Dokładnie rok temu, pamiętam, że było okropnie zimno, a ja miałem mega kaca po dwóch albo i trzech dniach baletów, poszedłem do urzędu i zawiesiłem na dwa lata działalność jednoosobową, którą zacząłem prowadzić niecałe pół roku wcześniej. I czyn ten nie był spowodowany nadużyciem i jego efektami. Była to konsekwencja tego, że parę dni wcześniej, 27, to jest w dzień moich 35 urodzin, pracodawca nie wznowił ze mną umowy, co skutkowało tym co wyżej. Gdyż cała ta działalność i samozatrudnienie były podyktowane tzw. propozycją nie do odrzucenia. Normalnie byśmy zwolnili, ale damy szansę, żebyś zamiast dwóch miesięcy odprawy popracował pięć. Godne to i sprawiedliwe. Za to bez bagażu ZUS-u i podatków. Znacie to skądś?
Minął rok. Od tamtego czasu sporo się zmieniło. Głównie we mnie samym. Długo nie mogłem sobie poradzić ze świadomością tego, że już nie będę musiał/mógł chodzić codziennie do biura; że moja przygoda z pracą etatową, którą zacząłem jeszcze na studiach i która trwała nieprzerwanie przez 12 lat, właśnie dobiegła końca. Jednocześnie, nie wiem ile razy do roku, poprzysięgałem sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja, rzucę tę robotę w cholerę, bo ani mnie ona nie rozwija, ani nie daje dostatecznie dużo satysfakcji, ale trwałem przy niej mimo wszystko, przez zasiedzenie. Aż tu nagle, kiedy dość naturalnie i stosunkowo bezboleśnie cały proces rozbratu z nią zmierzał do szczęśliwego finału, poczułem, że coś, co było moją częstokroć uświadomioną koniecznością, zostawia mi w psychice lej po bombie.
Było minęło. Dziś wiem, że dobrze się stało. Tak jak teraz żyję, chciałem żyć chyba zawsze. Mieć czas. Nie pędzić, nie gonić, ale wtedy, kiedy poczuję, że są moce przerobowe w trzewiach, szukać nowych wyzwań. A że czuję, że mocy jest bardzo dużo, to szukam cały czas.
W dzień moich 36 urodzin jechaliśmy do Gdyni. Na pokładzie bramka plus muzycy. Droga minęła nam bardzo przyjemnie, czemu odrobinę pomogłem, zachodząc dzień wcześniej do delikatesów i kupując prowiant na drogę. Czasówka dojazdowa była na tyle łaskawa, że zdążyliśmy przed próbą zajechać na pół godziny do hotelu. Stamtąd na próbę. Ta poszła bardzo gładko. Odebrałem już podówczas serię życzeń, czego po prawdzie się spodziewałem, ale co i tak zawsze jest bardzo miłą częścią każdych urodzin. Przed próbą przejedliśmy co nie bądź na zapleczu gdyńskiej hali. Nie było niestety ryby prosto z baru „Przystań”, choć nie powiem, kilku szczęśliwców zaliczyło tego dnia i ten obowiązkowy punkt na mapie.
Wróciliśmy do hotelu, nieopodal klubu „Ucho”. Pogoda niezmienna. Syf totalny. Leje, ziąb jak szlag, do tego na wciąż wzmagający się wiatr. W hotelu weselisko-znaczy nie wyśpimy się, bo niby jak. Do koncertu zostały niecałe dwie godziny. Pierwszą z nich poświęciłem na sen i regenerację, drugą-na krótki obwodowy trening w zaciszu pokoju, ablucje i wieczerzę wieczorną w hotelowej restauracji. Zamówiłem makaron z krewetkami i kolendrą. Nie powiem, nie był zły, ale jak na mój gust, nieco za suchy. Poprosiłem kelnera o oliwę, a dostałem…olej słonecznikowy. Też to skądś znacie?
Przyszedł czas koncertu. W garderobie wesolutko. Publikę rozgrzewał bardzo obiecujący zielonogórski zespół Echa, którego epkę chętnie posiądę i Państwu polecam, jak tylko chłopcy uporają się z jej zarejestrowaniem.
Wyszliśmy o czasie. Zaczęliśmy grać. Początkowo tak trochę badając się z publicznością, która tego dnia i tego roku zapełniła praktycznie cały obiekt. Z numeru na numer poczęło to wszystko hulać coraz bardziej, aż w końcu rozwinęło się do takich rozmiarów, że aż sam Kazik zagubił się nam na bisach, kiedy począł ściskać ręce w tłumie, że nie wiadomo było w „Konsumencie” kiedy skończyć solówki, ale szczęśliwie dla wszystkich, rychło się chłopak odnalazł. Wcześniej, przy ostatnim numerze, spotkała mnie niezwykle miła chwila. Publiczność, za namową kolegi śpiewaka, nagrodziła mój jubileuszu przepięknym „Sto lat” finiszując swój wykon skandowaniem mego imienia: Ja-ro-sław, Ja-ro-sław, na melodię i podobieństwo partajtagów z udziałem pewnego polityka z Żoliborza, czym bardzo mnie ubawiła i wzruszyła, gdyż…ja też z mieszkam na Żoliborzu.
Po występie zawinęliśmy się do hotelu w miarę sprawnie. Od kolegów z „Ech” dostałem urodzinową flaszkę, którą, już na korytarzu hotelowym, przekazałem Koziemu z bramki. Sam zaszedłem do pokoju. Zrzuciłem mandżół na łóżko, przekąpałem się, bo mimo że hala i względny przewiew, to i tak czułem się mocno nieświeżo po. Zaszedłem do pokoju kolegów z ochrony. Prócz nich przybyła też liczna delegacja Kult-turystyczna. Wychyliłem parę drinków, podciągnąłem tabaki, jak to na Kaszubach, i zakończyłem urodziny cały i zdrów. Następnego dnia wracałem do swoich dziewczyn, a że mieliśmy plany restauracyjne, chciałem wyglądać jak do ludzi.
Z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować, choć to rzecz mocno nieurodzinowa i smutna, że wydazył sie w naszej kompaniji tego dnia również przykry incydent. W składzie bramki Kult-ochrony od paru lat działa kolega Bartek. Chłop rosły i mocny, rodem ze Śląska. Od jakiegoś czasu mieszka i pracuje w Szwajcarii. Z tej własnie Szwajcarii podróżował na koncert do Gdynii. Pod Norymbergą zepsuło mu się auto. Kontynuował więc podróż żelazną koleją. Dotarł do klubu dosłownie na pół godziny przed koncertem. Łapał ludzi, jak każdy inny, bawił się, jak każdy inny, aż tu nagle źle stanął, i było po herbacie. Rok temu przydarzyło mu się to samo w Spodku. Próbował chwycić człowieka w locie, noga nie wytrzymała, poszło coś w łękotce. Parę miesięcy rehabilitacji. Kiedy spotkałem go w garderobie po gdyńskim koncercie, z zabandażowanym kolanem, facet, który wygląda jak tur, miał łzy w oczach.
Wyjechaliśmy o 8.30 busem z techniką. Przed 13 byłem już w domu. Z planów restauracyjnych niewiele wyszło, bo Ala kaszlała jak stary maluch i miała gluta do pasa. W poniedziałek nie poszła do przedszkola. Zostaliśmy razem w domu, jak to drzewiej bywało. We wtorek było z nią znacznie lepiej, więc po tym jak ją zaprowadziłem do grupy, zabrałem się za porządkowanie doktoratu. Ćwiczyłem na trąbie; przegrywałem stary repertuar i szlifowałem nowy. Potem pojechałem na siłownię a jeszcze potem na…chór. Tak jest, Szanowni Państwo, w ramach zajęć ogólnouniwersyteckich na trzecim stopniu studiów, każdy musi wyrobić tzw. punktozę, tj. przewidziany tokiem studiów zestaw punktów, przyporządkowanych dla każdego przedmiotu i kierunku na całym uniwersytecie. Od fizyki ciężkich jonów po brydż sportowy. Tak się złożyło, że ostały się pod koniec września, kiedym się za to zabrał, wolne miejsca w chórze Wydziału Matematyki. Przyszedłem na przesłuchanie. Dostałem się. Początkowo śpiewałem w tenorach, bo tych akuratnie zawsze w chórach mało, ale pani dyrygent widziała że się męczę, gdyż mój głos to zdecydowany baryton, i ku mojej radości, na wtorkowej próbie zostałem przeniesiony do basów. Wróciłem do domu przed 24, bo tego dnia miałem jeszcze wieczorne telefony w telewizji.
Jutro, podobnie jak rok temu, wybieram się na mszę na Stare Powązki. Później pójdę jeszcze na Powązki Wojskowe, a później, na wieczór, do stacji matki, pogadać przez telefon z narodem. Parę godzin temu pożegnałem Alę i Asię, które pojechały z kuzynostwem na Zaduszki do TL. Słomiany wdowiec Jarek pozostał na stanowisku. Dokończy tekst, dokończy ten kieliszek białego wytrwanego, co to go pije już 40 minut, a potem dokończy jeszcze tylko serial o praniu kasy. I na dziś wystarczy…
Wszystkiego najlepszego, Panie Jarku i do zobaczenia w Łodzi!