Bus zespołowy mknie po drodze szybkiego ruchu z Wrocławia w stronę Katowic. Pogoda wymarzona i na buziach uśmiechy. Oglądamy film z Collinem Farelem, komentujemy wczorajszy występ i śmiejemy się z tego, co nas spotkało w czwartek. Tak tak-w czwartek, nie w piątek. Mnie i Jego. A było to tak…
Może zacznę od tego, że we Wrocławiu bawiłem od czwartku, mimo że koncert grupy młodzieżowej na K. miał miejsce dzień później. Bawiłem to akurat doskonałe słowo na ten czas, gdyż postanowiłem wybrać się do Wrocławia na koncert kolegów z grup Booze&Glory i Analogs. Zresztą, bawiłem się w doskonałym towarzystwie, bo oprócz mnie i Jego, do Wrocławia wybrał się mecenas Bongo z Poznania i mój brat-Wojtek. Ten ostatni jechał razem ze mną z Warszawy, pociągiem o 10:05, a ruszył dużo wcześniej, ze wschodu. Od kiedy odkryłem, że nasz koncert sąsiaduje z koncertem kolegów, bardzo się napaliłem, żeby być częścią ich obydwu. On zresztą też. Ale naraz przyszedł młyn koncertowy Kultu i poczęło mi brakować sił, no ale jak się powiedziało A…Jeszcze w Białymstoku zarezerwowaliśmy prywatną kwaterę nieopodal dworca. Dwupokojowe mieszkanie dla 4 osób z kuchnia i łazienką. W dzień wyjazdu odstawiłem bladym świtem auto do wymiany opon. Musiałem wrócić autobusem, ale zanim do niego wsiadłem, odstałem w deszczu 20 minut na przystanku bez wiaty. W pobliżu nie było niczego, pod czym mógłbym się schować. Z zakładu wulkanizacyjnego pojechałem prosto na dworzec. Tam spotkałem się z bratem, na śniadaniu w popularnej sieciówce. A później-to już pendo do Wrocławia. 3 godziny z hakiem. Spałem, budziłem się, znowu spałem. Za oknem lało jak z cebra. Do samego Wrocławia. Na dworcu spotkaliśmy towarzyszy-przyjechali w jednym czasie, 20 minut przed nami. Najsamprzód poszliśmy na kwaterę, rozpakować graty. Potem poszliśmy coś przejeść, a dalej-coś wypić-pod nasyp. Do właściwego koncertu zostało jeszcze parę godzin, takoż wróciliśmy na chatę, pogwarzyć odrobinkę przy kuchennym stole, przebrać się w ciuchy wyjściowe i po 18-tej, ruszyć, do dawnej Kultowej, w której grywałem parokroć i jeszcze więcej razy bawiłem się po występach. Na miejscu przywitał nas Piguła i Marek-liderzy z obu grup. Pogwarzyłem chwilę z paroma kolegami, spotkałem sporo znajomych twarzy, zatankowałem przy barze i poszedł drzeć ryja razem z resztą skinów o sprzedanej, Schmelingu czy erze techno, co wiadomo jaka jest. Później to samo robiłem, tylko w obcym języku, kiedy grali B&G, do spółki z mecenasem i bratem Wojciechem. Wspomagał mnie dzielnie kolega Ptak z braci Kult-turystycznej, który takoż postanowił nawiedzić Wrocław wcześniej. Naturalnie, gdy tak zdzierałem gardło, zrazu chciało mi się pić. Płyny uzupełniałem często, podobnie jak reszta moich kolegów. On jedynie bardziej cieniował, ale nadrabiał wycieczki do baru opędzaniem się od tłumu spragnionych rozmowy fanów twórczości. I kiedy nam tak słodko mijał czas, koncerty się pokończyły, jedynie my dwaj z wycieczki zostaliśmy na placu boju. Ja i On . Mecenas i brat Wojciech, umęczeni walką, postanowili pojechać już do domu. A my-dwa słowa z tym, trzy z tamtym i już jest po 24. Wyszliśmy w swoją stronę razem z kolegą Ptaszkiem, my na pokoje, a on na pekaes w stronę Nowego Dworu. Zaszliśmy oczywiście jeszcze na kebsa, żeby się pokrzepić. Czekając na wydanie zamówienia zatelefonowałem do Wojtka, że właśnie ruszamy i jak tylko skonsumujemy, będziemy kołatać do drzwi, a nam otworzą. No i w zasadzie wszystkie słowa z proroctwa były się wypełniły, oprócz tego, że nam…nie otworzyli. Popili się obaj na tyle, że ani nie słyszeli domofonu, ani telefonów, ani wszystkiego na raz. Pół godziny dobijaliśmy się pod drzwiami. Między 1:40 a 2:10. Nic. W nadziei pijackiego widu na to, że się uda, próbowaliśmy nawet kombinacji kodu, ale gdzież by tam. Wkurwieni na maksa i zmęczeni nocą postanowiliśmy pójść do…hotelu, 150 metrów dalej. Tam odczekaliśmy karnie jakieś 20 minut, aż portier wróci na stanowisko i nas obsłuży. Na szczęście były miejsca. I tym sposobem, jak szlachta, spaliśmy we dwóch na 6 pokojach. W jednym spały moje kosmetyki, w drugim walizka, w trzecim przygotowane na śniadanie wiktuały w lodówce, a w hotelowym łóżku-waćpan. Pierwszy, nerwowy telefon, obudził mnie o 7.30 rano. Dzwonił brat. Przezornie dał do słuchawki mecenasa, żeby samemu nie narażać się na nasz gniew. Zupełnie niepotrzebnie, bo złość nam przez noc prawie przeszła. Kazałem beznamiętnie przynieść sobie klucze od kwatery do hotelu, i dać nam chwilę odespać, bo mamy parę godzin w plecy przez akcje chałupnicze. Ok. 10, przed odjazdem swojego pociągu, pojawił się w pokoju hotelowym brat Wojciech. Przejęty był jak nigdy, widać, że strasznie mu głupio, zwłaszcza że to on został uczyniony depozytariuszem kluczy w liczbie jednego kompletu. Pokajał się, złożył samokrytykę, uregulował należność za nadprogramowy nocleg, i pojechał biedaczyna z moralniakiem do pasa, hen do Warszawy. Żal mi się go strasznie zrobiło, bo sam w jego wieku zdążyłem już nawywijać jeszcze więcej podobnych lub gorszych akcji, także wiem, jak się musiał czuć. Potem telefonowałem jeszcze doń, żeby wybadać nastrój, ale sami wiecie, że na takie przypadłości działa jedynie czas-trzeba, żeby trochę go minęło, aby potem móc dostrzegać tylko to, co tego dnia było fajne, a puszczać w niepamięć głupoty.
Tak czy siak, wróciliśmy, ja i On, na kwaterę. Tam zastaliśmy list z przeprosinami i flaszkę czegoś dobrego, zapewne z inicjatywy mecenasa, który również poczuwał się do winy, ale żeby nie wchodzić nam w drogę, rozsądnie wyjechał wcześniej do domu. Umyliśmy się jak ludzie, zjedliśmy późniejsze niż planowaliśmy śniadanie, i poszliśmy w swoje strony: ja wypocić toksyny na zaprzyjaźnioną siłownię, On do hotelu, co to był sto lat świetlnych od centrum. Zaiste, dobrze mi ta siłownia zrobiła. Spadały ze mnie krople gęstego, mętnego potu, a wraz z nimi, spora część tego, co jeszcze we mnie zostało z koncertowej imprezy. Oczyszczony, w dwójnasób, po prawie 2h walki z samym sobą, udałem się od razu na próbę.
Miejsce-postindustrialne. Stara fabryka. Klub na na 1,5 tysiąca ludzi. I było tego wieczora właśnie tyle. Po południu, wiatr hulał po sali i trzeba było grać w kurtce i w szaliku. Na koncercie panował już za to lekki tropik, co akurat nawet lubię, zwłaszcza przy dużych audytoriach. Wrocławska publiczność-jak zawsze-genialna: żywo reagująca, dynamiczna. Imponującym był widok, kiedy podczas jednego ze żwawszych numerów, rytmicznie podskakiwała cała sala-od barierek po drzwi wejściowe. I jak tak wszystko szło jak po sznurku, zdarzył się niemiły akcent, który, co tu dużo mówić, wszystkich nas nieco zbił z tropu. Oto w połowie, morles, występu, między Morwą a Jeżykiem, ląduje szklanka do koktajli, taka z grubego szkła, która uprzednio, zanim trafia pod nogi kolegów, wytraca impet uderzenia na głowie Darka Chylaka z Kult-Ochrony. Na szczęście kończy się to dla niego na krwiaku i sporym guzie, o bólu nie wspominając, ale gdyby akurat trajektoria lotu była inna, strach pomyśleć, ilu szkód jedna, bezmyślna decyzja jakiegoś neandertalczyka, mogła by narobić Darkowi, a może i przy okazji innym dookoła. Przerywamy na chwilę występ. Kazik idzie sprawdzić co się dzieje z kolegą. Wracamy na scenę po paru minutach i gramy swoje do końca, jednak z lekko zaciągniętym już hamulcem za sobą; chcąc nie chcąc, takie akcje nie pozostają na nas bez wpływu.
Po koncercie mokry jestem jak po dobrej saunie. Miejscowi i miejscowe ciągną na miacho, bo wszak piątkowy wieczór trzeba pożegnać godnie i z fasonem, ale nam, mi i Jemu, nie w głowach nocne życie. Nie na wtedy. Wracamy na swoje Psie Pole do własnych łóżek. Nasennie częstujemy się przeprosinówką, co to ją zabieramy ze sobą na gorsze dni, i jak te, za przeproszeniem, dziady, idziemy w kimę. Śpimy długo, ablucje wieczorne robimy przed śniadaniem i rzutem na taśmę zdążamy na posiłek, co to jest wydawany do 10.30. O 11 ruszamy do Kato, przejmować Spodek. Za chwil parę zaczynamy próbę, a potem, to już sami wiecie. Ktoś lub coś tego dnia musi tu odlecieć. Prawie zawsze się udaje na szczęście w porę wrócić na ziemię.
Zdrowia dla Pana Darka! To z kim pod jego nieobecność Kazik będzie śpiewał „Polskę”?
Pan Darek, co to jest chłop twardy, a nie mientki, już w Spodku zaśpiewał Polskę i tryskał na oko zdrowiem.
Mój Kult spał na moim Psim Polu i ja o tym nie wiedziałam do zobaczenia na anplakt mam nadzieję, że będzie we Wrocławiu.
Pozdro