Powrót z Wrocławia we mgle. Głowa już poza chmurami. Odtajała. Odpoczęła. Nie przeciążyła się. Ale się nie wyspała, bo Ten zaczął z rana kaszlać jak gruźlik z covidem i nie szło spać. Tak czasami ma. A ja muszę z tym żyć.
We Wrocławiu rytuał się powtórzył. Najpierw poszliśmy na obiad. Potem grać próbę. Kajtek musiał co nie bądź powalczyć z akustyką, bo Hala Ludowa aka Stulecia, to nie akustyczny samograj.
Po próbie bus odjechał do hotelu, a ja udałem się z wizytą do mojej starej, schorowanej ciotki na Nowy Dwór, co czynię w zasadzie co wizytę we Wrocławiu. Zakupów nie zrobiłem, bo niedziela niehandlowa, więc zabawiłem jedynie seniorkę krotochwilną rozmową. Za drugi obiad podziękowałem. Za to dostałem ciastka na drogę. Wydałem towarzystwu w garderobie. Chwalili.
Gdym dotarł, na bekstejdż powoli zaczęli schodzić się koledzy z bramki i zaproszeni goście. Ok.19.30 byliśmy gotowi do startu. Ten niestety musiał się chwilę opóźnić, bo wojtkowy piec odmówił współpracy. Z pomocą przyszli koledzy z grupy suportującej Ziembul. Po krótkim dostrojeniu sprzętu do naszych potrzeb mogliśmy zaczynać.
Ech, co to był za koncert. No właśnie, jaki on tak naprawdę był. Udany, świetny, bardzo dobry. Na pewno. Porywający. To chyba najlepsze określenie. Szedł jak te stodolane, warszawskie perełki, bez zająknięcia, ale miał w sobie też sporo przestrzeni, właściwej dla miejsca w którym się toczył. Hala dodała mu powietrza i dostojeństwa, monumentalności, nie pozbawiając dzikości i nie ujmując mocy.
Zadziało się też tak jak przypuszczałem. Energii niby nie było w ciele zbyt dużo, za to ducha aż nadto i to on wypełnił braki. Głowa zaczęła pracować szybciej, zmęczenie ustąpiło ekscytacji, a resztę zrobiła adrenalina.
Po występie ochłonęliśmy chwilę w garderobie, przejedliśmy kanapki, przepiliśmy sokiem i łącką śliwowicą i pojechaliśmy na pokoje. Mgła zawisła nad Wrocławiem. Jechało się przezeń jak przez mroczny, szerlokoholmowski Londyn.
Paru kolegów nie chciało jeszcze spać, kilka znajomych osób zakotwiczyło w Sielance, a że położyli nas bardzo blisko nasypu, grzechem było nie przyjść. I tak tradycji stało się zadość. Zaszedłem na nasennego drinka, z którego ostatecznie zrobiły się dwa albo trzy. Pogadałem, pośmiałem się, i to wszystko przez godzinę z ogonkiem. A z rana to już pisałem. Kaszlał jak najęty. Nie było wyjścia. Musiałem wstać i się trochę poruszać, żeby zbić z oczu resztki snu. Udało się. Tak jak cztery koncerty z rzędu. Na tyle się udało, że już myślimy o pięciu.