Miałem się do tego zabrać jeszcze w przeddzień nowego roku (w zasadzie nie wiem czemu Nowy Rok pisze się wielką literą), ale te święta były u mnie w końcu takie, jak trzeba. Nieprzeleżane. Nieprzejedzone. Nieprzepite, ale aktywne. Sporo jeździłem. Na nartach też. Spotykałem się z ludźmi. Dużo rozmawiałem. I ostatecznie, kiedy wracałem po całym dniu poniewierki do domu, nie starczało już energii na wysiłek intelektualny.
W pierwszych dniach 2023 r., które, jak dotąd, niewiele wniosły do mojego życia, dalej miałem gonitwę myśli i spraw. Trzeciego dnia dopiero przysiadłem. A com widział i słyszał w Zielonej Górze i Koszalinie, zrazu o wszystkim doniosę.
Koncerty zielonogórski i koszaliński miały, w pierwotnym terminie, odbywać się jako przedostatnie na trasie. Pech chciał, że w ich okolicy pochorował się wokalista, i pierwszą, wolną datą, którą mogliśmy wpisać w kalendarze była połowa grudnia.
Ruszaliśmy na piątkową Zieloną Górę w śnieżnej zamieci. Tego dnia nad Polskę wschodnią i centralną nadciągnęły chmury, z których śnieg sypał w ogromniej ilości, w czasie, gdy na zachodzie było tylko zimno. Wyjechałem na zbiórkę metrem, z którego musiałem wysiąść, bo jakiś krejzol zostawił na peronie siatkę bez opieki. Wagoniki dochodziły tylko do politechniki, a dalej to już komunikacja zastępcza. Miasto stało jak wiadomo co z rana. I nie mam na myśli Marszałkowskiej. Postanowiłem, że nie będę czekać na autobus. Ruszyłem pod Stodołę na piechotę. Dystans między politechniką a klubem dla dorosłego człowieka to raptem krótki spacerek, ale dla obywatela objuczonego w dwie walizki i prącego przez zamieć śnieżną może stanowić wyzwanie. Spóźniłem się jakieś 10 minut, ale nie byłem najgorszy z klasy. Morwa czekał na ubera prawie pół godziny. Z przeszło 30-minutowym opóźnieniem ruszyliśmy na ziemie odzyskane.
Pogoda po drodze była nadal zła lub jeszcze gorsza. Śnieg sypał, gęsty i mokry, przez co nie mogliśmy nadrobić spóźnienia. A w Poznaniu czekał na nas Kazik z Goehsem. Tomasz Goehs czekał, bo tam mieszka, a Kazik, bo grał dzień wcześnie koncert z ProFormą. Za Koninem opad zelżał, a przed Poznaniem było zupełnie sucho.
Dotarliśmy do Zielonej Góry bezpośrednio do klubu. Na hotel nie starczyło czasu. W Kawonie przywitał nas On sam, bo wszak był u siebie, i nigdzie jeździć nie musiał. Technika, z powodu warunków na drodze, dotarła niewiele przed nami, wszyscy uwijali się jak w ukropie, a kartofle stygły.
Próbę musieliśmy okroić do minimum i zagrać ją jeszcze sprawniej niż zwykle, bo czasu zrobiło się niebezpiecznie mało. Po naszych ostatnich dźwiękach zaczęto wpuszczać na salę publiczność. My w tym czasie cisnęliśmy się w garderobie, pośród walizek, futerałów i…siatki z koniakami, które jakiś człowiek dostarczył nam w zamian za podpisy na płytach.
Koncert grało mi się tak sobie. Odwykłem już od miejsc, gdzie kubatura ogranicza mnie, a nie odwrotnie, dlatego co i rusz potykałem się o kable i własne nogi, uważając, żeby w swojej ekspresji nie naruszyć kolegów. Moje średnie samopoczucie, zmęczenie i samoświadomość nie wpłynęła na szczęście na ogólny wydźwięk i odbiór całości występu, tak pośród publiczności, jak i reszty grających.
Po wszystkim zleźliśmy szybko do garderoby, lekko oszołomieni decybelami, bo na scenie było tego dnia wybitnie głośno, nawet jak na nasze standardy. W swoim gronie odtajaliśmy i odparowywaliśmy spocone cielska i głowy, bo to niebezpiecznie wyłazić tak na ziąb spoconemu. Zaczęliśmy też niszczyć komisyjnie koniaki, których wcale nie ubywało. To, czego nie udało się zutylizować na miejscu, zneutralizowaliśmy w hotelu. Początkowo miałem nawet chęć zostać z Nim i jego ekipą rodzinno-towarzysko w Kawonie, żeby szerzyć wspólnie zgorszenie i występek, ale ani pogoda, ani humor ani wypity koniak nie nastrajały do jeszcze większej brawury. Dość powiedzieć, że choć na tylu chłopa wyszło po niecałe 300-400 gram, co nie jest wszak ilością pokaźną, fuzle od zajzajera zostały w bańce, powodując z rana jej tępy ból, który uszedł około południa. Mniej więcej gdzieś tak w połowie drogi do Koszalina.
Ta już upłynęła bez przygód, choć śnieg, w dużej ilości, zalegał na drodze i poboczu, zwłaszcza w okolicach pomorskiego wału. Jechać trzeba było pod Szczecin i dalej odbić nową drogą, dalej na wschód. Obejrzeliśmy dzięki temu wszystkie odcinki netfliksowego Woodstocku 99, a i jeszcze zostało dobre pół godziny jazdy.
W hotelu nabyliśmy się godzinkę, pojechaliśmy na próbę i popas do klubu. Pamiętałem, że co roku, czy to w październiku, czy na anplakcie, w koszalińskim przybytku było chłodno, żeby nie napisać, zimno. Tym razem-miła zmian. Nagrzane. Jedzenie też przednie, od tego samego Hindusa, co przed rokiem. Na scenie, dźwiękowo, wszystko się zgadzało. I tak zostało do samego końca występu. Wszystko było w punkt. Może to zasługa zielonogórskiego koniaku albo jodu w powietrzu, co ciągnęło od morza, ale tego dnia w Koszalinie grało mi się wybitnie. Wychodziło. Mocy nie ubywało, a wręcz rosła z każdym numerem. Aż grzech było przerywać. Bez wątpienia to był jeden z lepszych koncertów na trasie.
To, co oddałem na scenie, musiałem odespać. O ile nie czułem najmniejszych skoków napięcia w trakcie reczitalu, tak po ostatnim gwizdku zeszło ze mnie powietrze. Mimo namów kolegów, nie uczestniczyłem w zabawach w podgrupach. Udałem się na sen, choć, nie wiedzieć czemu, spałem marnie. Rzucałem się z boku na bok, długo nie mogłem zasnąć.
Zbiórkę, nie bez oporów, ustaliliśmy na 8 rano. I to bez akademickiego kwadransa. Powód mieliśmy nie byle jaki. Tego dnia rozgrywano finał w Katarze. Najbardziej zainteresowany był Darek, nasz kierowca i ochroniarz w jednym. Nawet ruszając o tak wcześniej, jak na nas, porze, istniało spore ryzyko, że nie zameldujemy się w Warszawie o czasie. Pod domem Kazika wysiadłem kwadrans na trzecią. Poczekałem 20 minut na ubera. Niedziela handlowa, naród ciągnął na galerie. Za pięć czwarta odpaliłem telewizor.