Dziwny to był czas z międzylądowaniem po Norwegii w Warszawie. Dużo się działo i dzieje nadal, a sytuacja jest wciąż dynamiczna, acz stabilna.
Po powrocie z Norwegii daliśmy sobie kilka dni na lizanie ran i umówiliśmy się na dwa dni prób, żeby poduczyć nowych kolegów (i siebie też) starych, dawno niegranych kawałków. Uprzednio przygotowaliśmy listę do wyuczenia, do której każdy dorzucił kilka swoich propozycji. Zebrało się tego kilkadziesiąt piosenek. Z dwóch dni ostatecznie uchował się jeden. Tak jak można było przewidzieć, w jeden dzień nie zdołaliśmy wszystkiego przerobić. Ustawiliśmy się więc na rozczytanie reszty po powrocie z Koszalina, a przed Grudziądzem.
Do Koszalina ruszyliśmy w sobotę, o 9 rano. Do Koszalina, podobnie jak do Słupska, jedzie się bardzo długo. I rzeczywiście, jechaliśmy pół dnia. Przed wyjazdem miałem cichą nadzieję, że posadowią nas w Mielenku, w pensjonacie nad samym morzem, w którym zwykle nocowaliśmy, gdy graliśmy w Koszalinie, ale niestety, nie tym razem. A miałem sporą nadzieję, na morsowanie w morzu i otwarcie nowego sezonu grzewczego na plaży.
Do hotelu zajechaliśmy zrzucić graty i dalej, na obiad i próbę, a później to już nie opłacało się wracać, więc zostaliśmy w klubie. Czas dłużył się nam niemiłosiernie a dookoła znikąd zmiłowania; ziminica okrutna a do tego wieje, a jak wiadomo, wiatr jest najgorszy.
Sam koncert poszedł bardzo sprawnie. Było kilka zmian w repertuarze, w porównaniu do przygotowanego przez Ireneo seta właściwego, z korzyścią dla całości występu, który dzięki temu uniknął niepotrzebnych dłużyzn. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem nie było go widać, ale chwilę po, za scenę wtargnął z grupą towarzyską sam Dr Yry, który od jakiegoś czasu mieszka w bezpośrednim sąsiedztwie Koszalina, tj. w Połczyn-Zdroju. Z tym gwizdkiem to akurat trafione porównanie, bo tego samego dnia Yry dzielnie dopingował na trybunach kopaczy miejscowej Pogoni.
Set zakończyły tradycyjne już, zmieniane co koncert bisy, plus zbiorowy ukłon w stronę szczelnie wypełniającej tego wieczoru klub, publiczności. Na odchodne, rzutem na taśmę zdążyliśmy zajechać jeszcze na stację po coś do picia i jedzenia, ale nie robiliśmy żadnych zbiorowych hulanek, jedynie mini zabawy w podgrupach. Tak nam się dobrze, mi i Jemu, gadało po koncercie, że zmitrężyliśmy na rozmowy o niczym chyba ze dwie godziny, i z rozsądku poszliśmy spać, bo gadać mogliśmy i do rana, ale po co.
Nazajutrz wyjechaliśmy po 9, ale droga i tak wlokła się niemiłosiernie. Do tego wszystkiego w samej Warszawie napatoczyliśmy się na mecz Legii z Lechem, co dodatkowo spowolniło nasz marsz ku Proximie.
W kolejny czwartek, przed wyjazdem do Grudziądza i Gdyni, umówiliśmy się na próbę, żeby doszlifować repertuar. Padało tego dnia niemiłosiernie i od rana cos nietęgo się czułem. Po próbie wróciłem do pustego domu, bo obie panie bawiły na wyjeździe, wlazłem pod pierzynę i zasnąłem. Gorączki nie miałem, ale targały mną straszne dreszcze. Nałykałem się tabletek, popiłem herbatą i tak jakoś przewegetowałem do rana. Na szczęście wyjazd do Grudziądza zarządzono na 10.30, więc była szansa na dobry sen i względną regenerację. Do busa wsiadłem wyraźny i żywy; podobnie rzecz miała się przed koncertem, ale już po, coś zaczęło mnie rozbierać. Adrenalina koncertowa zagłuszyła skutecznie słaby stan zdrowia. A było czym zagłuszać. Parę lat temu, kiedy graliśmy Pomarańczową Trasę w Grudziądzu, na tej samej sali, ziąb był tak dojmujący, że butelka wody, którą ochrona rozdawała ongiś spragnionym, kiedy nikt nie myślał jeszcze o covidzie, wróciła do naszych chłopaków upita do połowy. Nikomu w głowie nie były harce. A i ludzi było wówczas dosyć chędogo. W tym roku-totalna odmiana. Wody co prawda nie wydawaliśmy, bo nie wolno, ale publiczność bawiła się jak szerszenie w bańce; wibrowała, latała nad głowami, niektórym emocje tak dały się we znaki, że interweniować musiała bramka, żeby schłodzić co bardziej gorące głowy. Dzięki temu i nam koncert bardzo szybko przeleciał. Z finałowym wyłączeniem światła tuż przed bisami. I nie, nie była to zorganizowana akcja. Na szczęście prąd powrócił po minucie, dwóch i dokończyliśmy występ jak należy, znaczy się, dobrze.
Z racji tego, że na Grudziądz zjechała się liczna grupa Kult-Turystyczna, od wczesnego popołudnia zapraszano się i nas na pokoncertowe aftery, a to w tym, a to w innym pokoju. Część z kolegów skorzystała, na szczęście z rana na zbiórkę wszyscy stawili się w komplecie, może nie do końca punktualnie, ale nie było strat w ludziach. Jeszcze.
Mnie nie w głowie były balangi. Po przyjeździe do hotelu zacząłem się coraz gorzej czuć. Przypętała się gorączka. Z rana wciąż u mnie była. Postanowiłem ją przegonić…skakaniem na skakance. Tę zawsze zabieram ze sobą w trasę. I udało się. Spociłem się jak mysz, ale zbiłem temperaturę do bezpiecznej, pokojowej. Żeby jednak pójść za ciosem, po śniadaniu zaordynowałem Jerzykowi, żeby postawił mi bańki. Tak jest, te też zabrałem ze sobą z domu. Chciałem nawet sam je sobie postawić wieczór wcześniej, ale sięgnąłem niewiele ponad prawy i lewy bark. Niżej nie chciało złapać. Stawianie baniek, moja kształcona medycznie małżonka uważa za średniowieczny zabobon, ale ja tam swoje wiem. Z niejednego bańki wyciągnęły choróbsko. Ireneusz zabrał się do dzieła jak prawdziwy felczer, choć początkowo się opierał, i uważał że to obrzydliwe. Na szczęście kiedy wytłumaczyłem mu, że niczego nie będzie musiał podgrzewać ani podpalać, jeno specjalną pompką zasysać do skóry pleców, dał zgodę, choć nie bez oporów. Poleżałem z bańkami na plecach przepisowe 20 minut. Nawet trochę lepiej się poczułem. Ale w Gdyni, po próbie, znowu dopadał mnie podwyższona temperatura. Łyknąłem co miałem do łyknięcia, położyłem się do wyra i do koncertu spałem dwie godziny snem mocnym jak kamień. Widok z okna mieliśmy bajeczny i w normalnych okolicznościach łaziłbym wtedy po plaży, ale tego dnia nie miałem sił na nic. Sen ueber alles. Może właśnie dzięki temu obudziłem się zregenerowany i gotowy do działania. Dzięki temu, i ma się rozumieć, bańkoterapii, zagrałem jeden z lepszych koncertów tej trasy, w gdyńskiej hali, która podobnie jak trójmiejska publiczność, nigdy nie zawodzi. Zresztą, podobnie jak my…
Czy byłaby szansa aby gdzieś w socialach wrzucać setlistę z każdego koncertu?