Miało być z busa i będzie. Tyle że nie zespołowego, tylko takiego rejsowego z TL do Warszawy. Od końca trasy letniej, tj. od koncertu w Gdańsku na festiwalu, mieszkam na dwa domy. Jeden, ten rodzinny, na wschodzie, dzielę z moimi dziewczynami i rodzicami, a drugi, ten stołeczny, stoi pusty. Raz w tygodniu go odwiedzam. Podlewam kwiatek, robię sobie kanapkę na kolację, kładę się spać, żeby następnego dnia pojechać do telewizora i ogarnąć swoje zawodowe sprawunki. A gdy już to zrobię, wracam znowu do siebie.
Nie pisałem na bieżąco, gdyż czasu nie było. Tydzień temu chciałem nadrobić braki, ale nie miałem ani siły ani humoru. Poza tym, chyba zjadłem na stacji coś niedobrego i muliło mnie pół drogi do Warszawy, także nie w głowie mi było pisanie.
Drzewiej jeszcze, zanim nastąpiło triduum koncertowe ostatnie, występowaliśmy na festiwalu w Węgorzewie. Z kilku przynajmniej względów było to dla nas wyjątkowe przeżycie. Po pierwsze, przyszło nam grać na samym niemal festiwalu początku, zaraz po zespołach konkursowych. Miła odmiana, od tradycyjnych występów w środku nocy. Kiedy zaczynaliśmy, było jeszcze zupełnie widno. Kończyliśmy przy rozjarzonych jupiterach. Dwa koncerty wcześniej zabrakło nam na scenie Morawca, który zmagał się ze swoimi przypadłościami w szpitalu. Kiedy wydobrzał na tyle, żeby do nas wrócić, pech wcale nas nie opuszczał. Jakiś tydzień wcześniej, Kazik bawiąc u siebie na działce, niefortunnie stanął na schodach, w wyniku czego doznał złamania obojczyka. Przez kolejne dni uczył się żyć z bólem i temblakiem, na którym miał zwieszoną rękę i w którym, rzecz jasna, występował. Na tym jednak prześladujący nas pech nie chciał poprzestać. Lub raczej na nim. Mniej więcej w podobnym czasie zaczęły do nas spływać z okolic Borów Tucholskich niepokojące sygnały o stanie zdrowia Tomasza Glazika. Niby zapalenie gardła, później ropiejący migdał, wysoka gorączka. Im bliżej wyjazdu na Mazury, tym robiło się z Tomaszem gorzej, miast lepiej. Wylądował w końcu biedak u lekarza w powiatowej Tucholi, gdzie przeszedł serię antybiotykowych kroplówek. Gronkowiec, którego sobie wyhodował, okazał się na tyle francowaty, że zwykłe leki doustne nie mogły dać mu rady. Zapadła więc decyzja, że w Węgorzewie wystąpimy znowu zdekompletowani-ze zdrowiejącym Morwą, ale za to bez Glaza. Była to, zwłaszcza dla mnie i dla Zdunasa, sytuacja niecodzienna. W różnych formacjach graliśmy bowiem ze sobą w różnych konfiguracjach: ja/Glazo, Glazo/Zdunas, ja/Zdunas, ale w grupie młodzieżowej, zawsze było jedyne takie trio, i nikt a ni nic nie śmiało go rozłączać. Tym razem jednak nie było wyjścia. Bardzo się obawiałem tego, czy sobie poradzę, żeby nie było zbyt licho i nijak. Może dlatego na początku koncertu zbytnio wziąłem się na ambit i począłem grać siłowo, tak że pod koniec musiałem już bardzo rozważnie gospodarować pozostałą resztką sił. Czego by jednak nie napisać, to daliśmy z Jankiem radę. Glazo tego dnia powoli wracał do żywych. Wciąż jeszcze nie mógł rozmawiać, ale zaczął już przyjmować pokarmy stałe.
Po występie pojechaliśmy prosto do hotelu. Nocowaliśmy w Giżycku. Jak na złość, na trasie przejazdu nie napotkaliśmy żadnej stacji benzynowej, a restauracja hotelowa zamknęła się parę minut przed naszym przybyciem. Głód mnie chwycił straszny, jak to po koncercie. Na szczęście On postanowił zostać jeszcze chwilę na polu festiwalowym. Jan Zdun zresztą też. Wrócili chwilę po nas, autem Janka. Też musieli się natrudzić, żeby znaleźć w mieście czynny obiekt, ale na szczęście się udało. Nie wzgardziłem bynajmniej stacyjnymi kanapkami z folii, o napitku nie wspominając. Okropna duchota panowała w pokoju, dach nagrzany za dnia jak hutniczy piec, do tego jeszcze okna zaryglowane. Wyleźliśmy z naszymi płynami na dwór. I tak siedzieliśmy, sącząc sobie picia. On czekał na podwodę do mamy, nad jezioro, gdyż akurat tam się był udawał, i miejscowe chłopaki, co to są z jego mamą po sąsiedzku, wracając z festiwalu miały go zgarnąć spod hotelu. Czekając nań wykończyło nam się picie, także chodziłem do recepcji po posiłki. Chłopcy przyjechali grubo po północy. Wydałem Go im w dobre ręce, zwłaszcza że te ręce przywiozły dodatkowe piwo. Następnego dnia, wstałem, nie bez trudu, na 8 rano. Wracałem ze Zbyszkiem, technicznym busem. Przybyłem do warszawskiego mieszkania, rozpakowałem graty. Niedziela minęła leniwie, jak to niedziela. W poniedziałek odpaliłem za to auto i ruszyłem na Kaszuby. Wdzydzki park Krajobrazowy. Wyrówno. To samo, co rok i dwa temu. Od piątku przebywała tam ekipa wakacyjna, czyli koledzy i koleżanki z przychówkiem, a pośród z nich mała Ala z Joanną. Zabrałem rowery. Prawie w ogóle nie padało i prawie wcale nie było zimno. A jak było, to się szło na grzyby a wieczorem do ruskiej bani, a potem to już sami wiecie…
Na ostatnie 3 koncerty letnie w tym roku pojechaliśmy już wszyscy. Glazo się wykurował, na tyle skutecznie, że między wyjazdem a wakacjami, nagraliśmy trąbki dla zaprzyjaźnionej formacji do jednego kawałka na nową płytę. Tym razem we trójkę, jak Pan Bóg przykazał, a że Pan Bóg słyszał, że to było dobre, usłyszeli takoż i koledzy z formacji i chwalili.
We Wrocławiu graliśmy na rozpoczęciu tzw. Igrzysk Sportów Nieolimpijskich. Próbę mięliśmy przewidzianą o 13, a więc i wyjazd odpowiednio wczesny. Żar lał się tego dnia z nieba ogromny, a we Wrocławiu, jak to we Wrocławiu, żar potęguje się zwykle co najmniej o 3 stopnie na plusie powyżej średniej. Po próbie postanowiłem nadrobić zaległości rodzinne i wybrałem się z wizytą do dawno niewdzianej cioci Czesławy, na Nowy Dwór. Ciocia mieszka samotnie, więc przy okazji wniosłem zakupy na 3 piętro i spędziłem godzinę na wspominkach i gwarzeniu o pogodzie. Koledzy wrocławscy straszyli tego dnia wzmożonymi korkami na mieście, ale nic podobnego nie zaobserwowałem. Przynajmniej z okien taksówek. Z Nowego Dworu pojechałem na sieciową siłkę, a stamtąd, już pieszo, pod scenę. Temperatura nie zelżała ani na pół kreski. Scena była umiejscowiona naprzeciwko nowej wrocławskiej budowli-Narodowego Centrum Muzyki, tuż obok hotelu Monopol i dawnej, pierwszej siedziby wrocławskiej „Kultowej”. Pamiętam to miejsce jako permanentnie rozgrzebany plac budowy, a teraz to prawdziwa wizytówka miasta, i zaiste, jest się czym pochwalić. Zwłaszcza przed światowcami, co to zjechali nad Odrę i podziwiali, co mamy najlepszego. Musieli też pewnie ci wszyscy słyszeć i widzieć manifestację na wrocławskim Rynku, w obronie niezależności sądów, która crosowała się czasowo z naszym koncertem. Akuratnie kiedy nas mijała, graliśmy Hej czy ni wiecie, i wbrew spiskowym teoriom, nie było tu żadnego spisku ani ustawki. Czasem tak po prostu wychodzi, ku uciesze jednych i rozczarowaniu drugich.
Po występie zajechałem na chwilę do hotelu, gdyż przyklejałem się powoli do instrumentu, i musiałem się obmyć z tego pokoncertowego pyłu i potu. Znajomi tymczasem zadekowali się już pod nasypem, naszym tradycyjnym miejscem spotkań. Mimo że ulokowano nas stosunkowo niedaleko, późna godzina i zmęczenie zrobiły swoje. Szedłem doń prawie pół godziny, gubiąc ze 3 razy azymut. Może dlatego, że szedłem tam zupełnie trzeźwy. Trzeźwy na pewno stamtąd nie wracałem, a trzeba Państwu wiedzieć, że był to epicki powrót, z finałowym spożywaniem pasztetu i bułki pod trzepakiem na pobliskich blokach. Świtało już w każdym razie, gdyśmy, ja i On, dotarli do pokoju. Chcieliśmy zajść od razu na śniadanie, w pełnej gali, ale jeszcze nie zaczęli wydawać. Naprawdę niewiele nam zabrakło.
Odespaliśmy braki senne w busie i w hotelu w Sierakowie. Graliśmy tam w sobotę, dzień po Wrocławiu i to był chyba najlepszy koncert plenerowy w tym roku. Pomimo tego, że gdzieś tak od połowy, towarzystwo zgromadzone na plaży nad jeziorem, na której ustawiona była scena, tonęło w rzęsistym deszczu. Mało brakowało, a musielibyśmy przerwać koncert, bo organizatorzy donosili, że tuż za winklem czai się prawdziwa nawałnica i lada chwila dotrze także do nas. Na szczęście ominęło nas to co najgorsze, choć momentami nie wyglądało to zbyt kolorowo. Deszcz zacinał niestrudzenie i wdzierał się na scenę, mocząc kable i paczki, co już stanowiło sporą niedogodność/niebezpieczeństwo. Wiatr dął w mikrofony zagłuszając odbiór, ale nawet mimo tych niedogodności atmosfera była fenomenalna. A my, muzycy, widząc, że nawet kataklizm nie może tego dnia powstrzymać ludzi od dobrej zabawy, dawaliśmy z siebie coraz więcej i więcej. Dziwnym nie było więc, gdy tuż po występie, zawiezieni na pokoje, popadaliśmy jak muchy. Bez kolacji i bez nasennych kropli.
Do Gdańska wyjechaliśmy z rana. Wygoniła nas tradycyjna próba dźwięku, a było do przejechania parę kilometrów. Pogoda tego dnia, do Trójmiasta względna i łaskawa, na samych rogatkach Gdańska zaczęła się psuć, aby do reszty załamać się pod wieczór. Pomyślałem sobie wtedy ciepło o tych wszystkich wczasowiczach, których skusiło w tym czasie polskie morze, albo zmusiły urlopy. Graliśmy tego dnia na końcu. Czasu więc zostało aż nadto. Pogoda nie rozpieszczała, więc poszedłem wypocić resztkę wrocławskich toksyn w saunie. Coś obejrzałem, coś przeczytałem, coś też zjadłem. Wyśmienity stek z tuńczyka i robiony na miejscu krem curry-jeszcze lepszy niż cała reszta. Wyjątkowo na wieczór ubrałem tego dnia długie spodnie, bo myślałem, że zimno nie ustąpi, a tu pogoda na noc się wyjątkowo poprawiła. Ciepło nas towarzystwo przyjęło i nam tez się fajnie zagrało. Jak to w takich sytuacjach niezmiennie bywa, czułem, że jestem właśnie w optimum formy, a tu niestety, trzeba kończyć, zwijać żagiel, schodzić z mostka i zawijać do portu, czy jak tam kto woli. Co też uczyniłem. Uczyniliśmy.
Nazajutrz ruszyłem z Wietechą autem do Warszawy. Chwilę po ósmej. Wracaliśmy we dwóch. Bez specjalnego sentymentalizmu i partyzantki. Zastanawialiśmy się, czy Andrzej Duda zawetuje ustawy i nie mogliśmy się nadziwić, że tak właśnie zrobił…
Piękny trop. Jarek faktycznie Sierakow był mega ,i wy i ludzie co w deszczu wytrwali … ah wspomnienia