Trasa pomarańczowa 2017 – Spodek/Posen

Wyjechałem z Poznania autem z menadżmentem. Właśnie odstawiliśmy Jana Zduna pod punkt zborny na stacji na wysokości zjazdu na Brwinów. Dalej prosto do Warszawy. Wysiadka na Woli, przesiadka w 186 i jestem u siebie. Mała Ala i Joanna spacerują po okolicy, także niewykluczone, że spotkamy się w pół drogi. Pani Ola, opiekunka Ali, utknęła gdzieś na granicy i nie ma z nią od wczoraj kontaktu, ale liczę na to, że jednak szlabany jej nie powstrzymają. Nas, znaczy się grupę młodzieżową, nic nie powstrzymało, żeby zagrać w tym roku najlepszą trasę z dotychczas przebytych, na przełomie dekady. Tak tak, mili Państwo, muzycznie najlepszą. Frekwencyjnie chyba zresztą też. Pod każdym względem wyżyłowaną na maksa, ale zanim przejdziemy do podsumowań, dwa słowa o dwóch ostatnich koncertach-w Kato i w Poznaniu. Usiądźcie wygodnie moje dziatki, i nadstawcie ekran pod dobrym kątem, bo będzie bajane…

Do Spodka przyjechaliśmy o czasie. O czasie rozpoczęliśmy też próbę. Zszedłem na nią w laczkach. Dosłownie. Z przyspodkowego hotelu, w którym zatrzymujemy się my, muzycy i ochrona, na parę miesięcy do przodu, miejsca zajmują też najbardziej zagorzali Kult-turyści. Część z nich spotkaliśmy już przy drzwiach wejściowych, reszta dojechała chwilę później. Ogromnym było nasze zaskoczenie, gdy zobaczyliśmy towarzystwo przyodziane na okoliczność  katowickiego występu w pomarańczowe kombinezony z napisem Skazani na Kult na plecach. Produkcja tychże odbywała się przy udziale profesjonalnego sprzętu, w jednym z pokoi, przerobionym na potrzeby chwili na miniwarsztat. Pomysł na drelichy podsunęła towarzystwu rodzina polonusów z Dublina, która wybrała się odziana w ten sposób na nasz pierwszy w tym roku, trasowy koncert. Kult-turyści stwierdzili, że nie mogą być gorsi i oprawę na spodkowe spotkanie zaserwowali nam naprawdę godną i udaną. Do tego stopnia nas to i ucieszyło i wzruszyło zarazem, że na początku koncertu Kazimnierz zmienił w secie koncertowym utwór Do Ani na Dom wschodzącego słońca, dedukując go właśnie Kult-turystom. Wybór nie był oczywiście przypadkowy, gdyż tekst bezpośrednio konweniował z amerykańskim, więziennym krojem rynsztunku kolegów turystów. Ale zanim nastał koncert, skończyła się szybka i sprawna próba. Po próbie zjedliśmy coś na zimno, gdyż na ciepło miało wjechać na stoły dopiero o 18, tj. godzinę przed występem. Wróciliśmy do pokoju. Zajęliśmy się swoimi, niewyszukanymi rozrywkami, odliczając czas do wejścia na scenę. Wpadł do nas, chwilę przed występem, Sławek Pakos z naręczem płyt. Gdy wyszedł, podjąłem intensywne próby wymuszenia w sobie większych niż standardowe przejawów żywotności, gdyż te którymi dysponowałem tego dnia, mogłyby być niewystarczające na Spodek w tym roku. Wiedzieliśmy bowiem, że ten sprzedał się nadspodziewanie dobrze. I rzeczywiście, gdy wychodziłem na scenę-widok był naprawdę imponujący. Gdy z niej schodziłem, chyba nawet bardziej.

 

Koncert był szybki i zwarty. Na dzień dobry zapowiedział nas DiDi. Przy okazji wygłosił też apel w stronę samotnych, chętnych kobiet, ale jak mi później napomknął, nie został chyba dobrze zrozumiany, bo żadna z pań pozytywnie nań nie odpowiedziała. A potem to już szło z górki, tak szybko i sprawnie, żeśmy się omal nie pozabijali o własne gitary i trąbki ze szczęścia. Bez dwóch zdań-to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, spodkowy koncert, jaki przyszło mi z kolegami zagrać. Gdy siedziałem za kulisami, gdyż od stania bolały mnie już gnaty, pod koniec zasadniczego seta, w czasie Amnezji bodajże, w której z Janem Zdunem nie gramy, podszedł do mnie kierownik Wieteska i potwierdził to, co sam czułem, a co przed chwilą powyżej napisałem, mianowicie, że to nasz najlepszy koncert na śląskiej ziemi ever. W garderobie, po występie, ludzie z którymi rozmawiałem, zdawali się potwierdzać nasze nieśmiałe przypuszczenia, a znam ich i wiem, że widzieli w naszym wykonaniu już różne występy, od tych świetnych, po te żenujące, także skalę porównawczą mają szeroką. Głodny byłem okropnie, bo cały ten spodkowy szoł kosztował mnie mnóstwo energii. Zjadłem ze 2 talerze gulaszu z kurczaka, całkiem udanego, ostrego, z mleczkiem kokosowym i szczyptą curry, popijając wszystko małym piwem. Kiedy odtajałem, powróciliśmy, ja i On, do pokoju. Kult-turyści już szykowali się do tradycyjnego, wieczornego bankietu. Zszedłem nań, choć początkowo w ogóle nie uśmiechała mi się zabawa; chciałem pójść spać, bo czułem, że sił z koncertu na koncert jednak ubywa, i trudno je w sobie znaleźć, nawet, kiedy adrenalina strzela ponad górne słupki podczas występu. Później, gdy wraca do normalnego poziomu, do głosu dochodzi nieubłagana, podła fizyczność, której zarwane noce nie pomagają w regeneracji. Pogwarzyłem więc chwilę z Jamalem na temat bloga, co to go Państwo teraz czytacie i tego, czy można go jakoś bardziej dopieścić i usprawnić. Zamieniłem parę słów jeszcze z kilkoma znajomymi, i wraz z Kubą Michniewiczem, zszedłem do restauracji na dół, dokąd impreza przeniosła się z hotelowego patio, ku uciesze niezaangażowanych kultowo gości, bo i tacy w nim nocowali.

Nie siedziałem długo. Prym w zabawie w tym roku w restauracji hotelowej wiódł Pan Janek, oczywiście, jak na niego przystało, z klasą i fasonem. Można by rzecz, że to ja zanotowałem największe faux pas imprezy, bo nieopacznie usadowiłem się na krzesełku dziecięcym w kąciku zabaw. Zresztą nie ja jeden. Tłok w knajpie panował niemożebny. Okupowaliśmy ów kącik w dość gęstym gronie, które co rusz zmieniało swój osobowy skład i liczebny stan. Kącik usytuowany był w rogu knajpy, na ok. półmetrowym podwyższeniu. Gdy się tak przesuwałem i przepuszczałem kolejnych dyskutantów, nie zauważyłem, że plastykowa noga krzesełka na którym spocząłem, niebezpiecznie przesuwa się ku krawędzi; będąc pochłonięty w najlepsze dyskusją o muzyce, a jakże, w jednej chwili poleciałem cały do tyłu, wykonując klasyczną biedronę. Na szczęście nie byłem na tyle znieczulony, żeby samemu się nie pozbierać ani nawet nabić sobie guza. Dostałem rzęsiste brawa, ukłoniłem się w pas i dokończyłem dyskusję siedząc po turecku. O zgrozo, takie same krzesełka od Szwedów mam u siebie w domu.

Nazajutrz wyjeżdżaliśmy o 9.30. Wyjazd opóźnił Pan Janek, gdyż biedaczysko zaspał, z powodu tego, że jego kompan z pokoju zdradzał go tej nocy z własną żoną. Nie miał go kto obudzić, a wstawać o takiej porze, zwłaszcza po Spodku, to rzeczywiście faszyzm. Czym by jednak tego nie nazwać, droga przed nami była długa. Do Poznania, lekko licząc, ponad 4 godziny, a naszym tempem, ponad 5. Na szczęście posnęliśmy wszyscy zaraz po pierwszej, higienicznej stacji, także pan Sławek, kierowca, mógł bez przeszkód podgonić to, co straciliśmy na starcie. Dotarliśmy na miejsce o czasie. Położono nas w urokliwym, niewielkim hoteliku, naprzeciwko starego zoo. Blisko na Halę Targów, blisko na dworzec, do Kultowej-wymarzona miejscówka. Zaraz przy meldowaniu dowiedzieliśmy się, że jeden z kolegów z Kult-ochrony, Bartek, chłopak ze Śląska, nabawił się po Spodku poważnej kontuzji. Facet jest z niego rosły i silny, ale poprzedniego wieczora tak niefortunnie wyłapał z góry podobnego sobie, że coś mu strzeliło w stawie kolanowym i dziś chodzenie nie będzie jego mocną stroną. Żeby było jeszcze straszniej, tym którego tak pechowo złapał, był jego własny, rodzony szwagier. Z rodziną wiadomo jak się najlepiej wychodzi. Przesiedział więc biedaczysko cały koncert na stołeczku z tyłu sceny, patrząc, jak koledzy radzą sobie w zdekompletowanym składzie. A że radzą sobie zawsze najlepiej, wie ten, kto na naszych trasowych koncertach nie wybił zębów o bruk ani nie złamał miednicy, bo w porę Darek, Kozi, Bartek, Gómi, Guma, Cytrynowy, Kuman czy choćby swego czasu nawet Dr Yry, podał mu pomocną dłoń, czasem chwytając za miejsce, za które mężczyźnie wstyd chwytać publicznie innego pana.

Próbę zagraliśmy dobrą, acz głośną. Hala Targów Poznańskich nie jest miejscem akustycznie wymarzonym, przynajmniej kiedyś nie była. Pewien poznański wokalista po jednym z koncertów swojej grupy, chciał oddawać nawet za bilety, po porażce, którą zafundowała mu poznańska hala w jego rodzinnym mieście. Od kilku jednak lat, organizatorzy poszli po rozum do głowy i odpowiednio Halę MTP wyciszyli, wieszając wielkie, separujące hałas zasłony. Nadal oczywiście nie jest idealnie, ale jak na kubaturę miejsca oraz czas, w którym je projektowano, jest już całkiem znośnie.

Przed występem, odwiedził nas w pokoju mecenas Bongo z trójką kolegów po fachu. Sam na koncert się nie wybrał, choć początkowo bardzo chciał. Okazało się bowiem, że wyjazd do Wrocławia to właśnie dla niego był najbardziej opłakany w skutkach. Po gruntownym przejrzeniu własnego ciała odkrył ze zdziwieniem, że jedna powieka zmieniła kolor na fioletowy, a kiedy doszedł już całkiem do siebie, okazało się, że ponadrywał coś w achillesie i od soboty kuśtyka o lasce. Nieźle, co. Najprawdopodobniej urazy są efektem zbyt intensywnego pogo, a kto był w pogo ze skinami, ten wie, że żartów nie ma. Oczywiście, najprawdopodobniej, i tej linii orzeczniczej będziemy się trzymać. Humor mu jednak dopisywał, podobnie jak i nam. Wypiliśmy wspólnie z gośćmi po kieliszku Porto, bo akurat to mieliśmy na stanie i ruszyliśmy do busa, a z busa-z marszu na scenę, bo godzina ciężkiej próby właśnie wybijała. Niestety, w związku z późniejszym niż planowano wyjazdem, nie usłyszałem ani nie zobaczyłem występu grupy Wu-Hae, na który bardzo się nastawiałem, a szkoda.

Nasz koncert? Bez wtopy. Przynajmniej jakiejś jaskrawie zauważalnej. Sala prawie pełna, w każdym razie, nigdy nie widziałem jej jak dotąd tak szczelnie wypełnionej. Gramy równo 3 godziny. Całość przedłużamy o tradycyjne na koniec trasy podziękowania, dla wszystkich, którzy się w nią zaangażowali. W międzyczasie, jeszcze w trakcie koncertu, śpiewak, rozluźniony, wygłasza opinie o równej miłości piłkarskiej do Legii i Lecha i braku uprzedzeń stadionowych, choć oczywiście sam jest z Warszawy. Nie powiem, ryzykownie, zważywszy na, nomen omen, fakt, że parę dni wcześniej jeden z ogólnopolskich tabloidów publikuje jego zdjęcia w koszulce Legii Warszawa, w trakcie zwiedzania klubowego muzeum. Odważna deklaracja widać nie wszystkim się podoba; sala przyjmuje to raczej z chłodnym zrozumieniem, czemu dziwić się nie należy. Nie od razu Kraków zbudowano i nie od razu Lech pokocha Legię z wzajemnością.

Tak czy inaczej, po ostatnim akordzie Sowietów dobiega końca tegoroczna edycja polskiej części trasy październikowej 2017. Jaka ona była? Świetna! Była pod każdym względem dobra i na pewno niezapomniana. Frekwencyjnym, muzycznym, wytrzymałościowym. Każdym. Dość powiedzieć, że poprzednie trasy przechorowywałem już na początku albo w środku, i końcówki grałem z wiszącym do pasa glutem. W tym roku-nic, zdrów jak rydz-odpukać, jak dotąd. Poza tym, była to chyba najbardziej imprezowa trasa. Pomimo, że godnie jej nie zakończyłem w Kultowej w Poznaniu, poza paroma wyjątkami, nie stroniliśmy, ja i On, od towarzystwa, czy to własnego, czy to kolegów z innych miast. Kac nie zgrzytał za mocno, a jeśli już się pojawiał, to do koncertu przechodził. Jakby czuł, że nie wolno naruszać tej konstrukcji, bo finał budowy może okazać się naprawdę imponujący. Miałem w czasie trwania tegorocznej trasy pomarańczowej zwyżkową formę, która, daj Boże, jeszcze chwilę się utrzyma. Grało mi się też dobrze z tego też powodu, że po paru latach zmieniłem instrument. Zacząłem się doń przysposabiać powoli, po trasie bezprądowej, zaprzyjaźniać na letniej  i najpewniej dopiero teraz-na październikowej, polubiliśmy się naprawdę i nie możemy już bez siebie żyć. No i wszystkie te zmienne, plus kilka o których nie wiem, bądź o nich zapomniałem sprawiły, że trasa październikowa/pomarańczowa A.D. 2017 przejdzie do historii jako bardziej niż udana, a w mojej pamięci zapisze się jako, bez dwóch zdań, najlepsza z dotychczasowych. Oczywiście finał tejże za wodą, za rzeką, dopiero za parę dni-w  Anglii i Holandii, ale już dziś można zaryzykować sąd o jej bezsprzecznym prymacie. Koncerty zagraniczne o tyle się różnią od polskich, że publiczność polonuska, złakniona naszej muzyki, którą serwujemy jej raz w roku, spala się cała wraz z nami od pierwszego numeru, na zasadzie, że na początku jest trzęsienie ziemi, a później akcja tylko przyspiesza. Przynajmniej było tak dotychczas na Wyspach. Holenderski Polak różni się nieco od tego brytyjskiego. Dlatego też w Hadze panuje pewnego rodzaju dzikość połączona z kontemplacją, co daje efekt trudny do opisania.

Wylatujemy w piątek z Okęcia. Koncertujemy w sobotę w Londynie, następnego dnia wylot porannym rejsem, najpewniej do Amsterdamu, bo w Hadze nie ma lotniska i powrót w poniedziałek z Eindhoven do Warszawy. Chciałem sobie z rana w sobotę pobiegać po Hydeparku, ale przed chwilą sprawdziłem pogodę na łykend dla Londynu i nie wygląda to niestety dobrze. Do piątkowego popołudnia siedzę w domu. Postanowiłem, że nadrabiam zaległości w byciu tatą. Puzonu nie tykam, przynajmniej nie za długo. Trzeba mieć jakieś priorytety w życiu. Skończę ten tekst, opublikuję go i wyjdę z małą Alą na spacer. Wrócimy po godzinie, pobawimy się w przyjęcie dla zwierzaków, później zjemy zupę. A jak córeczka uśnie, to ojciec na 2 godziny usiądzie i pomyśli nad swoim doktoratem albo zatopi się w lekturze, albo, jak zna życie, uśnie razem z nią…

3 odpowiedzi do “Trasa pomarańczowa 2017 – Spodek/Posen”

  1. Jarku, przyjęcie dla zwierzaków wymiata! A w Spodku faktycznie pełen sukces, ekstra zagraliście, seta bardzo zbilansowana. Oczywiście nie uszedł mej uwagi, Twój czerwono – zielony strój w pierwszej fazie koncertu. Ja w tym roku na Pomarańczowej dość skromnie – B-B oraz Spodek, ekstremalnie odmienne okoliczności przyrody. Ale i tu i tu pełen czad. A z tego co słyszę i że parę razy na kupsebilet.pl zderzyłem się z komunikatem – Wszystko wysprzedane, to znaczy, że poszło i komercyjnie i muzycznie bardzo dobrze. Znaczy się – Kult wysoko w formie, Kult się wyprzedaje i to dobry prognostyk na przyszłość. I jeszcze jakby wiodące media zauważyły, że Kult mało obecny w stacjach wiodących, a tak przyciąga element człowieczy na koncerty, że aż serce roście 🙂 . Pozdrawiam 🙂

  2. Jak dla mnie Kazo w Poznaniu był jednak zbyt rozluźniony. Zbyt często mylił teksty a i ilość przekleństw była ponad normatywna. W końcówce jego rozluźnienie było aż nadto widoczne co stwierdziło kilkoro obecnych. Napój musiał być chyba zbyt mocny lub było go zbyt dużo. Te wstawki o Lechu i Legii mógł sobie również podarować. Największy plus dla mnie to wybór set listy. Muzycznie oczywiście również profesjonalnie. No i super wizualizacje.

  3. nic nowego nie powiem… miarą popularności zespołu są pełne sale, bilety sprzedane do zera, niezależnie od ceny. Kult jest fenomenem. Tak rzekłam i się sama popieram.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.