Czas kończyć te wspominki. Nic to, że z kilkutygodniowym poślizgiem. Najważniejsze, to nie uronić zbyt wiele z bezcennych wspomnień, a to chyba udaje mi się bez większego trudu. W ogóle to tak jakoś mam, że rzeczy z pozoru błahe, zapamiętuję prawie w niezmienionej postaci, a sprawy bezsprzecznie przydatne w życiu, takie choćby jak wzory i koniugacje lingwistyczne, umykają mi gdzieś w niepamięci, choć pamiętam doskonale, ile czasu spędziłem, żeby się ich nauczyć…i zaraz zapomnieć. Nic to jednak, drogie dziadki, ja tu nie o tym, a raczej o tamtym, tj. o Anglii tegorocznej dwa słowa, zwłaszcza, że starego roku coraz mniej. Podzieliłem te wspominki na pół, bo takiej ramoty międzynarodowej, to chyba nikt nie zniesie na raz…Jutro będę miał chwilę popołudniu, jak Ala pójdzie spać, to dopiszę resztę.Minął prawie miesiąc od drugiego wyjazdu na Wyspy. Wylatywaliśmy do Londynu 11 listopada. Z powodu licznych manifestacji patriotyczno-antyrządowych, kierownictwo zarządziło odwrót wybitnie wcześnie. Dodatkowo, aura też nam nie sprzyjała. Śnieg padał wtedy w Warszawie w najlepsze. Zbiórkę ustalono u Grudy. Pojechałem nań metrem. Wyjątkowo. Zwykle jeżdżę tramwajem, ale akurat tego dnia, Warszawa była komunikacyjnie sparaliżowana, a metro w takich przypadkach najpewniejsze. Wysiadłem na Politechnice i dalej, chciałem dotrzeć tramwajem, trzy przystanki pod NIK. Tak się akurat złożyło, że gdy wyszedłem spod ziemi na wierzch, swój przemarsz w okolicy placu Zbawiciela kończyła jedna grupa, a sekundę później zaczynała następna. Wszyscy rozczarowani pasażerowie czekający na 15-tkę, ruszyli gremialnie w stronę Ochoty. A trzeba wam wiedzieć, że było ich trochę, wśród nich i ja, zabłąkana owieczka z walizką. Jak mniemam, większość z nich podążała na marsz KOD-u, który za parę chwil miał startować z placu Narutowicza. Nie planowałem tego dnia udziału w żadnym pochodzie, a mimo wszystko, chcąc niechęcąc, wylądowałem w jednym z głównych nurtów. Tyle dobrego, że nie trzeba było specjalnie się kamuflować. Zawsze mogłem popaść gorzej.
Wbrew początkowym obawom, nie spotkały nas na drodze żadne nieprzewidziane zdarzenia. Mało tego. Rzekłbym, że gdyby nie obficie, jak na tę porę roku, padający śnieg, to przejechalibyśmy do Modlina szybciej, niż kiedykolwiek. Sobota, na trasie wylotowej zerowy ruch. Jakby nie liczyć stacji benzynowej, zaliczonej trochę na siłę-dla zasady, to bylibyśmy 3 godziny przed czasem i to z ogonkiem, a tak zdążyliśmy urwać ile się dało po trasie, i wszyło tylko coś ponad dwie. Bez zbędnego opaźniania nadaliśmy zaraz po przybyciu bagaże, i przeszliśmy bez przeszkód przez bramki. Ja i On. Długo nie czekając, bo mieliśmy tylko 1,5h do odlotu, usiedliśmy w naszym ulubionym miejscu, chyba nawet dokładnie na tych samych miejscach, na których siedzieliśmy niespełna miesiąc wcześniej, w drodze do Manchesteru. Nawet zamówienia złożyliśmy podobne. Klasycznie. Jedna i dwie kostki lodu i coś do tego. Tym razem nie pozostaliśmy jednak osamotnieni. Zrazu dołączyli do nas inni koledzy: Wojtek, Seba, Gruda, Zdunas i jeszcze paru dochodzących, i tak sobie siedzieliśmy i gwarzyliśmy o tym i owym, ale głównie to o dupie Maryni, sącząc niespiesznie, co kto tam miał. Od tego gadania i sączenia w końcu zgłodniałem i skusiłem się na talerz ciepłej strawy, czego na polskich lotniskach zwykle nie robię. Raz, że cholerycznie drogo-grubo ponad miarę, a dwa, że jakość jest zwykle odwrotnie proporcjonalna do ceny. Odgrzewane z bemara stare podeszwy. Ale co było robić, jak głód chwycił za żołądek. Złamałem się. Nie powiem, było podłe, jak zwykle u nas, ale obyło się bez ekscesów gastrycznych po, a to już sporo.
Nie mogło być tak, żeby w święto narodowe, opuścić stary kraj bez pożegnania. Tak nas ta ojczyzna ciągnęła w dół, zamiast wypuścić w przestworza o czasie, że już po załadowaniu się do maszyny, spędziliśmy w niej uroczą godzinę. Podobno towarzystwo dłużej niż zwykle odladzało samolot, przez wzgląd na atmosferyczne opady, ale kto ich tam wie, jak było naprawdę. Fakt był taki, żeśmy na starcie zanotowali już godzinę obsuwy. To w sumie i tak lepiej niż w drodze do Manchesteru, gdzie samolot spóźnił się prawie 3h i nie nadrobił ani minuty.
Na szczęście, już po wylądowaniu, poszło sprawnie. Nikomu nie zginął bagaż. Dziki i ekipa byli o czasie. Sprawnie przejechaliśmy ze Stansted na pokoje, w okolice Hyde Parku. Zameldowaliśmy się, zrzuciliśmy walizki. Było chwilę przed 23, jak ruszyliśmy się w miasto, wiedzieni obietnicą nagrody w postaci zjedzenia i wypicia czegoś dobrego na sen. Z góry założyliśmy, że następnego dnia śpimy w opór, nadrabiając braki, bo w internetach zapowiadali na sobotę w Londynie typowo angielską pogodę. No i faktycznie. Późnym wieczorem, gdyśmy szli na popas, już zaczęło mżyć. Było względnie ciepło, ok. 11 stopni, dużo cieplej niż w Polandzie parę godzin wcześniej. Zaszliśmy do knajpy na przeciwko. Libańskiej. Jak się okazało-nie my jedni. Gdyśmy już zajadali się, ja sałatką tabouleh i rybą w sosie curry, a On jakimś pieczystem kebsem, zjawił się Kazik z Jankiem. Dosiedli się. Zamówili. Do ryby dostałem w cenie pitę i sosy: ostrą jak piekło harisę i coś na kształt sosu sezamowo-grzybowego, który sam na chlebku smakował średnio, ale z rybą przegryzał się idealnie. Bardzo nas ta wieczerze ucieszyła, bo zaiste była smaczna i przy tym umiarkowana cenowo, co już samo w sobie było miłą odmianą od posiłków modlińskich. Pubu też nie musieliśmy długo szukać. Naprzeciwko knajpy stał już jeden, okupowany tego wieczora przez facetów w spódnicach. Tak się złożyło, że kiedy my potykaliśmy się z Rumunami w Bukareszcie, lub raczej należałoby napisać, oni potykali się o nas, o tej samej porze-w Londynie, Anglicy mierzyli się ze Szkotami. Pub, do którego weszliśmy, pełen był tych drugich. Miny, nawet mimo alkoholu, mieli nie tęgi. Zapytałem o wynik. 3 do zera. Przegraliśmy, wycedził pan Szkot, i stuknął się ze mną kuflem. Wypiliśmy po jednym. Ja wziąłem polecaną przez barmana londyńską IPĘ, On klasycznego lagera. Żeby nie było, że nie łączymy się w bólu ze Szkotami, bo jak wiadomo, my-ja i On-zawsze kibicujemy słabszym, na odchodne zamówiliśmy po szklaneczce Jamesona. Irlandzkiego, ma się rozumieć!
W drodze z pubu do hotelu, tj. na przestrzeni jakichś 75 metrów, zagadnąłem przypadkowo napotkanych, młodych ludzi o ogień. Stała ich na rogu spora grupka. Chłopaki, dziewczyny, rasy różne, humor ten sam-dobry; śmiali się i ostro gestykulowali. Widzę, że moje pytanie, z pozoru błahe, zbiło ich nieco z pantałyku, a może po prostu zdradziła mnie słowiańszczyzna na licu i akcent wschodni, bo na to me pytanie chłopiec, który mi wręczał zapalniczkę wystrzelił z głupia frant: a wiesz kto to jest Danny Welbeck? Oczywiście, odparłem bez zastanowienia, to przecież słynny literat! Towarzystwo wybuchło śmiechem. Ja twardo obstawałem przy swoim. W sekundę zdałem sobie sprawę, że pomyliłem piłkarza Arsenalu-Welbecka z francuskim pisarzem-Michelem Houellebecq’iem, którego ostatnią książkę „Uległość”, czytałem parę tygodni wcześniej. No ale oczywiście grałem swą rolę do końca. Zresztą, to znowu nie taki wstyd pomylić, będąc nie do końca trzeźwym, piłkarza z pisarzem, zwłaszcza o podobnie brzmiących nazwiskach. Widocznie ta moja self-confidence tak się młodym Anglikom (jak mniemam) spodobała, że jedna z pań z grupy zaczęła wypytywać Jego skąd jesteśmy, i czy czasem przypadkiem nie z Holandii. Miał On bowiem na sobie tego dnia koszulkę w barwach Oranje. Nie, nie, odparliśmy zgodnie-ja i On. My nie stamtąd. W Holandii to będziemy dopiero pojutrze. Tymczasem udajemy się na spoczynek, bo mamy w odbytnicach kilka godzin lotu, i musimy odespać swoje braki rodzinne. Ja małą Alę, co ma w nosie sekwencje noc-dzień. On-trudy i znoje mieszkania na 4 piętrze bez windy, z Anką, co to jest kontuzjowana. Dziewczyny posmutniały, chłopcy wciąż się śmiali. Ukłoniliśmy się w pas, i czmychnęliśmy do siebie. Tam, w naszym mikropokoiku-bo faktycznie, ciężko się było w nim obrócić, uchyliliśmy okno, i spaliśmy błogo jak dzieci do późna, to jest do 10 z hakiem. Śniadanie oczywiście olaliśmy, ale wiedzieliśmy już z doświadczenia, że niewiele tracimy. Grzanki z tostowego pieczywa i smutna mortadela to maks, co mogliśmy stamtąd wycisnąć. Ponadto najedliśmy się na zapas u Libańczyków. Z dużym zadowoleniem przyjąłem też fakt, że kac nie zazgrzytał pod powiekami i w czaszce. Owszem, kapeć w gębie był, ale z tym się liczyłem. Ponadto-żadnych poważnych reperkusji, co było o tyle mile zaskakujące, że poprzedniego dnia nie nadużyliśmy może jakoś spektakularnie, ale, mimo wszystko, co nieco przyjęliśmy, nawet nasennie. Widocznie rozłożyło się to po naszych cielskach jakoś względnie równomiernie, lub raczej-bezkarnie.
Wyhynąłęm za okno-cały czas lało. Kolega Wiktorowicz z Gabinetu Looster dzwonili. Mieliśmy tego dnia skręcić w Londku kilka ciekawych ujęć na potrzeby latającej kamery Radiokomitetu, ale w taką aurę nie miało to najmniejszego sensu. Odczekaliśmy sekundę. Dwie. Trzy. Lało na wciąż. Postanowiliśmy, po ablucjach, że musimy jednak wyleźć z naszego miłosnego gniazdka, bo przy tej duchocie tamże panującej, sczeźniemy niechybnie, albo zadusimy się sami swoimi własnymi wyziewami. Wyszliśmy więc. Deszcz jakby tylko na to czekał, bo…lekko zelżał, a później zelżał już bardzo. Poszliśmy w górę, od stacji metra Bayswater w stronę Hyde Parku. W tę i nazat. Po drodze zjadłem na ciepło kanapkę z chorizzo. On pościł. Spotkaliśmy Pana Janka, który opowiedział nam mrożącą krew w żyłach historię, bliskiego spotkania z czarnoskórym w szalecie miejskim, ale wyraźnie zaznaczył, żeby szczegóły zachować dla siebie, co niniejszym czynię.
Popołudniem taksówki zawiozły nas na próbę, do O2 na Kentish Town, nieopodal Camdenu. Stary dobry Camden, nic się tam nie zmieniło. Zagraliśmy rzecz sprawnie. Pokręciliśmy się po garderobie. Przyszli znajomi. Ci, na których co roku można liczyć. Andrzej z koleżanką. Żona Małego z córką, dorosłą już młodą damą, która 8 lat temu była jeszcze małą, speszoną dziewczynką. Emigracja tomaszowska też się pokazała. Spotkaliśmy się nawet przed klubem na dwa słowa. Stoimy sobie tak, i gadamy, na co napatacza się na nas Morwa i mówi: nie uwierzycie-u Pakistańczyka na rogu, leci na cały sklep „Prosto”, a właściciel rytmicznie macha głową i żeni spod lady piwo i whiskey. I faktycznie-ponoć tak było; słyszeliśmy tego wieczora tę historię jeszcze z kilku niezależnych źródeł.
Wybiła godzina koncertu. Bardzo dobrego koncertu. Forum z roku na rok niewiele się zmienia. Nawet paczki i odsłuchy niewiele się tam przez tę dekadę zmieniły. I mimo że zachód, dziś to co tam gra i trąbi na przodach, jest już dość mocno leciwe i przechodzone. Ale gra. Co roku z lubością czytam line-up kapel przewidzianych na występy w tym miejscu, wywieszony w garderobie. I co roku przybywa tych, co które znam. Nie wypada więc grać gorzej od Sham, skoro już nam przyszło wycierać po nich te same deski. W tym roku w Londynie daliśmy radę. Bez dwóch zdań. To był jeden z lepszych, londyńskich koncertów które pamiętam. Nowe numery, stare numery, rwetes i nojs na publice był tak ogromny, że aż bolały uszy. A jak człowiek doświadczył takiego wrażenia, znakiem tego było godnie.
Po koncercie, szybka ewakuacja. Dwa słowa z kolegami na zapleczu. Na dole, przed klubie, przy bocznym wejściu, natknąłem się na kolegę z lat akademickich. Kupę lat go nie widziałem, a mimo wszystko poznałem. Oczywiście wszystko zdawkowo, bo czas naglił. I to naprawdę. Następnego ranka wylatywaliśmy z Luton do Amsterdamu, a stamtąd pojazdem kołowym do Hagi, żeby jeszcze w ten sam dzień zagrać koncert. Na domiar złego, lub dobrego, z początkiem o 18.00! Ale o tym, jutro, jutro, wszystko jutro…