Właśnie minąłem Ostrowiec. Za oknem wspaniałe kolory-jesień w rozkwicie. Pogoda dobra. Względnie ciepło. Podróżuję dziś do Rzeszowa. W zasadzie podróżujemy, ale każdy na swój własny sposób. Większość kapeli, busem zespołowym, ruszyła z Warszawy o 10. Część jedzie z kierownictwem. On na ten przykład dotarł już na miejsce z domu za pomocą dwóch samolotów, a ja korzystam z usług przewoźnika z czerwonymi autobusami. Chodzi o wygodę. Autokar którym podróżuję, jedzie bez zbędnych pauz. Ma na pokładzie toaletę. Za dodatkowe 5 złotych wykupiłem sobie miejsce przy stoliku, żeby móc pracować na komputerze w komfortowych warunkach, a że nikt inny na to nie wpadł, mam cały stolik dla siebie. Do celu zostało mi jeszcze 2 h i prawie pełna bateria. Jadę, pracuję i piszę tekst. Zaległy. O Łodzi, co to była 5 dni temu…
Jakoś tak się nieszczęśliwie układa, że co trasa, Łódź wpada nam w niedzielę, a jak nie jest to niedziela, co zdarza się rzadko, to akuratnie ja albo nie mam weny, albo muszę i tak na noc wracać do Warszawy, żeby coś za dnia w niej załatwić i na własną rękę jechać dalej. W tym roku padło na tę pierwszą okoliczność. Łódź wypadła w niedzielę. Niedzielę, którą rozpoczynaliśmy cała polską przygodę z trasą pomarańczową A.D. 2017, bo za nami już trasowa Anglia vol. I i Irlandia. Niedzielę pogodną, ładną, słoneczną, trochę leniwą, a trochę rodzinną. A to wszystko dlatego, że wyjazd zarządzony był na 14, ponieważ w związku z powrotem na noc nie braliśmy w koszta hotelu, jedynie kilku funkcyjnych i dojeżdżających dostało swój kąt. Podróżowała z nami tego dnia także bramka, tj. Darek, Kozi i Guma, na miejscu wsparta przez sekcję śląsko-krakowską, tj. Bartka i Gumiego.
Dojechaliśmy o czasie, po drodze gaworząc a to o piłce, a to o tych latach, co minęły, a że trasa krótka a droga szybka, albo na odwrót, szast-prast i zameldowaliśmy się w Wytwórni, czyli tam gdzie zawsze, od kilku już ładnych lat. Bardzo lubię to miejsce, zarówno samą scenę, czy to na anplktach czy na elektryku, jak i przestronne, jasne garderoby, w których można w miarę wygodnie się poczuć i zjeść zawsze coś dobrego i do tego nie na kucaka albo na parapecie, tylko jak człowiek, przy stole za pomocą nieplastikowych sztućców i z fajansowego talerza. W zeszłą niedzielę dostaliśmy doskonale zbalansowany gulasz wołowy w sosie z czerwonego wina-obłędna rzecz, zważywszy na to, że przed wyjściem z domu sam upichciłem sobie stek wołowy i nie był taki dobry, jak tamto mięsko, a wychodzi mi zwykle niezły. Mijała nam niedziela pod znakiem krwistych doznań, takoż na talerzach jak i na boisku, bo chwilę po 18 włączyliśmy laptop, i jedząc i popijając bynajmniej nie wino ani wódkę, poczęliśmy oglądać mecz naszych z Czarnogórą o wszystko. Początek nas nieco uśpił i nadmiernie zdekoncentrował, podobnie jak samych piłkarzy, ale końcówka powiodła z nieba do piekła i z powrotem. Dość powiedzieć, że tak się zapatrzyliśmy na całe to widowisko, że odrobinę opóźniliśmy przez to własne, co oczywiście wyłuszczył publiczności wokalista, a co, jak mniemam, spotkało się ze zrozumieniem, zwłaszcza, że sprawa, której każdy kibicował, okazała się wygraną. No i zaczęliśmy koncert. Graliśmy, ludzie klaskali, my graliśmy dalej, aż wreszcie skończyliśmy…i pomyślałem wtedy sobie, że to był jeden z najlepszych naszych występów. Zaiste, tak chyba właśnie musiało być, w czym utwierdził mnie On w garderobie, gdyż miał bardzo podobne odczucia. Stroiło, zgadzało się, była energia i synergia, wszystko było, a jak wszystko było, to mało czego już brakowało. Całości obrazu doskonałego dopełniły tegoroczne wizualizacje, które wróciły na trasę po kilku latach przerwy, a które były na tyle sugestywne, szczególnie w 4 jeźdźcach, że widziałem, jak w przednim rzędzie, tuż przy barierkach, dziecko popłakało się w najlepsze, kiedy scrosowało sobie w głowie obraz i treść słów zaraz po pierwszy wersie, tak, że nawet dumna acz lekko skonfundowana mama nie mogła go uspokoić. Takie widoki zostają człowiekowi pod powiekami do końca życia.
Zdążyłem lekko odtajać, zjeść resztówkę przypalonego sosu z suchym chlebem, gdyż po wołowinie nie było już śladu, czemu akurat dziwić się nie należy. Nawet do picia niewiele zostało. Biedny Kozi nalał sobie mleko do kufla po piwie i chłeptał biedaczysko toto jak kotek, aż sam Kazik go musiał obsobaczyć, nomen omen, że nie przystoi takich rzeczy na pokładzie, i żeby chociaż zapił wódką, ale cóż było robić, gdy akuratnie na morzy flauta i wstrzymana dostawy. Czem prędzej pożegnałem się z Agatą i jej koleżanką Adą, które również stwierdziły, że to jeden z lepszych koncertów Kultu na którym były. Ze Smallem i jego paniami nawet tyle nie zdążyłem czasu spędzić, bo już ponaglali, że do busa, że do domu, że dzieci małe, że siłownia o 8 rano, a już po 23. Wsiadłem, Kozi ostatni zamknął drzwi i pan Sławek powiózł nas w noc ciemną ulicami Łodzi, żeby za chwilę zjechać na autostradę, aż tu nagle ktoś przytomniej zauważył, chyba nawet ja, że jest 23.45 i może być kłopot z kupieniem czegokolwiek na stacji, gdyż trwają rozliczenia kas, co też okazało się prawdą, powodując w nas żal i złość na samych siebie, żeśmy nie poczynali zakupów na stacji, zaraz pod klubem. Wreszcie, jakieś 5 po dwunastej, dojechaliśmy na stację, która była świeżo po rozliczeniu, a na dodatek obok był Mak, także każdy kupił sobie coś dobrego. Do jedzenia wziąłem bułkę z rybą, a do picia wzięliśmy z Kozim, to co akuratnie było na promocji. Podłączył się i pan Janek; to i nawet dobrze, bo samych nas mogło by za bardzo to kurestwo upodlić, a tak, i humor znowu wrócił i radość ducha, na te krótkie 45 minut wspólnej podróży. Bramka bardzo żałowała, że następna dwudniówka, tj. Rzeszów i Bielsko, obędą się bez nich, ale kluby tam małe, także nie jak to by się nie bilansowało, co oczywiście przyjęli ze zrozumieniem choć nie bez łez. Darek odwiózł mnie do domu, gdyż zostawił auto pod blokiem u Grudy, a że sam jechał na północ, to podrzucił po trasie mnie i Gumę.
Do celu została mi niecała godzina. Pogoda cały czas ładna, takoż plan mam taki, że gdy tylko wysiądę z puszki i rozprostuję nogi, podrepczę z walizką na przystanek i rozeznam się w miejskiej komunikacji. Kupię bilet, dojadę pod hotel. On już od dawna tam już czeka i okupuje jakiś pokój, gdyż samolot miał rozkładowo w Rzeszowie chwilę po 8 rano. Następnie poleżę a jeszcze następnie poćwiczę, a później oddawał się będę już tylko rzeczom wznioślejszym, tj. będę jadł i pił dobre, a potem wykonam z kolegami dobry koncert, bo ostatnio tylko takie się nam udają…
Świetny tekst, podobnie jak koncert. Było genialnie…klimatycznie. Rewelacyjny koncert.
Uprzedzając kolejny wpis Jarka, BeBe także wypadło smakowicie. Można ponarzekać na burdel przy wpuszczaniu i zbędne kolejki albo ponarzekać takowoż, że ludzi napchali niczem sardynek do puszek, aliści sam występ był z tych najprzedniejszych. Kazik dowcipkował, Wojtek się nawet rzucił na pływaka ale generalnie atmosfera (a balansował żem między rzędami 5-8, szczytowo dochodząc do drugiego) braterska i kultowa, choć ludzi w wiadomych T-shirtach mniej jakby niźli zwykle. Z sety wypadła Dwururka, która na prośbę organizatora została zastąpiona czem innym (już nie pomnym czem) i tenże organizator współkoncelebrował Kazikowi na scenie. Po koncercie wyszło z klubu ponad 500 sztuk spoconego wojska ale takie koncerty się lubi, jak człek się ściora do żywego. Dzięki Jarek, dzięki kapela. Dymałem 196 kaema na ten występ, atoli z czystym sercem – było warto!!
Panie Jarku, dobrze, że Pan nie napisał o nawiedzonej fance z Łodzi, która czekała na Was po koncercie. Dziękuję jeszcze raz:):):)!!!!!