Wam wiedzieć, że koncert w dworku w Przybysławicach, od zeszłego roku połączony jest z nieformalnym zlotem Kult-turystów właśnie, którzy dużo wcześniej rezerwują salę myśliwską dla siebie, na dormitorium. Rok temu zjechali się na występ elektryczny, w tym roku-na akustik. Wtedy było z prądem, wczoraj bez. Wtedy lało niemiłosiernie cały dzień i noc, wczoraj była piękna, wiosenna pogoda, która wynagrodziła nam wszelkie niedostatki na scenie i poza nią. Dookoła kwitły jabłonie i grusze, prawdziwie sielskie obrazki. Rok temu właściciel, pan Jarek, obchodził 49 urodziny. W tym roku-nie zgadniecie-50-te! Impreza chyba mu się udała. Przynajmniej pod względem frekwencyjnym. Podobnie zresztą jak i rok temu. Trzeba jednak nadmienić, że mimo próby zachowania pozorów anplaktowego charakteru sali przez wydzielenie miejsc siedzących, w opinii wielu uczestników z drugiej strony barierki, nie był to do końca udany eksperyment. W części stojącej, w związku z tym, że krzesła zajmują trochę więcej miejsca niż ludzie na nogach, panował straszny ścisk. Widzowie, co dziwić nie powinno, przeciskali się jak najbliżej sceny. Dołóż do tego względnie ciepły wieczór i wypite zimne piwo, a wynik sam się zrobi. Na szczęście obyło się bez ekscesów, ale cała sytuacja generowała niepotrzebną agresję. Mój kolega po jednym z „filharmonicznych” koncertów bez prądu powiedział mi, że życzyłby sobie przyjść na anplakt do klubu, na którym towarzystwo by stało, jak na normlanym, prądowym występie. I może właśnie to jest myśl, żeby raz na trasę, gdzieś, gdzie miejsce odbiega trochę od standardowego anplaktowego, dla chętnych, zrobić koncert na stojaka. Wichrowe Wzgórza doskonale by się do tego nadawały. Ale to już temat na przyszły rok…
Koncert w dworku w Przybysławicach miał być kończącym całą tegoroczna trasę bezprądową. Chwilę po nim miałem wsiąść w auto, i podobnie zresztą jak w zeszłoroczny maj, dojechać do kolegów na wywczas. Rok temu do Szczechów Małych, na Mazurach. A w tym roku nad Jezioro Powidzkie. Miałem. Bo w międzyczasie nastąpił rozbrat Tomasza Goehsa ze zdrowiem i plany uległy zmianom. Moje plany. Plany majówkowe grupy koleżeńskiej pozostały w mocy. W związku z tym, użyję tegorocznej majówki jak pies w studni. Joanna z małą Alą pojechały już z koleżeństwem ok. 8 rano i zażywają słońca na całego. Ja muszę poczekać do poniedziałku. Jutro mamy bowiem jeszcze do zagrania ostatnią, przełożoną, Stodołę. A w poniedziałek-fakt-dojadę autem do kolegów i rodziny, ale nabędę się aż do następnego dnia, bo 1 maja ludzie pracy świętują, owszem, ale ktoś im do tej zabawy musi przygrywać, no i w tym roku padło na nas. Znad jeziora pod Powidzem do Żnina, w którym 1 maja gramy, jest jakaś godzina drogi. Pojadę, pewnie z rana, na próbę, dzionek do koncertu spędzę w Żninie, bo wracać nie będzie sensu, i po nocy przyjadę wyspać się na kwaterę, nad jezioro. 2 maja uciekamy już do Warszawy, bo pacjenci w szpitalach i chorzy w aptekach nie mają długich łykendów, a koleżeństwo moje takiej właśnie, aptekarsko-lekarskiej, proweniencji. Taki to już nasz los, muzykantów. Major Pałczyński, kapelmistrz orkiestry z Tomaszowa w której grałem za młodu, zwykł mawiać, że zawód nasz jest mocno niewdzięczny, bo wtedy kiedy większość się bawi, my jesteśmy akuratnie w pracy. Cóż, od 16 roku życia, z małą przerwą, to robię, także był czas przywyknąć. Zresztą, teraz, kiedy miałbym ułożyć sobie tydzień „po normalnemu”, od poniedziałku do piątku, a potem wypoczynek, to chyba nie potrafiłbym się odnaleźć, choć, nie przeczę, od czasu do czasu, gdy już natłok koncertowy jest znaczący, jak np. teraz, pojawia się tęsknota za stabilizacją, która na szczęście szybko przemija.
Graliśmy wczoraj prawie 3 godziny. Mimo że to anplakt, to na scenie było momentami już nieznośnie głośno, gdyż mało miejsce a nas dużo, więc i dźwięk buzował pod szczyty namiotu. Po trzecim numerze wetknąłem zatyczki tłumiące do uszu i tak już grałem do końca. Dziwne, bo w trakcie elektrycznych występów, nie lubiłem ich zakładać, a tu, na scenie przy, było nie było, delikatniejszym graniu, świetnie się sprawdziły. Wyseparowały hałas, ale nie poobcinały pasma i nie pozniekształcały brzmienia. Sądząc po reakcji publiczności, stanęliśmy i tym razem na wysokości zadania. Choć, faktycznie, nie wszystkim dane było tego dnia trafić na koncert, bo dzień długi a wątrobę ma człowiek jedną. Po raz kolejny ktoś musiał zostać bohaterem pozytywistycznej nowelki „Jaś nie doczekał”, żeby taki jak ja, mógł później o czym donosić potomności. Z rana na śniadaniu jednak ten ów, mniejsza o nazwisko, prezentował już nienaganną postawę moralno-higieniczną.
Nie dokazywałem nawet na pół grama po występie. Umęczony byłem podróżą i całym dniem na nogach. A mając w tyle głowy obowiązki redakcyjne i poranny powrót, odpuściłem i poszedłem spać, chwilę po północy. Koncert w Przybysławicach zaczęliśmy wyjątkowo później, bo ok. 20.30, a nie jak to bywało dotychczas, o 19. Aby jednak nie było do końca tak po bożemu, gdy ja zmierzałem polegiwać, On pozostał w gronie Kult-turystów i nie wcale nie planował szybko wracać do łóżka. Gdzieś tak po pierwszej bisował w pokoju. Myślałem że wpadł tylko po gitarę, jak w dowcipie, a On tymczasem zwinął szybko wina, co to jest dostał na próbunek jeszcze w Lublinie i powrócił do towarzyskiego kręgu, żeby po paru godzinach powrócić do mnie, tzn. do pokoju. Nie wiem, która mogła być. Dniało w każdym razie. Nie powiem, trochę mu zazdrościłem tego rządu, ale też trochę współczułem…
A skoro mowa o Lublinie, to należy wspomnieć, że Centrum Spotkania Kultur to bezapelacyjnie jedna z lepszych sal koncertowych w tym kraju, zaraz po szczecińskiej Filharmonii im. Karłowicza, a na równi z toruńskimi Jordankami. Przednio nam się tam grało. Już po raz drugi. Co prawda we wtorek, bo był to jeden z dwóch przełożonych występów, ale i tak dla niemal pełnej sali. Niemal, bo pierwotnie koncert był całkowicie wyprzedany, ale ze zrozumiałych względów, część ludzi zwróciła bilety, bo nie każdego wszak stać na wychodne w środku tygodnia. Stać dosłownie i w przenośni. Dopisali za to moi znajomi i najbliższa rodzina. Był Wojtek, mój brat, który akurat wyjątkowo nie miał tego dnia żadnego turnieju w kosza. Miał za to mecz o pietruszkę dzisiaj, bo turniej akademickich drużyn z makroregionu rozpoczął się w Lublinie…wczoraj. Mimo heroicznej postawy na boisku, Wojtek i spółka nie dali rady i nie wyszli z grupy, ulegając konkurencji z UJ-tu i UJK z Kielc. Przybył Rolas, mój serdeczny kamrat z TL z małżonką Izą. I w takim małym gronie, wzbogaconym o kilka osób jeszcze, pokoncertowo udaliśmy się na godzinkę albo dwie, 35 metrów od głównej sceny, do lokalu, który otworzył się na ludzi parę dni wcześniej, a mieścił się…w budynku CSK. Wielokran Browaru Zakładowego, lubelskiej marki, która robi piwo w Poniatowej bodajże, zaprezentował się naprawdę udanie. Popróbowałem chyba wszystkich produkcji, od leżakowanych w beczkach po bourbonie wynalazków, po przepyszne mandarynkowe ipy i stwierdzam, że muszę tam przybyć kiedyś jeszcze raz. Naprawdę fajne miejsce z dobrymi piwkami, jakich ostatnio coraz więcej się w kraju otwiera. Szkoda tylko, że duże piwo to u nich 0,4 l. a ceny, jak na Lublin, dość stołeczne. Gdyśmy wracali z braderem do hotelu, a spaliśmy tej nocy w Victorii, odżyły wspomnienia. Przy Victorii, naprzeciwko cmentarza na Lipowej, mieszkał od zawsze Proc, który dziś mieszka…na Woli. Parę metrów dalej, od strony Chopina, mieszkała też jego siostra, Ewa. W delikatesach alkoholowych Gloria przy hotelu, gdzie dziś mieści się filia banku, dawno temu nasza koleżanka, wysłana po jednych czy drugich juwenaliach po zakupy, spotkała…Kazika, który akuratnie przyszedł po podobny asortyment. Lublin, jak żadne inne duże polskie miasto, może prócz Warszawy, tak dobrze nie zna moich kroków, a ja nie znam jego bruku i zakamarków, w które lepiej się nie zapuszczać. Dziś to już zupełnie inne miasto, niż niespełna 20 lat temu, gdy często je odwiedzałem. Uświadamiam sobie to za każdym razem, kiedy przechodzę rok w rok do hotelu pod balkonem Proca na Lipowej, z którego patrzyliśmy na ludzi i samochody w trakcie palenia szlugów.
Do Lublina wyjechaliśmy późno, bo choć droga na tej trasie to komunikacyjny koszmar i jeden wielki plac budowy, jest w tygodniu względnie przejezdna. Udaliśmy się prawie w komplecie. Prawie, bo Jemu odwołali lot z Zielonej Góry, i podróżował, kilkanaście godzin, na raty, koleją żelazną. Na szczęście już bez przygód. Przybyłem na miejsce spotkania, czyli pod dom pana Janka, jak to ja, chwile przed czasem. Zresztą teraz pod domem Grudy wsiadamy tylko ja i sam Gruda, bo reszta mieszka na południe, i Ricardo, jadąc ze swojej hacjenty na rogatkach, zabiera każdego po kolei, po trasie. Czekam więc cierpliwie na pana Janka. Od progu widzę, że wychodzi dość mocno zmitygowany. Pytam, czy coś się stało. Ano stało się, stało. Z rana był u mnie dzielnicowy, rzecze pan Janek. Nooo, mówię, to wesolutko tam musiało u was wczoraj być wieczorem. Nic z tych rzeczy. Janek wpadł przez…Ryśka, naszego kierowcę. Normalnie, gdy zatrzymujemy się co najmniej raz w tygodniu od dwóch miesięcy na stacjach benzynowych, kupujemy co chcemy, korzystamy z toalet i wsiadamy z powrotem do puszki. Nie inaczej zrobił ostatnio i pan Janek, i to żeby było jeszcze śmieszniej, pierwszego kwietnia. Akurat tak się złożyło w tym roku, że Prima Aprilis wypadał w wielkanocną niedzielę. Jan pojechał autem do siostry na Gocław. Zjadł świąteczne śniadanie, a w drodze powrotnej zajechał na stację, gdzie dotankował do pełnego baku, jakieś 20 litrów, a w sklepie kupił sobie coś dobrego do domu. Przy kasie uiścił za zakupy spożywcze, a za paliwo już nie, bo…nikt go o to nie pytał, a z Ryśkiem wszak nie mamy takich zmartwień, bo po trasie nikt w kapeli nie tankuje, a przynajmniej nie paliwo. Nie zatrzymywany przez nikogo z obsługi stacji, odjechał pan Jan w swoją stronę. Śledztwo trwało 4 tygodnie. Po miesiącu władza doszła, kto to taki porusza się autem o numerach, dokładnie zapamiętanych przez oko stacyjnej kamery. W drodze do Lublina, zajechaliśmy więc na stację na Gocław, gdzie pan Janek uregulował należność i dostał bumagę, że firma taka a taka nie wnosi roszczeń wobec niego. Było nie było, dopuścił się pan Janek wykroczenia i oprócz rynkowej ceny etyliny, kosztowało go to zapominalstwo dodatkowe 150 ziko mandatu, płaconego na komendzie następnego dnia, po wnikliwym przesłuchaniu na okoliczność.
Zanim wybiła godzina koncertu anplaktowego w Lublinie, warto wspomnieć, że zeszłej soboty zagraliśmy drugi już raz, po roku przerwy, na festiwalu Wałbrzych Rock Fest. Tym razem już w samym Wałbrzychu, gdyż wcześniej rzecz działa się w Świebodzicach, parę kilometrów od, ale w zasadzie, to jedna i ta sama impreza. Znowu prowadził ją trójkowy mistrz Piotr Stelmach. Znowu przed nami grało Lao Che. I grało świetnie, wiem, bo słuchałem. My graliśmy swoje. Pewnie też dobrze, ale dużo głośniej i mocniej, ale taka już chyba nasza uroda. Po występie szybka zawijka, bo późno, i powrót do hotelu na zamku w Książu. Niestety, w tym roku nie było czasu, żeby pobiegać po lesie.
Jutro z rana zechcę pobiegać. Jeżyk namawia, żeby jechać do baru Janusz, do Krzysia, ale chyba dziś mam ochotę na taki dancing with myself. Autobus z Sandomierza przyjechał w punkt. Po nagraniu w Superstacji pojechałem poćwiczyć i zafundowałem sobie, długi, niespieszny trening, na jaki dawno nie miałem czasu. Po zaszedłem do rosmana, żeby uzupełnić kosmetyczkę przed nowym, wyjazdowym sezonem. Potem,w drodze do domu wstąpiłem na obiad, na Mickiewicza, do knajpy tajskiej. Zamówiłem curry, które na własne życzenie, kazałem odpowiednio podkręcić w ostrości, bo standardowa opcja, bardzo ostra, jest raczej skrojona pod gust mocno polski, czyli raczej takie milk and honey niźli hot orient express. No i rzeczywiście-pan kucharz się postarał. Następnie zaszedłem na drobną spożywkę, którą uzupełniłem o spirytualia na wyjazd do Żnina, na jedną noc co prawda, ale jakoś tak niezręcznie na pusto, zwłaszcza, że jak znam życie, zapasy po dwóch dniach u koleżeństwa radykalnie się uszczuplą. I gdy wreszcie dotarłem do domu, było po 18. Będę więc powoli leciał, bo już sam trochę odlatuję po dniu, albo raczej całym tygodniu, który był, a w zasadzie jest, utkany w kratkę. Raz koncert, raz wolne i tak od Wałbrzycha, to jest od zeszłej soboty, przez najbliższe dni. Człowiek nie może wbić się w jakiś jeden rytm, tylko co chwila musi się na nowo aklimatyzować. Dziwne uczucie. Męczy dużo bardziej niż klasyczna trasa. W sumie nie wiem dlaczego…