Trasa październikowa 2017 – Toruń-Szczecin-ZG-Wawa-Kraków

Kwintum koncertowe, które w tym roku uszykował dla nas menadżment do spółki ze zrządzeniem losu i kalendarzem, zapowiadało się nad wyraz interesująco. Dość powiedzieć, że w każdym z miast, o których w tym odcinku mowa, posiadam spore grono znajomych/przyjaciół, z którymi chciałem się spotkać, a doba nie jest z gumy a zdrowie mamy jedno. Postanowiłem sobie więc w cichości serca, że wyjątkowo dobrze się poprowadzę w ciągu tych pięciu koncertowych dni, żeby móc rzecz wytrzymać i pokazać swój kunszt na najwyższym poziomie, co też oczywiście uczyniłem, choć z tym poszanowaniem różnie było…

W zasadzie było słabo, bo się słabo szanowałem, ale nadspodziewanie dobrze przełożyło się to złe poszanowanie na występy, bo tak dobrych w swoim wykonaniu od dawna nie pamiętam. Być może te pokłady tłumionej ostatnio, przyrodzonej towarzyskości i lgnięcia do ludzi musiały w końcu znaleźć ujście, bo pomimo braków witamin w diecie i wątpliwej higieny psychicznej i fizycznej, zwłaszcza po występach, odradzałem się następnego dnia jak feniks, żeby pod wieczór znowu się odrobinę nadwątlić, ale po kolei…

 

Toruń

 

Do Torunia ruszyliśmy całym zastępem po południu. Muzykanci plus bramka. Droga szła gładko i sprawnie. Zajechaliśmy na sekundę do hotelu, zostawić graty, i dalej – do klubu, bo czas naglił. Na miejscu błyskawiczna próba i równie szybka konstatacja, że coś się w starej, dobrej Od Novie się pozmieniało i to na plus. Od kiedy pamiętam, zawsze stłoczeni byliśmy na scenie tamże jak sardynki, a w tym roku-prawdziwe luksusy. Miejsca dużo więcej-Maniek twierdzi, że zadziało się tak z powodu wycofania ekranu do projekcji filmowych. Sekcja dęta swobodna w kroku, za nami przestrzeń na wizualizacje, nic tylko grać. Całości dopełniła wydolna i odgrzybiona klima, której zalążki mogliśmy obserwować już w poprzednim roku, a która dopiero w roku bieżącym w zupełności zaspokoiła moje potrzeby na brak tzw. chary, do tego stopnia, że strój sportowy krótki, który na okoliczność Od Novy wdziewam od zawsze, okazał się być jedynie konfekcyjną fanaberia a nie prawdziwą koniecznością, jak to drzewiej bywało. Ale zanim sam koncert i wypadki pokoncertowe-najsamprzód wizyta u Maniusia. Tradycyjna. A jak tradycyjna, to i święta, i choćby z tego powodu należy się jej parę wersów. Kto czyta moje memuary, ten wie, że Maniuś to mój ziomal z TL. Znamy się, ohoho, a może i dłużej. Mniej więcej w podobnym czasie, kiedy ja zacząłem grać w grupie na K., Maniuś przeprowadził się właśnie do Torunia. Naturalną więc koleją rzeczy, nasza przyjaźń, bo poczytuję to sobie za honor, że mogę tak o naszej relacji pisać, przeszła z form przetrwalnikowych w których się znajdywała, kiedy ja wycierałem się po Warszawie a Maniek szukał szczęścia na wschodzie, w pewne kontinuum czasu i miejsca. Widujemy się zwykle parę razy do roku, na okoliczność świąt bądź wydarzeń towarzyskich, ale zawsze widzimy się u Mańka przed koncertem The Cult w Od Novie. Maniek od wielu już lat mieszka nieopodal klubu. Od tyluż samo lat, co roku, po próbie, chodzę do Mańka na obiad, na który zaprasza mnie z odpowiednim wyprzedzeniem. Jemy, pijemy kawę, palimy, gadamy, plotkujemy. Wychodzimy godzinę przed występem do klubu. Od 9 lat dokładnie ten sam scenariusz, z niewielkimi, kosmetycznymi modyfikacjami. I od prawie dekady na maksa mnie cieszy ten stan, nie tyle pełnego brzuch i radości z tego że zjadłem dobre, bo Maniuś z zawodu jest kucharzem, co raczej z tego, że to najlepiej spędzony czas w tym mieście, choć oferuje ono mnóstwo pokus i atrakcji, o czym za chwilę.

 

Nastała godzina koncertu. Dobra godzina dobrego koncertu. Biletów nań nie było na długo przed występem. A w nas nie było ani lęku ani strachu, że coś może pójść nie tak. Nie było też prawie w ogóle alkoholu i nikotyny, co być może przyczyniło się do tego, że reczital wyszedł naprawdę bardzo dobrze, bo sam czułem, że dobrze poszło. Mam w sobie taki detektor, który każe mi ufać w jego w skazania, bo nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Gdy odkładam po koncercie instrument do futerału i czuję, że podołaliśmy, to rzeczywiście tak musiało być. Ludzie bawili się od początku do końca, podobnie jak my. Polska zaśpiewana do spółki z Darkiem z Ochrony i kolegą Kazika z lat młodzieńczych, którego nazwiska nie pamiętam, zwieńczona Sowietami ukontentowała nas w samozadowoleniu. Kompletnie niebezzasadnym.

 

Po występie wróciliśmy do pokoju, ja i On, z silnym postanowieniem, że musimy wyjść gdzieś odreagować na miasto, bo nie godzi się tak wcześnie iść spać. Poza tym, Toruń w środku tygodnia, tuż przed północą, może być naprawdę interesujący. Mieszkaliśmy blisko Starego Miasta. Poszliśmy na piechotę. Po drodze wydzwoniłem Maniusia i kolegę radnego Mikołajczaka Jakuba z Bydgoszczy, że widzimy się pod pomnikiem Kopernika, a dalej to się zobaczy. Głód mnie chwycił okropny czekając na towarzyszy, a że tuż obok był szynk z gatunku seta i galareta, to zaszliśmy, żeby się pokrzepić. Strawą i napojem. On przyjmował tylko płyny. Ja zamówiłem zimne nóżki, a do tego oczywiście, 50 gram dobrze zmrożonej substancji. Gdym obie rzeczy konsumował (a On jedną), przysiadł się do nas do stolika, a w zasadzie przystanął, bo lokal z tych raczej statycznych, gdzie się je na stojaka, pewien człowiek, który bardzo zapragnął zrobić sobie z nami zdjęcie, a przy okazji postawić nam po kolejnym kieliszku, na co ochoczo przystaliśmy. Człowiek przyjechał aż ze Śląska na szkolenie, zatrzymał się w tym samym hotelu co my, a że, jak twierdził, jest fanem naszej twórczości od lat, nie mógł postąpić inaczej, widząc nas w lokalu. Dokończyłem niespiesznie potrawę, dopiłem łyk, i wyszliśmy na zewnątrz nieco ochłonąć, gdyż w lokalu panował straszny harmider. Jak się miało okazać, było to jedno z dwóch czynnych  tego wieczora w Toruniu na Rynku miejsc, w którym po 23 podawano alkohol. Drugie z nich znaleźliśmy już we czwórkę, kwadrans później. Ja, On, Maniuś i Kuba. Ja się upierałem, że to były Dwa Światy, tj. dawne NRD, w którym grałem z Vespą i który to koncert z nostalgią do dziś wspominam, ale najprawdopodobniej nie było to żadne z tych miejsc, choć bez wątpienia zlokalizowane było bardzo blisko wspomnianych. Anturaż artystycznego nieładu, muzyka ciut za głośna choć wybrana ze smakiem, do tego ludzie w pomarańczowych, trasowych koszulkach,  na szczęście nienamolni, choć jeden pan, wybitnie nas nie kojarzący, co nie jest wszak żadnym występkiem, usilnie mnie i Jego namawiał, że musimy koniecznie wpaść na Kult za rok, a my mu cały czas swoje, że to bez sensu kapela i że tacy starzy ludzie to już chyba nie żyją. Ale ani za głośna muza, ani brak wody w toaletach, nie wspominając o mydle, nie mógł się równać tego wieczora z panią barmanką posługująca w lokalu za barem. Gdyśmy przyszli, z lekka tylko podpitą, a gdyśmy wychodzili, po jakiejś godzinie, kompletnie znietrzeźwioną. Na odchodne zaordynowałem dla naszej kamandyry teqiulę. Pani pieniądze wzięła, alkohol nalała, po czym oświadczyła, że nie ma cytryny a i z solą też krucho, bo szefowa nie dowiozła, czym nas na początku bardzo rozbawiła a potem nieco rozsierdziła, bo jak czegoś się nie ma, to się nie sprzedaje. Ale że słabo kontaktowała, tośmy nie czynili zagadnienia i wypiliśmy bez cytryny, pod…sok z kaktusa. To akurat za barem było. W cenie.

 

Przetoczyliśmy się jeszcze przez Rynek, zajrzeliśmy do mety i galarety na szybkiego wściekłego psa i potoczyliśmy się do hotelu. Tam pożegnaliśmy Mańka, a we trzech-ja, On i Kuba, poleźliśmy do naszego pokoju. Kolega miał pekaes dopiero za godzinę, także nie mogliśmy zostawić go tak na mrozie bez herbaty. I rzeczywiście, naparzyłem mu herbaty. Wypił. Pogwarzylim jeszcze na tyle długo, ze oprócz tego na który czekał, uciekł mu następny autobus, ale że miał w zanadrzu dwa kolejne, wyszedł jakoś przed świtem i dotarł, cały i zdrowy, pociągiem do domu, gdyż okazało się, że autobus w rozkładzie był koleją, albo odwrotnie, ale kto by to wszystko zliczył bez okularów. A my? Jak to my. Wymieszkaliśmy dobę do końca, wyablucjonowaliśmy się i rzutem na taśmę zdążyliśmy jeszcze na śniadanie. A potem zapakowali do puszki i powieźli do Szczecina…

 

Szczecin

 

Każdy, kto choć odrobinę mnie zna, wie, że do Szczecina, miasta i tamtejszego genius loci, mam stosunek obierany z pozycji kolan. Zostawiłem w nim mnóstwo wspomnień, dobrych albo bardzo dobrych, mam tam bardzo dużo kolegów, bardzo lubię tam wracać, choć ostatnio mam po temu coraz mniej okazji. Niestety. Tym bardziej zawsze cieszę się na koncert w Szczecinie, bo zwykle jest szansa do nadrobienia towarzyskich zaległości. Zwykle, kiedy koncert odbywa się w łykend, najbidniej w niedzielę. Kiedy jest zaś w środku tygodnia, nadrabianie zaległości towarzyskich bywa cokolwiek trudniejsze, gdyż większość moich znajomych to ludzie porządni, którzy muszą z rana wstać do tyry i zarabiać w pocie czoła na chlebek i oliwki, a wygłupiać mogą się od piątku do niedzieli. Takoż nawet specjalnie się nie afiszowałem ze swoją bytnością tego dnia w Szczecinie, żeby nie stawiać koleżeństwa w niezręczności, że może bym i mógł, ale wiesz jak jest, czwartek, robota, te sprawy. Nie nastawiałem się też na żadne wieczorne wyjścia, bo może i Hormon o tej porze roku i nocy bywa gościnny, ale może być też niebezpieczny dla nietutejszego, zostawionego samemu sobie, a Kany wszak dawno nie ma, także dokąd tu jeszcze można pójść. Nie było jednak tak, że nikogo tego wieczora ze mną nie było. Wpadł Piguła z Werą, a że mają daleko, zostali do połowy występu i uciekali do Neue Warp. Był Łajek z wyspiarską wycieczką, był Maciek Ch. Ale po koncercie nie miałem za bardzo sił, żeby gdziekolwiek łazić, poza pokojem i windą. To, czego nie zabrała mi Od Nova zabrał mi szczeciński Słowianin. Lokal znam bardziej z opowieści niż z autopsji. Raz w nim grałem, z Buldogiem, na trasie promującej album Chrystus Miasta. Pamiętałem, że było weń całkiem fajnie, że dobrze nam się tam grało i że nie było jakoś strasznie kulawo pod względem wentylacji. Nie pamiętałem jednak, że zamiast dla pełnego klubu, graliśmy wówczas dla 200-300 osób max, czyli dla mniej niż połowy tego, co sala może pomieścić. A na Kult koncert wyprzedano już parę tygodni naprzód. Pamiętałem też, że przy barierkach widziałem wówczas legendę szczecińskich klubów-Heńka, z którym zresztą się witałem, bo znałem go z koncertów z Vespą. W tym roku zobaczyłem tylko kartkę z napisem, że to miejsce na zawsze pozostanie zarezerwowane dla niego.

 

Koncert energetyczny i równie mocno i pewnie zagrany jak w Toruniu, z przyczyn technicznych, niezależnych od nas, od toruńskiego gorszy. Sala przeszklona, niesie i rezonuje jak łazienka. Do tego niska i ciasna, jak na nasze potrzeby, scena a na deser-standardowe odsłuchy-paczki, zamiast dousznych systemów radiowych, od których odwykłem lata temu, a które zazwyczaj spotyka się jedynie na stanie starych domów kultury i lowcostowych podwykonawców z branży. Nie żebym się czepiał, ale na tym co było, więcej wydusić z nas nie było prawa, a i to nie było chyba mało, bo nie szło się do czego przyczepić, przynajmniej po naszej stronie.

 

Umordowany byłem po okrutnie. Temperatura nas pokonała-osłabiła ciało, ale duch jednakowoż pozostał zwycięski, a że ciągle mu było mało zwycięstw, w gronie samych zwycięzców zameldowaliśmy się w jednym z pokoi, gdzie posiedzieliśmy do 2-3, dyskontując szczecińskie sukcesy. Na szczęście następnego dnia mogłem bezkarnie odespać, bo w planach była Zielona Góra. A że odległość nikczemna, wyjechaliśmy o 12. Z przyczyn technicznych, kwadrans po, gdyż kończyłem jeszcze robotę, której uzbierało mi się tego dnia po pas. Koncert nie koncert, moje opuszki palców muszą stukać w klawiaturę równiutko, żeby starczało na ZUS miesiąc w miesiąc.

 

ZG

 

Zielona Góra to Jego rodzinne miasto. Rodzinne w cudzysłowie, gdyż ukochał je sobie z wyboru-paręnaście lat temu-i tak już je odbiera. Jakby żył w nim od zawsze. Tu mieszka, tu gra, tu ma bliskich, stąd peregrynuje po Polsce i wyczynia te wszystkie głupoty, a ja to wszystko muszę później opisywać i z tym żyć. Powiadam Państwu, skaranie boskie mam na co dzień z tym chłopem. Nawet w Szczecinie, kiedy mówiłem jak do człowieka: chodź, napijemy się odrobinkę, będzie śmiesznie, powiedział: nie! Jadę do domu porannym pociągiem, muszę zrobić jakieś zakupy na wieczór. A niech jedzie pomyślałem, w końcu coś w tym domu musi być, jak przyjdziemy do Niego po występie z resztą spragnionych i głodnych z klubu; przecież nie będziemy się tak na siebie patrzeć.

 

Klub Kawon w Zielonej Górze należy do tych mniejszych, w których przychodzi nam grać. Mniejszy był jak dotąd chyba tylko bielski Rudeboy, a i to nie mam pewności. Scena w Kawonie jest wysoka, za to miejsca na niej, dla nas-jak na lekarstwo. Sekcja dęta stoi za panem Jankiem, a ja muszę grać sobie suwakiem po genitaliach, żeby nie uszkodzić panu Janku potylicy-niemalże. No i w tych warunkach, przy temperaturze bliskiej wrzenia, za to przy szczelnie wypełnionej sali, wyprzedanej do ostatniego miejsca, zagraliśmy fenomenalny koncert. Chyba najlepszy z wszystkich pięciu z tego rozdania. Świetnie grało mi się solówki, choć nie ustrzegłem się błędu i w temacie na początku Latającego Holendra zakasłałem się, ratując fragment jakimś, dziwacznym frytowym zamiennikiem miast melodii właściwej, ale chyba nikt nie poczytał mi tego za karygodny błąd, przynajmniej mam taka nadzieję.

 

Po występie, jeden z napotkanych widzów zapytał mnie, czemu nie publikuję tych wszystkich tekstów na bieżąco. Przecież mogę pisać w busie, po drodze. Teoretycznie tak. Tyle że w tygodniu zajmuję się akurat pracami zleconymi. Kiedy kończę, odpoczywam, zwykle oglądając z kolegami filmy, bo na więcej nie mam już siły. Do Szczecina z Torunia obejrzeliśmy po raz enty Wielkie piękno Paolo Sorentiono, a w drodze do Zielonej kończyliśmy boksik z Alternatywami, które rozpoczęliśmy jeszcze przed Toruniem. Napisać mógłbym tekst w sobotę, w drodze z Zielonej do Warszawy. Gdyby nie to, że wyruszyłem, wyjątkowo z kierownictwem, o 7 rano. W busie brakowało miejsc dla stałych pasażerów, bo wracał z nami jeszcze Guma i Bartek z Kult-Ochrony, którzy wybrali się do ZG towarzysko, a że ja lubię być w domu szybciej niż później, przystałem na tę faszystowską porę. Spałem praktycznie do samej Łodzi, choć sen na popielniczkę w osobowym aucie nie jest tym wymarzonym i wyśnionym. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Zielonej nie padało; dodać należy, że przez cały pobyt w Szczecinie i ZG towarzyszyła nam fenomenalna pogoda. Na rogatkach Warszawy, gdym obudził się na dobre, lekko mżyło. Kiedy szedłem do domu z przystanku przestało padać w ogóle, żeby za parę godzin, gdy jechałem na próbę do Stodoły, miało rozpadać się na amen, a nad miastem zaciągnąć się wówczas miała wielka, smogowa czapa, która trzymała jak dzwon, jeszcze nazajutrz. Choćby już te znaki, na niebie i ziemi, mogły świadczyć o tym, że coś się tego dnia wydarzy.

 

Warszawa pierwsza

 

Przyjechałem na próbę z małą Alą i małżonką Joanną. Koledzy byli już w klubie, bo dotarli doń prosto z trasy. Opowiadali, że tuz przed samą Warszawą, wjechali w chmurę mgły przemieszanej ze smogiem, a z nieba począł padać rzęsisty deszcz, tak że przestraszyli się tego co ujrzeli, ale jechali mężnie dalej. Na próbie pojawili się tego dnia również filmowcy. Trzeba bowiem Państwu wiedzieć, że film o grupie młodzieżowej, rozpoczęty parę lat temu i równie szybko porzucony, doczekał się w tym roku spadkobierców, którzy na jego gruzach chcą opowiedzieć naszą historię od nowa. Kręcą więc od pierwszej Stodoły materiał z trasy, mają nań nowy pomysł i coś czuję, że może wyjść z tego miła rzecz. Towarzystwo było jednak kompletnie dla nas nieszkodliwe i wręcz niewidoczne. Kręcili się po garderobie z kamerami, planowali kadry, a my robiliśmy swoje. Najbardziej zaintrygowane wydawały się być dzieci-moje i Tomka Glazika, którym atencja ekipy filmowej bardzo przypadła do gustu.

 

Dzieci mamy jeszcze małe, to i na występ wieczorny nie przyszły. Było za to sporo innych, starszych, m.in. młodsza wnuczka Kazimierza, którą ten zabrał ze sobą na scenę, ku uciesze widowni i jej samej. W ogóle na warszawskich koncertach jest, dosłownie i w przenośni, bardzo familiarnie. Przychodzą całe rodziny, dawno niewidziani znajomi. Poza garderobą jest też podobnie; może nie od razu całe rodziny, ale 3-godzinny koncert Kultu stanowi doskonałą okazję dla przyjaciół, żeby spotkać się w jednym miejscu, posłuchać muzyki, napić się, pogadać, a jak się już nagadają, zajść na salę, a tam zespół będzie wciąż długo przed bisami, to i zdążą jeszcze raz skoczyć do baru. Ja na ten przykład w tym roku na zapleczu miałem swojego brata, którego nie widziałem dawno, z powodu pracy zarobkowej której się oddawał, a który przyjechał na koncert z Lublina. Spotkałem też red. Mazurka, z którym wymieniłem się uwagami na to co tu i teraz, i jeszcze co najmniej kilkoro znajomych, których widuję niezmiernie rzadko, a których przygania do Stodoły nasz koncert-kolejny zresztą wyprzedany na tegorocznej trasie. A gdy dołożysz do tego człowiecze taki nius, że podczas grania drugiego utworu na setliście którym okazuje się być Madryt, na barierki wskakuje, przedzierający się przez tłum Didi-protoplasta tekstu i postać dla nas wszystkich, a szczególnie dla Kazika, bardzo bliska, wieczór zdaje się być magiczny i nie mieć końca. Kazik nie umie powstrzymać łez. Niespodzianka, którą fundują nam filmowcy, jego i nas totalnie zaskakuje; można się jedynie domyślać, że pojawienie się Didiego w Polsce, gdyż na co dzień ten żyje i pracuje w Hiszpanii, jest częścią misternego, filmowego planu, ale o tym powiedzieć więcej nie mogę. Mogę natomiast i muszę napisać, że ten fantastyczny wieczór, kończy się średnio. Przynajmniej dla nas, muzyków.

 

Jak by to zrobić, żeby było zrozumiale, a nie z odrażającą dosłownością…

 

Zdarzyć się czasem może tak, że człowiek przypadkiem usiądzie na strzykawkę z pawulonem. Środek odbiera mu władzę i czucie w członkach, a sam poszkodowany staje się wiotki jak osika, co nie pozostaje bez wpływu na jego umiejętności muzyczne. Właśnie taki wypadek spotkał tego wieczora jednego z kolegów z grupy. Dość powiedzieć, że spotkały go też daleko idące konsekwencje, które, myślałem początkowo, będą dużo dalej idące. Na szczęście skończyło się na najniższym wymiarze kary. Wiemy to my i on sam. Całe to zamieszanie powoduje, że rozstajemy się z lekkim niedosytem, bo była szansa na koncert dekady, ale jeden zawór nie wytrzymał ciśnienia i udało się zagrać tylko bardzo dobrze. Jak mawia pan Janek, dobra i psu mucha…

 

Kraków

 

Ostatni na liście jest Kraków. W domu melduję się po 23. Od razu idę spać. Wyjazd mamy wczesny, bo już o 9.30. Koncert wyjątkowo o 19, próba o 15, także trzeba się spieszyć. W busie odsypiam zaległości, bo to, co wyspałem w domu, nie wystarczyło nawet w 50 procentach. Przesypiam Radom, budzę się dopiero za Skarżyskiem, ale i to tylko na chwilę. W hotelu, po próbie, na której dowiadujemy się, że i Kraków uległ wyprzedaniu, ku naszej wielkiej uciesze, śpimy dalej-ja i On. M.in. dlatego nie pisałem na bieżąco tego, co czynię teraz, w aucie kierownictwa, wracającym w strugach deszcze z Krakowa do Warszawy. Też wyjechaliśmy o 7 rano. Bardzo mi na tym zależało, bo prowadzę dziś, tj. w poniedziałek Alę pierwszy raz do żłobka. Mamy być o 14.30, i trochę się tym stresuję. Nie stresowałem się natomiast ani na jotę, kiedy wychodziłem grać w Łaźni Nowej ostatni koncert z pięciu. Forma fizyczna była bez zarzutu, to i czego tu się bać. No i potwierdziło się to, że co ma wisieć nie utonie. Daliśmy tego wieczora jeden z najlepszych naszych krakowskich występów, odbijając sobie warszawskie niedostatki. Tak jak Legia odbiła Wisłę-zaledwie jeden do zera, my nie zostawiliśmy po sobie żadnych wątpliwości, kto był zwycięzcą; i tego Krakowa, i kto jak dotąd wygrywa spotkanie za spotkaniem. Owszem, były też straty. Kozi na ten przykład, tak niefortunnie interweniował, że oglądanie jego stawu łokciowego dzisiaj, może powodować kłopoty z zaśnięciem, ale chłopak jest twardy, i wyłapie z tłumu jeszcze nie jednego lotnika. Didi tym czasem brylował wśród tłumu, wcielając się w rolę reportera niusowej stacji.

 

A kapela razem? Apetyty nam rosną, podobnie jak morale, i jak rzadko lubię się chwalić, tak, zaiste, są powody do zadowolenia, bo prócz rzeszowskiej i stołecznej wpadki, nie notujemy słabszych spotkań. I nie zanotujemy. Odkąd doping został utrącony, napędza nas naturalny tylko głód piłki…

2 odpowiedzi do “Trasa październikowa 2017 – Toruń-Szczecin-ZG-Wawa-Kraków”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.