Od kiedy dobra zmiana zabrała się za drogi, to jest lepiej niż za Tuska i Komorowskiego. To wie każdy. Każdy, kto jedzie z Warszawy do Rzeszowa. Dał nam rząd PiS-u wyczekiwaną Via Carpathię. Dał, bo jeszcze miał za co i z czego budować. Nadał jej imię właściwe i koszmar drogowy sprzed lat, kiedy jeździło się do Rzeszowa pół dnia, zamienił w uświadomioną konieczność.
W związku z chorobą śpiewaka i odebraniem przezeń temuż głosu, musieliśmy przesunąć występy zielonogórskie i koszalińskie na za miesiąc. Wcześniej się nie dało. Napisał wokalista jeszcze w poniedziałek, że po Wrocławiu zmogło go i chwyciło za krtań i że jest źle, a nawet bardzo źle. I następnego dnia się nie poprawiało. I następnego. W środę podjęliśmy decyzję, że nie ma co się wygłupiać i jechać z chorym między ludzi. Niech się doleczy, a co ma wisieć, nie utonie. I tym sposobem trasa tegoroczna, miast w tę sobotę w Spodku, zakończy się w połowie grudnia nad morzem. To nawet nie takie głupie rozwiązanie. Bo, o ile po koncertach, weekend w weekend przez dwa miesiące, człek ma już momentami dość siebie i reszty, o tyle, tydzień po wszystkim już zaczyna tęsknić. Nie bardzo wie, co robić z czasem w wolną sobotę i niedzielę. Trochę tak miałem teraz, na przymusowym postojowym. Ciężko się było odnaleźć. Musiałem poszukać sobie zajęć, które w trasie mam z wyprzedzeniem wyszukane i poustawiane przez kierownictwo. Cały poprzedni tydzień solidnie przepracowałem. Pisałem doktorat. Pisałem teksty na zamówienie. Jeździłem do biblioteki. Z Morwą, Wietechą i Sebą spotkaliśmy się jeszcze, w ubiegły czwartek, na pogrzebie Stanleya.
Interweniowałem też u dilera. Samochodowego. Miałem w tym tygodniu odebrać auto, ale towarzystwo z salonu oświadczyło, że mój samochód omyłkowo pojechał…do Wielkiej Brytanii. I będzie za miesiąc. Po co komu w Anglii auto z kierownicą po lewej stronie, pomyślałem. Zacząłem sprawdzać los samochodu w aplikacji, która śledzi każdy jego ruch, od małej śrubki po wycieraczki. Naturalnie, do niedawna nie wiedziałem że taka rzecz istnieje, ale starsze chłopaki z sąsiedztwa mnie poinstruowały. Okazało się, że moje auto nie wylądowało na Wyspach, ale jest…w Belgii. I czeka na transport do Polski. Rozbieżności w zeznaniach. Zadzwoniłem do salonu samochodowego. Tam konsterna. Stanęło na tym, że sprzedawca nie wie gdzie jest mój wóz. Czy w Anglii, czy w Belgii, czy spadł ze statku i się utopił. Wie natomiast, że będzie w Polsce na koniec miesiąca, a wydać mi go będą mogli przed gwiazdką. Bo to, proszę Pana, cło, rejestracja, przepływ dokumentów między urzędami. Dwa tygodnie, to Panie, musi trwać. Albo i dłużej.
W czwartek z rana Warszawa była już pod śniegiem. Cały czas sypał z nieba nowy, mokry puch, temperatura w okolicach zera, zrazu na ulicy i na chodnikach zrobiła się klasyczna plucha i syf. Wyjeżdżaliśmy o 10. Tym razem spod Stodoły. Chyba to już stały trend, bo większość kolegów ma tam bliżej niż do Proxy. Mi to w zasadzie wszystko jedno. Pchać się do centrum autem w taką aurę byłoby głupotą. Wybrałem metro. Z walizą spakowaną na trzy dni, ciuchami na sport, na scenę i na życie w trasie. Z rakietą do squasha. I z drugą walizą z puzonem.
Ruszyliśmy o czasie, czyli chwilę po 10. Wszyscy stawili się punktualnie. Śnieg padał na wciąż, do samego Lublina. Za Lublinem jakby zelżał, a przed Rzeszowem nie było po nim śladu. Bo jeszcze tam nie doleciał. Drogę głównie przespałem. Na początku sprawdzałem archiwa starych gazet, potem usnąłem, a po przebudzeniu, godzinę przed metą, zacząłem uważnie sczytywać to, com wcześniej przeczesał.
Zajechaliśmy do hotelu na trzy kwadranse. Czas, który zaoszczędziliśmy na ekspresówce musieliśmy oddać w rzeszowskich korkach. Tam, jak się okazuje, też nie jeździ się o wiele lepiej niż po Poznaniu. Trwa remont okolic dworca, a ten jest w samym centrum, więc, siłą rzeczy, cały ruch miejski boksuje się na nieprzejezdnych uliczkach. Do tego nad Rzeszów nadciągnęły pod wieczór czarne chmury. Zaczął padać śnieg z deszczem i krótki odcinek od hotelu do klubu pokonywaliśmy dwa razy dłużej niż planowano. Grać nam przyszło w klubie „Pod palmą”, u Doriana. Kiedyś, kiedy Dorian jeszcze tam nie menadżerował, a był jeno młodym, rzutkim liderem grupy Le Moor, występowaliśmy tam, i z Kultem, i z Buldogiem, i z El Dupą. Potem nastał okres przenosin do „Alive” aka „Live”, klubu posadowionego w starej, drewnianej zabudowie budynków po dawnych koszarach. Kiedy stodołę rozebrano, koncertowaliśmy w Rzeszowie w „Lukrze”, klubie zlokalizowanym w galerii handlowej. W zeszłym roku, jak i w tym, wróciliśmy „Pod palmę”. „Lukr” podobno padł; nie wytrzymał pandemicznego pandemonium, co dziwić nie powinno. Nie on jeden. Tak czy inaczej, gdzie byśmy w Rzeszowie nie grali, koncerty w tym mieście zawsze zapadały w pamięć. Z dwóch powodów. Albo były bardzo dobre, albo coś w nich zgrzytało. W zeszłym roku zazgrzytał wokalista, co chyba nikomu nie uszło uwagi. Nie powinno zatem dziwić, że tegoroczny występ zostawił nam w pamięci ślad, który co i rusz dochodził do głosu, choćby w dyskusjach albo prześmiewczych wspominkach, dzwoniąc dzwoneczkiem przestrogi, aby nie popełnić tych samych błędów. Na szczęście w tym roku okoliczności i daty ułożyły się po naszej myśli, a i samodyscyplina zespołowa zdecydowanie wzrosła, co akurat wyszło nam na dobre. Z tej strony nikt nie mógł się spodziewać niespodziewanego.
Rzeszowski koncert zaczęliśmy wcześniej niż zazwyczaj, bo już o 18.45. O 22 startował w klubie…dyskoteka. Wcześniej przejedliśmy schabowego na zapleczu i szybko opędziliśmy próbę. Udało się nawet wrócić na godzinkę do hotelu, odleżeć drogę na miękkim materacu, co było nam bardzo potrzebne. Korki na szczęście już tak bardzo nie dokuczały.
Reczital „Pod palmą” z tego roku to jeden z nielicznych koncertów, który w mojej ocenie odbiegał od tego, jak postrzegała go reszta kolegów i sama publiczność. Cały koncert grało mi się dobrze, nawet bardzo. Na scenie było mega głośno, bo klub niewielki, więc wcale mnie to nie dziwiło. Miałem jednak wrażenie, że wszystko idzie zgodnie z planem, ale nie za bardzo ponad plan. Koncert dobry. Poprawny. Aż tu nagle, kiedy schodzę do garderoby, słyszę same ochy i achy. Że super, że z energią, że moc ponadstandardowa. I bynajmniej nie były to tylko nasze odczucia. Kogo bym nie spotkał, ten twierdził, że to jeden z lepszych naszych występów, tak w Rzeszowie, od lat, jak i na tegorocznej trasie. Nic tylko się cieszyć.
Długo nie dyskontowaliśmy sukcesu. W związku z tym, że wróciliśmy na pokoje przed 23, posiedzieliśmy sobie, ja i On, w salonce, oglądając, a to skróty meczów, a to przygody „Tulipana”, pijąc od niechcenia i bardzo symbolicznie. I tak wieczór się zakończył.
Z rana wstałem po 7. Spakowałem graty i razem z Cytrynowym, kolegą z bramki, pojechaliśmy grać w squasha, co od jakiegoś czasu praktykujemy po trasie, między koncertami. Obydwaj zgodziliśmy się, że ten wspólny sport, pozwala nam ratować się przed zasiedzeniem i rutyną, i że głupi byliśmy, że wcześniej na to nie wpadliśmy.
Do Przybysławic, na Wichrowe Wzgórze, ruszyliśmy o 12. Drogi było na niecałe 2 godziny. Powoził Darek, który ma na nas sposób. Na początek podgrzeje w busie atmosferę na tyle, że większość zaśnie od razu albo prawie, a później ma święty spokój i może skupić się na drodze i prowadzeniu fury. Położono nas tym razem nie we dworku na Wzgórzu, a oddalonym o 20 km hoteliku, nieopodal Sandomierza. Dlatego właśnie nie wracaliśmy po koncercie od kolegi Paczkowskiego na odpoczynek. Droga zajmował 30 min., obiad i próba przeciągnęły się. Zostaliśmy w garderobie, ulokowanej w tym roku, w sali rycerskiej, w której zimową porą odbywają się kameralne koncerty, albo którą to Kult-turyści anektują na zbiorową sypialnię. I takiż z niej użytek zrobiliśmy. Kto mógł spał na sofie, jak np. ja, na krzesłach, w fotelu, kto nie chciał, oglądał mecz na wielkim telewizorze. Przeczekaliśmy tak i przedrzemaliśmy prawie 2 godziny.
Koncerty letnie albo wiosenne w Dworze na Wichrowym Wzgórzu to zupełna bajka. Można wyjść z sali prosto na powietrze, przewietrzyć spoconą głowę i całego siebie. Zimą albo jesienią warunki są zgoła odmienne. W środku, gdzie było ok. 800 osób jest ciepło, nawet bardzo, na zewnętrzu leżał już śnieg, było zimno i wilgotno. Do tego, jak na naszą orkiestrę, niewiele miejsca. Ale zagraliśmy jak najlepiej potrafiliśmy. I chyba się udało.
Jeśli coś w trakcie naszych występów może człowieka rozsierdzać albo drażnić, to jest to widok małych dzieci trzymanych zaraz pod sceną bez słuchawek wytłumiających. W Przybysławicach, pod samą sceną przez cały koncert skupiał naszą uwagę chłopiec, na oko 9-10 letni, podjudzany przez swoją matkę do nieustannej zabawy, co samo w sobie nie jest niczym złym. Malec miał jednak pecha, że stał bez żadnej ochrony pod samą kolumną przez prawie 3 godziny, narażając się na poważny uszczerbek na słuchu. Doprawdy, nie wiem jak mało trzeba mieć w sobie pomyślunku albo zwyczajnej jak wiele głupoty, żeby skazywać własne dziecko na takie ryzyko. Z paczek wydobywa się spokojnie ponad 100 decybeli. Większość w kapeli wie po sobie, co może zrobić ze słuchem podobna moc. U małego dziecka taka ilość skondensowana w tak krótkim czasie potrafi wyrządzić jeszcze większą krzywdę na całe życie. Następnym razem, Bóg mi świadkiem, każę podobne zajścia od razu ukrócać, bo szkoda mi zdrowia nieświadomego zagrożenia dzieciaka i naszych podatków na późniejsze leczenie jego głuchoty.
Po sztuce zawinęliśmy się szybko do garderoby. Dostaliśmy na kolację przepyszne karkówki w sosie balsamicznym i kiełbasę z rusztu. Po drodze do hotelu zajechaliśmy na stację, do Sandomierza, w której obkupili się tylko abstynenci, bo w mieście ojca Mateusza Rada Miasta wprowadziła prohibicję w godzinach nocnych. W sumie nie wiem, czy to nie jest docelowo, dobre, ustawowe rozwiązanie. My w każdym razie, ja i On, nie potrzebowaliśmy już nic na wieczór. Po rozlokowaniu się na kojach pogapiliśmy się trochę w dokument o Maradonie i posnęliśmy jak dzieci. Wiem jednak, z dobrze poinformowanego źródła, że nie wszyscy byli tak grzeczni i ułożeni, ale wiem również, że nie przekroczono niebezpiecznego progu bólu, co mogło być w Spodku opłakane w skutkach.
Po śniadaniu wyjechaliśmy do Katowic. Darek obrał podobny, jak dzień wcześniej, sposób na spokojny przejazd. Podgrzewka do uśnięcia, a po dwóch godzinach pobudka na postój i uzupełnienie zapasów. Tego dnia bardzo zależało mu na czasie. Polska grała z Saudami o 14, a moment dojazdu wskazywał Spodek na 4 po. Dotarliśmy zgodnie z prognozami. W hotelu przywitała nas delegacja kult-turystyczna, choć większa, męska jej część skupiona była już na oglądaniu meczu. To samo uczyniliśmy my po pokojach. Pierwszą połowę obejrzeliśmy całą. Na drugą zeszliśmy w kapciach na próbę i obiad. W czasie, kiedy Kajtek nagłaśniał bębny, ja i reszta techniki oglądaliśmy drugą połowę na laptopie, przy scenie. Tak się szczęśliwie złożyło, że druga bramkę dla Polski zobaczyłem, bo chwilę wcześniej skończyłem ustawiać puzon, i szybciutko czmychnąłem do sekcji kibicowskiej.
Czas wolny między próbą a koncertem spożytkowaliśmy, a jakże, na ostatni taniec w squosza. Kort był 5 minut drogi od Spodka, grzechem było nie skorzystać. Nie powiem, spompowałem się ostro, ale nie na tyle, żeby nie zagrać dobrego koncertu. A nawet bardzo dobrego.
Występy spodkowe to jakość sama w sobie. Nie da się ich przyrównać do żadnych, innych. W tym roku przyszło ponad 6 tysięcy ludzi. Co istotne, w tej rzeszy dostrzegłem bardzo dużo, jak na upływający czas i nasze standardy, młodych ludzi, co cieszy podwójnie. Ten tłum dodaje energii, nawet jak jej człowiekowi nieco brak, uskrzydla i niesie z prądem, któremu trzeba się poddać, żeby to poczuć. Spodkową atmosferę poczułem na Woodstocku, w odpowiednio zwiększonym stężeniu. Ale takie coś czuje się raz w życiu. Dlatego tak bardzo ten Spodek lubimy i tak bardzo się go też obawiamy, bo presja wewnętrzna potrafi w nim zblokować nawet największego ekstrawertyka. Ale nie teraz. Nie w sobotni wieczór. Nie mogliśmy być przecież gorsi od piłkarzy. Zagraliśmy mocny, energiczny, 3 godzinny set, który zleciał mi w…3 minuty. To jest właśnie miara dobrych sztuk. Że szybko przelatują; że nim się człowiek obejrzy, trzeba się kłaniać i schodzić. I w tym roku tak było. Szybko, choć nikt nie przestawiał zegara.
Po spodkowych koncertach, zwłaszcza tych kończących trasę, w planach mamy zawsze nieformalny bankiet w lobby hotelu Olimpijskiego vel Diament, w którym mieszkamy. Tegoroczna impreza, mam wrażenia, była dużo bardziej stonowana i mniej alkoholowa, niż dotychczasowe. To akurat dobrze, bo, mimo że nie udało mi się pogadać z wieloma znajomymi, to jednak nadrobiłem tyle towarzyskich braków, ile mogłem, w te kilka godzin. Stawiała się większość zespołu i kierownictwa, a mimo to, na zbiórkę na 10 dotarli prawie wszyscy, z niewielkim, momentami, poślizgiem. Tym sposobem w domu byłem chwilę po trzynastej. Ale do dziś szumi mi w głowie po Spodku. I to nie z powodu kaca, którego nie było, ale od muzyki, rozmów, śmiechów, kawałów, wspominek. To naprawdę fajny szum.
W Spodku była moc, energia ,dziękujemy i nisko się kłaniamy .Blog uzupełnia obrazek ,czyta się z przyjemnością. Poruszony został temat który mnie osobiście na wielu koncertach dotyka, temat dzieci stawianych pod sceną. Nie tylko są narażone na ogrom decybeli ale i na urazy w rozbawionym tłumie. Ktoś podskoczy, machnie rączką i kontuzja gotowa. Zamiast dać ponieść się zabawie człowiek uważa żeby nie rozdeptać jakiegoś malucha .Muzyka jest dla wszystkich ale czy koniecznie trzeba pchać przedszkole pod scenę…