Jedziemy w deszczu i słocie do Torunia. Tydzień temu, w zupełnie innych okolicznościach, jechaliśmy do Radomia. Wyjeżdżaliśmy o podobnej porze, w samo południe. Ciepło, piękna pogoda, kolory złota i pomarańczy-lepszej jesieni nie mogliśmy sobie wyobrazić. A teraz…ech…szkoda gadać…
W Radomiu graliśmy w klubie G2. Bardzo nie lubiłem tego miejsca. Do ostatniego koncertu. Od wejścia było czuć, że coś się zmieniło. Na scenie miejsca jakby więcej. Nie idealnie, ale dla dęciaków zawsze coś. Z dźwiękiem-też się poprawiło. Przyzwoicie brzmiało i na scenie i na sali. Po próbie uciekliśmy do hotelu na obrzeżach miasta. Taki orbiskowski, post-robotniczy, ale w ładnym miejscu, bo na tyłach miejskiego zalewu. Inna sprawa, że osuszonego, ale ścieżki biegowe doskonałe. Oczywiście skorzystałem, ale o tym zaraz.
Na obiad zaproszono nas, jak zawsze, do zaprzyjaźnionej restauracji „Teatralna” usadowionej na samym rynku. Pyszne, lekkie jedzenie. Dorsz w sezamie na czarnym ryżu. Do tego krem z buraka albo cebulowa.
W hotelu, w swoim pokoju, zastaliśmy zgrzebny porządek i…mnóstwo chińskich, gryzących biedronek. Nie wiadomo jak to cholerstwo się zalęgło. Zaczęliśmy ubijać toto klapkami, ale zza każdego węgła poczęły wyłazić nowe. Jak się później miało okazać, tylko my, ja i On, mieliśmy to szczęście. Inni koledzy mieli czysto.
Koncert szedł jak maszyna. Mocno i do przodu, niczym taran. W połowie występu na raz wysiadł mi mikrofon. Wpadła ekipa techniczna. Wymienili kabel. Nie działał. Mikrofon bezprzewodowy? Mieli tylko jeden. Postawili mi tradycyjny, na statywie. Odwykłem już od takich archaicznych warunków, ale się nie oduczyłem. Trochę mnie to zbiło z tropu, ale końcówka wynagrodziła mi trudy środka. Bardzo szybko zleciał ten występ. Poza tym dołożyliśmy do seta sporo nowych-starych kawałków, to i nam samym cieszyły się buzie, że tak fajnie idzie. Publice też się chyba podobało, bo aż iskrzyło w powietrzu. Zdecydowanie najlepszy występ radomski, do tego przy szczelnie wypełnionej sali.
Po występie Ryszard odwiózł nas na pokoje. W hotelu, przy piątku, trwała akurat impreza okolicznościowa z okazji rocznicy pożycia. Do kolegów z bramki napatoczył się sajkofan z imprezy. Zostaliśmy szybko zdemaskowani. Część koleżeństwa spotkała się w umówionym miejscu. Ja i On, po bożemu, poszliśmy zalegać do łózek. Przed zalęgnięciem wytłukliśmy jeszcze po kilka biedronek-łajdaki właziły nam dosłownie na głowy. Sen przyszedł zaraz.
Wyjazd do Rzeszowa zarządzono na 11. Wstałem po ósmej. Ogarnąłem się szybko. Poszedłem pobiegać. Nie było mnie godzinę. Pogoda wymarzona, idealna pod przebieżkę. Wykonałem parę kółek wokół zalewu, poćwiczyłem też na napowietrznej siłowni. Wróciłem na śniadanie.
Droga do Rzeszowa minęła mi szybko i bezboleśnie. Zagłębiłem się w lekturze. „Spowiedź” Dawida Janczyka; porażająca lektura. W hotelu rzeszowskim wskoczyłem jeszcze na siłownię, na krótki, siłowy trening. Przed próbą Robert Wróbel, właściciel klubu uraczył nas świetnym obiadem. Steki, kurczak w sosie BBQ, później dopłynęły jeszcze mule.
Klub Lukr zlokalizowany jest w kompleksie wielkiego centrum handlowego. Postanowiłem wykorzystać wolny czas do cna i poszedłem na szybkie zakupy. Chciałem utrafić marynarkę. Niestety, te które były podchodzące, kompletnie mi nie pasowały, a te które na mnie pasowały, nie podchodziły mi z koloru i fasonu. Ostatecznie kupiłem cokolwiek, że nie wyjść z pustymi rękami i nie zrobić przykrości pani sklepowej.
Koncert w Rzeszowie-petarda. Jeszcze większa niż ta radomska. Nowe numery, stare numery, osłuchane numery, wszystko szło i wszystko wychodziło. Skończyliśmy około północy. Następnego dnia chciałem szybko wrócić do domu, odciążyć małżonkę przy opiece nad małą Alą; poza tym miałem silny imperatyw oddania głosu w wyborach, co oczywiście uczyniłem. Kupiłem bilet na pekaes, ale oddałem w porę, bo się okazało, że technika wyjeżdża o 9 rano. Po 13 byłem już na Ochocie, a pół godziny później-u siebie na Żoliborzu. Zabrałem na głosowanie małą Alę; na sali gimnastycznej zagłosowałem, a potem, na drugiej części tej samej sali Ala urządziła sobie ćwiczenia. Skakała po materacach, wspinała się na drabinki-bardzo przyjemna ta lokalna demokracja. Frekwencja na Żoli sięgnęła 75 procent.
W tym tygodniu bywam w domu co drugi dzień. W poniedziałek pojechaliśmy z Kazikiem, Zdunasem i kolegami zagrać koncert premierowy ansamblu w Gdańsku-na dodatek transmitowany na żywo w Radiu Gdańsk, wprost z radiowego studia. I wiecie co? Wyszło lepiej, niż mogłem sobie to przewidzieć. Po prawdzie, wiedziałem, że w tym zestawie osobowym o wpadkach mowy być nie mogło, bo koledzy z którymi przyszło mi grać, to rękojmia najwyższej próby klasy i kompetencji.
Po występie szybko zapakowaliśmy graty do ryśkowego busa i na spoczynek. Na stacji kupiliśmy co nie bądź, ale bardzo symbolicznie, a że mieliśmy wszyscy jedynki, to ułożywszy się w łóżku, zacząłem czytać książkę i nie usnąłem, póki nie skończyłem, co przypadło na jakąś 2:10. Taki byłem zawzięty. Nazajutrz wstałem chwilę po 8. Zablucjonowałem się i zszedłem na śniadanie. Deszcz w Trójmieście zacinała już w najlepsze, i po drodze, przemieszczał się razem z nami. Lało cało boży dzień. Wróciłem do domu metrem, bo korki na mieście przerażały już na rogatkach miasta chwilę po południu. O 17 miałem zajęcia chóru, ale nie poszedłem, bo psa nie szło wygonić na zewnętrze w taką aurę.
Jedziemy wciąż do Torunia. Droga się dłuży, leje tak samo, jak po drodze z Gdańska. Spóźniamy się już na próbę, bo na autostradzie trafiliśmy na wypadek i nieszczęście gotowe. Na dodatek wracamy po koncercie na noc do Warszawy, bo wysypał się też koncert w Słupsku i nie użyjemy miasta za grosz. Mam jedynie nadzieję, że zdążę na proszony obiad do Maniusia, bo tradycja, rzecz święta. Zwłaszcza świecka. Amen.