Cały ubiegły tydzień uciekł mi nie wiadomo kiedy i jak. Inna sprawa, że był dosyć krótki, bo rozpoczął się …we wtorek. W poniedziałek lizałem jeszcze rany nocnym powrocie z Chrzanowa. W zeszły piątek rozpoczęło się pierwsze czerwcowe Triduum koncertowe, które w ten łykend jest kontynuowane już w drugiej odsłonie.
Chrzanowski koncert wypadł z tej pierwszej trójcy zdecydowanie najlepiej. Przynajmniej w moim odczuciu. Może dlatego, że pogoda dopisała. Inna sprawa, że w Gostyniu też nie było kiepsko, ale po kolei. Wszystko zaczęło się w Białymstoku.
Juwenalia białostockie, bo na nich przyszło nam grać, mają to do siebie, że dla nas, czyli tzw. headlinera danego dnia, rozpoczynają się o bardzo późnej porze. W tym roku i tak było całkiem łaskawie, bo zaczęliśmy koło północy. Pamiętam, że któregoś roku zaczynaliśmy jeszcze później. Tegoroczny reczital w Białymstoku był również dużo łaskawszy względem aury. W nocy zazwyczaj nadciągały nad Białystok przymrozki, i to takie bliskie zera stopni. Ale na szczęście nie tą razą. Publiczność dzielnie wytrwała do końca, a przynajmniej najtrwalsi zawodnicy, bo mniej więcej w połowie naszego seta, dało się zauważyć stopniowy odpływ ludzkiej masy do akademików. Skończyliśmy występ po drugiej w nocy. Położyliśmy się spać ok.3. Białostocki koncert kończył sezon juwenaliowy, który w tym roku jakoś szczególnie nam nie obrodził. Cóż, studenci coraz młodsi, zupełnie inaczej niż my. Chyba trzeba będzie powoli przywyknąć.
O 9 wyjeżdżaliśmy w dalszą drogę, a w zasadzie wracaliśmy do Warszawy, bo tego dnia grać mieliśmy koncert w Gostyniu. Ruszyliśmy punktualnie. Pospaliśmy się w zasadzie od razu, jedynie Janek Grudziński próbował zająć nas ciekawą rozmową, ale nawet on za Tykocinem odpuścił. Przebudziłem się…na moście Grota, parę kilometrów od mojego domu. 24 h wcześniej też tu się znajdowałem, jeno po drugiej stronie ulicy. Dalsza część trasy upłynęła nam w spiekocie i niewyrabiającej w tych temperaturach klimatyzacji, ale jakoś podołaliśmy. Dotarliśmy do Gostynia przed czasem. Leniwe, sobotnie popołudnie, tor kartingowy, wata, dmuchany zamek, pańska skórka, a pośród tego my. Po próbie popas w hotelu i poobiednia sjesta przy akompaniamencie naszych siatkarzy, którzy tego dnia potykali się z Americaneiros. Na deser zostawał nam jeszcze finał Ligi Mistrzów, ale tego i tak niedane nam było obejrzeć, gdyż akuratnie wtedy graliśmy koncert. W przerwie, kiedy akurat nie grają dęciaki, patrzyliśmy z Glazem w komórki, żeby być na bieżąco, zresztą podobnie jak wczoraj, kiedy nasi mocowali się z Macedończykami. Zagraliśmy tego dnia przyzwoicie. Dobra aura była w powietrzu i wokół nas na scenie, więc nic nie miało szans tego zepsuć. Po występach powróciliśmy do swoich cel, bo tak należałoby określić mikroskopijne pokoje w miejscowym hotelu. Miałem wrażenie, że gdy stałem w korytarzyku to dotykałem ramionami przeciwległych ścian. Nie znaczy to, że poszliśmy, ja i On, spać od razu. Zeszliśmy na dół, do recepcji, gdzie pani recepcjonistka oprócz kluczy miała całkiem pokaźną ilość nasennych kropel, jak przystało na porządne, wielkopolskie miasto, w bardzo przystępnych cenach. Z restauracji pobraliśmy jeszcze kubełek lodu, który przechowywaliśmy w zamrażarce z lodami na patyku i w rożku, dosypując po parę kostek do szklanek, gdy nam akuratnie wyschły. Posiedzieliśmy tak jakieś 200-300 gram, i po godzinie, półtorej zawinęliśmy się spać. Tym razem przy akompaniamentach pary/par odbywających głośny stosunek płciowy. Hotelowe ściany i drzwi z paździerzu tylko wzmacniały efekt.
Trzeci, niedzielny koncert przyszło nam grać w Chrzanowie. Spory kawałek od Gostynia. Na szczęście prawie cała trasa wiodła przez autostradę, także uwinęliśmy się z nią dosyć sprawnie. Po drodze uradziliśmy, że sekcja warszawska będzie po koncercie wracać na noc. Tym większa szkoda była, gdy okazało się, że tego dnia położono nas w apartamencie wielkości połowy mojego mieszkania. Nie namieszkaliśmy się tam za długo. Starczyło, żeby po próbie zalec na kanapie i obejrzeć porażkę naszych młodzieżowców z młodzieżówką Włoch w 1/8 finału Mistrzostw Świata U-20. W międzyczasie na zewnętrzu rozpętała się prawdziwa ulewa. Dzięki temu odrobinę się ochłodziło, i szło już wytrzymać, a tym bardziej zagrać, bo jeszcze parę godzin wcześniej było przeraźliwie nieznośnie. I to zagrać naprawdę fajny set. Wszystko mi się w nim podobało. I stroiło, i scena fajnie gadała i było z biglem.
Po drodze do Warszawy zatrzymaliśmy się na stacji, żeby zjeść późną wieczerzę i obkupić się w co kto chciał. Zaczęliśmy oglądać filmy, coś a’la kino nocne, bo adrenalina wciąż trzymała. Usnąłem w połowie drogi. Na rogatkach Warszawy zbudził mnie Gruda, żebym pilotował kierowcę na Żoliborz, pod swój dom. Wsiadałem ostatni za to pierwszy wysiadałem.
Pospałem raptem 3 godziny. Ok.8.45 odwiozłem Alę rowerem do przedszkola. Wróciłem, zjadłem śniadanie i poszedłem dalej spać. Zwlokłem się koło południa i łaziłem cały dzień jak śnięta ryba. Takie to są uroki nocnych powrotów i snu drugiej jakości na busowym fotelu. No i jakoś tak mi się to udzieliło na następne dni. Bo scenariusze każdego ranka miałem podobne. Odstawienie młodszej pani do przedszkola i sen. Głęboki i mocny, strach powiedzieć do której. Inna sprawa, że moi koledzy mieli podobnie. Odsypialiśmy wszyscy trzy dni podróży ruchem konika szachowego po kraju i zarwanych nocek. A w tygodniu zaliczyłem jeszcze imprezę w SP Records z okazji urodzin Pietrzaka Sławomira i pożegnalny występ z chórem na Wydziale Matematyki. W czwartek, po chóralnym rozbracie, wróciłem rowerem do domu ok. 20. Spakowałem mandżół na następne trzy dni. Nazajutrz zamówiłem ubera. Przyjechał pan Yuri z Ukrainy. Dzień wcześniej, w środę, kiedy wracałem z Morwą z imprezy urodzinowej SP, wiózł nas kolega z Taszkientu, który władał tylko rosyjskim. Tylko. Nawet w telefonie adres wpisany miał bukwami. Jakoś we dwóch łamaną grażdanką wytłumaczyliśmy mu, że zanim odwiezie mnie na Żoli, wcześniej, po drodze, wyrzuci kolegę na Mokotowie, ale łatwo nie było. Za to śmiesznie.
Wczoraj zatrąbiliśmy na dniach Jędrzejowa. Dobrze i z fasonem. Nawet sam pan burmistrz bawił się pod sceną. Przed nami hałasował na tej samej scenie Gutek, z którym zamieniłem parę słów, gdyż bardzo tego chłopca cenię i lubię, a znamy się jeszcze z czasów szczecińskich, z Vespy i okresu Indiosów, z którymi z Banachem planują powrót, ale o tym sza.
Po występie w Jędrzejowie, korzystając z ładnej pogody, posiedzieliśmy jeszcze wieczorem przed hotelem, ale bez szaleństwa i brawury, bo wyjazd zarządzono na 9 rano, na Śląsk, na którym od 12 w południe jesteśmy i czekamy swojej pory o 21. Całkiem tu ładnie w tym Wodzisławiu. Położyli nas w pokoju na końcu korytarza, w przeciwległym do recepcji i cywilizacji skrzydle budynku, a powoli chwyta mnie głód. Zatknę więc pióro w kałamarzu i wrócę doń jutro. Słowo.
Byłem na próbie w Wodzisławiu! Idealnie wbiłem się na godzinę dwunastą, ale żaden pan bodyguard nie mnie wpuścił, pomimo mej biblioteki i Korga M1 w zanadrzu przygotowanego pod nauki pod okiem Pana Grudzińskiego 🙁 tego żałuję najmocniej
A sam wodzisławski koncert świetny! Nie gorszy od koncertów pomarańczowych, choć zawiodła mnie nieobecność „Wolności”
Żałuję, że nie dostałem się do Was za kulisy podczas próby w Wodzisławiu, specjalnie na Was czekałem! Ale bodyguardy zapatrzeni w swojego protoplastę Kevina Costnera nie wpuścili. A nawet specjalnie przywiozłem swojego Korga M1, by mój mistrz Pan Janusz Grudziński mi pokazał parę sztuczek na tym sprzęcie…