W nocy, z 12 na 13 listopada, pospaliśmy w Londku może ze 4 godziny. Może. Była wyjątkowo ciepła noc. Zostawiliśmy otwarte okno. Ok. 3 nad ranem zbudził mnie krzyk jakiegoś pijanego pana, który cockneyem wygrażał jej królewskiej mości, premierom-od Thatcher po May-i komu tam jeszcze ustosunkowanemu, kto mu przyszedł do głowy. Darł tak ryja dobre pół godziny. O spaniu nie było już mowy. Myślałem, że wreszcie ktoś się nad nami zlituje i albo sam go uciszy, albo zadzwoni po służby, ale najwidoczniej to bezpośrednie sąsiedztwo Hyde Parku tak na lokalsów działa, że nawet grubo po północy szanują ponad wszystko wolność słowa, bo człek uspokoił się dopiero, kiedy padł ze zmęczenia i wylał na wierzch całą żółć, co mu leżała na wątrobie.Na lotnisku, tym razem dla odmiany w Luton, szybko się odprawiliśmy. Trochę nam zeszło na bramkach, bo towarzystwo było wyjątkowo skrupulatne. Najlepsze w tej materii było dopiero przed nami. Ruszyliśmy z Londynu minibusem chwilę po 6 rano. Nie było więc mowy o śniadaniu, a tego dnia wyjątkowo nie wzgardziłbym nawet tym papierowym żarciem, ale niestety, nawet dla Kultu pan nie nagotuje wcześniej hot i soft boiled egsów na drogę. Usiedliśmy więc w lotniskowej knajpie, kwadrans przed ósmą. Zamówiłem klasyczne angielskie śniadanie, On, jak zwykle rogalik i coś do popicia. I tak nam zleciało pół godziny na śniadaniowaniu i monosylabach, bo jeszcześmy się dobrze nie zdążyli obudzić ani zresetować. Potem, niespiesznie, człap człap do gejtu. Pani Polka na odprawie pomachała nam na dowidzenia, i wzbiliśmy się, hen wysoko, żeby po jakiejś godzinie i pół wylądować na lotnisku w Amsterdamie.
W Holandii wygramoliliśmy się z samolotu w komplecie. Lecieli z nami jeszcze koledzy z Londynu od Dzikiego. Sam Buch podróżował wraz z małżonką autem. Wiedzieliśmy już od jakiegoś czasu, że do Hagi wybiera się silna reprezentacja Kult-turystów, zarówno z Polski, jak i Wysp. Towarzystwo było na tyle zapobiegliwe, że odpowiednio wcześniej zarezerwowało pokoje w tym samym hotelu, w którym my mieliśmy nocować-100 metrów od klubu. A my-jak to my. Chwilę przed jedenastą, stoimy sobie w ogonku do bramki celniczej. Dla posiadaczy paszportów biometrycznych stały otworem bramki samoobsługowe, ale biedota z dowodami i paszportami starego typu musiała swoje odstać, żeby łaskawie wjechać do Królestwa Niderlandów. Celnik po dziesięć razy oglądał każdy dokument. Kazał obracać się a to bokiem, a to en face, a to bryle ściągać i na powrót zakładać. Gdybym nie wiedział, że to współczesna Holandia, przysiągłbym, że wylądowaliśmy w Stanach AD 2016, albo w Rosji radzieckiej 1923. Wszyscy byliśmy dlań podejrzani, co skutkowało frustracją kolejkowiczów, oraz wydłużającym się w nieskończoność czasem oczekiwania na a) dostanie się do busa czy tam innej taksówki, b) przejazd 45-minutowy z Amsterdamu do Hagi, c) złapanie 2-3 godzin snu w hotelu przed występem, który starował tego dnia już o 18. Dlatego tak szybko, bo po naszych wygłupach do klubu wchodził didżej i rozkręcał prawdziwe, holenderskie disko, z tabsami, jointami, grzybami i czym tam jeszcze ziemia holenderska obrodziła.
Tak się wesoło złożyło, że gdy zajechaliśmy przed hotel w Hadze, powitała nas cała reprezentacja Kult-Turystów. Nie żeby specjalnie na nas czekali. Akurat pozamawiali taksówki, bo wybierali się nad morze, połazić trochę po plaży i przejeść ś śledzia w bułce, bo ponoć nad morzem, na promenadzie najlepsze. Też chcieliśmy przejeść tamże następnego dnia, ale że utrafiliśmy w poniedziałek, na dodatek po sezonie, zadowoliliśmy się tylko zupą rybną, za to w knajpie z widokiem na falochron. Żeby dodać jeszcze roboty nadgorliwym holenderskim policjantom, towarzystwo kult-turystyczne rozwinęło przed hotelem swoje flagi, pozując do pamiątkowych zdjęć. W tym samym czasie, tuż obok, na placyku przed katedrą, która teraz jest kościołem disco, protestowała miejscowa Antifa i faszyści. Jedni z hasłami Refugees Welcome, drudzy Not Welcome. Mundurowi myśleli, że nasi chcą wesprzeć jedną ze stron, i gruntownie pilnowali wszystkich trzech demonstracji. Gdyśmy przyjechali, obie manifestacje polityczne dogasały. Ja zająłem się wytarmoszeniem walizki i sprawami meldunkowymi, po uprzednim uściśnięciu wielu rąk kolegów z grupy wsparcia. Szkoda, bo chętnie bym się dołączył do antyfaszystów, choćby na sekundę. Nie starczyło już jednak czasu. Gruda za to zajrzał na placyk, żeby zobaczyć co to za jedni na tym zbiegowisku. Lewactwo-rzucił z przekąsem przy windzie.
Pospaliśmy się w sekundę, jak dzieci. Obudziliśmy się jeszcze kołowaci, ale miejscowa aura-zimna i deszczowa, dobudziła nas na krótkim spacerku w drodze do klubu Koń Trojański. Tam, na miejscu, po próbie dźwięku, zabraliśmy się za żer. Szamę dostarczyła knajpa góralska, w której jedliśmy ongiś, będąc w Hadze po raz pierwszy. Na stół wjechały korytka z mięsiwem przeróżnym, kartoflami i kiszoną kapustą. Brakło jedynie podpłomyków, miodu i Piasta z Rzepichą, którzy by nas bawili starosłowiańszczyzną. Tak podbudowani odtajaliśmy chwilę w fotelach i na sofach, a gdy pierwsze zmęczenie z nas uszło, poszliśmy grać, bo i pora zrobiła się już odpowiednia. Publiczność holenderska, polonijna, to jednak zdecydowanie inny przekrój społeczno-towarzyski, niż choćby ta londyńska. Znać było, że sporo towarzystwa wybrało nasz koncert, bo w ogóle coś polskiego się w Hadze zadziało i jest tu i teraz nieco z przypadku i braku lepszego pomysłu na niedzielę. Początkowo bardzo zachowawczo, rozkręciła się nam jednak miejscowa, holenderska Polonia, głównie za sprawą Kult-turystów, którzy pokazali, że czy to w starym kraju, czy na obczyźnie, potrafią się bawić po swojemu, czyli najlepiej. W mig podłapali to miejscowi, i hulanki i swawole towarzyszyły nam do samego końca. Poleciały na scenę ze dwa staniki, dawno już nie widziane. O komórkach, kluczach i dowodach osobistych nie wspomnę. Wylądowało nań nawet zawiniątko, z którego po roztworzeniu wysypał się tajemniczy, biały proszek, ale to mogło mi się tylko przywidzieć.
Po występie, skonany, poszedłem do hotelu. Zimno było jak diabli. On dotarł na pokoje chwilę później. Ukąpałem się i zajrzałem na dół, do Kult-Turystów. Posiedziałem trochę dłużej niż planowałem, ale bez ekscesów-bardzo miło i w dobrym tonie. Pogadałem, jak dawno nie miałem okazji, z nowymi i starymi z bandy, i zawinąłem się spać.
Następnego dnia, w poniedziałek, wstałem co sił po 8 rano, mimo że organizm chciał spać dłużej, i począłem rozparcelowywać swoje prace zarobkowe. Najpierw szybki risercz. Obudził się On. Zeszliśmy na śniadanie. Po powrocie dalsza dłubanina, potem szybka obróbka i wysyłka, chwilę po 12, do subskrybentów. Jak już byłem obrobiony, zameldowałem Jemu że jest zgoda, i możemy się zbierać w drogę na plażę, na śledzia. Taki mieliśmy bowiem plan na ten wolny dzień. Łazić jak najdłużej, do zmierzchu, przy lub blisko wody, i stołować się w tawernach. Kofiszopów nie odwiedzaliśmy, bo jakoś nas asortyment nie podniecał. Wieczorem wrócić do domu, zahaczając o pobliski pub z olbrzymim wyborem piw światowych, w tym belgijskich blondów i miejscowy IP, w których bardzo sobie upodobaliśmy.
Na dole, w hollu hotelowym, spotkaliśmy Pana Polskiego z braci K-T. Wyglądał na nieco zmęczonego, i takoż się czuł, bo kiedy ja wyszedłem z pokoju imprezowego po pierwszej, nie znaczyło to wcale, że impreza umarła. Przeciwnie, chwilę się jeszcze przeciągnęła. Czekał więc kolega cierpliwie na swój pociąg, co to go miał zabrać za 5 godzin do Amsterdamu, a stamtąd, dalej, samolot do Anglii, w której na co dzień mieszka. A że nie miał nic lepszego do roboty, postanowił pójść z nami nad morze. Plan wycieczki ustalił On. Już wcześniej, w pokoju, dokładnie przestudiował internet. Wymyślił, że musimy dojść dwie przecznice w prawo od hotelu do przystanku tramwajowego, tam złapać jedynkę, która dowiezie nas na sam cypelek miasta z dostępem do zbiornika. Idziemy więc, Ja, On i Pan Polski. Idziemy, deszcz siąpi i zawiewa, a my wciąż idziemy. No jest jakiś przystanek, ale nie jeździ tu jedynka. Jest siódemka, czternastka, ale nie ma jedynki. Idziemy dalej. On co chwila zerka na ten swój srajfon, bo wychodzi mu, że zamiast przybliżać się do morza, na wciąż się od niego oddalamy. Po godzinie spaceru stanęliśmy pod wiatą. Polski już miał zamawiać miejscowego Ubera, ale coś się popsuło w systemie. Sprawdziliśmy więc na przystanku na planie miasta gdzie jesteśmy i dokąd dojeżdża najbliższy tramwaj. Jechał dokładnie w tę samą stronę, z której przyszliśmy, a potem, przystanek od hotelu w przeciwpołożoną, krzyżował się z upragnioną linią numer jeden. Po drodze zahaczał też o Central Station, czyli miejscowy główny dworzec, do którego zmierzał kolega, także wszyscy byli zadowoleni. Pozostało tylko kupić bilety i jechać. Kiosków ani automatów nie było. Postanowiliśmy zakupić u motorniczego. Wcześniej przygotowaliśmy odliczoną kwotę-6,20 za daily ticket na wszystkie linie. Tramwaj przyjechał, pukam do pana kierowcy, normalnie, jak u nas, i pytam czy pan sprzeda, a pan mówi że on niczego nie sprzedaje, bo w środku składu jest automat. Patrzymy, rzeczywiście jest, ale…u dentysty. Coś tam stało na tym ciekłokrystalicznym ekraniku, że autometen nicht denten, czy jakoś tak, i taka smutna buzia, znaczy że nie działa. Myślę sobie, a bo to raz jechało się na gapę w Polsce? Chyba do więzienia nas za to nie zamkną. Na szczęście uniknęliśmy kontroli, a jechaliśmy dobre kilkanaście przystanków. Tak nas dziadyga wyprowadził!
Pożegnaliśmy się z Polskim na naszym tarmstopie, jego był przystanek dalej. Be trudu odnaleźliśmy właściwą linię. Nawet nie musieliśmy długo czekać. Na szczęście. Na wciąż siąpiła mżawka i było okrutnie wilgotno, przez co ciuchy ważyły nam chyba po sto kilo. We właściwej jedynce kupiłem u pana bilety, ten akurat sprzedawał, i po 20 minutach byliśmy już nad morzem. Północnym morzem. Na promenadzie pustki. Knajpy pozamykane, wieje i ogólnie słabo, a nam się podoba. Łaziliśmy po molo, zaglądaliśmy do zakratowanych budek, z których w sezonie sprzedają surowe śledzie w bułce. W końcu, zziębnięci, wylądowaliśmy na zupie rybnej w jednej z nielicznych, otwartych restauracji. Nie powiem, ciekawe doznanie. Zupa rybna na bazie śmietany. Pierwszy raz jadłem coś podobnego. Ryby w niej było nie za wiele, ale cały smak-bardzo inny, rekompensował te braki. Poza tym pragnęliśmy czegoś ciepłego, takoż może dlatego zjedliśmy ją z takim smakiem. Po posiłku postanowiliśmy powoli wracać, ale niespiesznie, mieliśmy w końcu dobowe bilety, które należało wyjeździć. Wsiedliśmy do autobusu, potem do tramwaju, do drugiego, patrzyliśmy przez okna na miasto. Robiło się powoli ciemno. Tramwaje się zapełniały. Ludzie poczęli wracać z pracy. Wylądowaliśmy wreszcie w naszej dzielni. Po drodze na pokoje nabyłem jeszcze w sklepie ze słodyczami pistacjowy blok do domu na prezenty, a w sklepie z gaciami, dodatkową parę, gdyż źle dokonałem obliczeń, i zabrałem za mało. Mieliśmy już w nogach dobrych parę, jeśli nie paręnaście kilometrów. Wciąż jednak nie zjedliśmy śledzia w bułce, a bez tego wyjazd o do Hagi byłby wszak nieważny. Zostawiliśmy w pokoju zbędny balast i po szybkich ablucjach ruszyliśmy dalej w miasto, na poszukiwania. Tym razem pamięć Go nie zawodziła. Wiedział dokładnie, gdzie były budki w których sprzedawali parę lat temu to paskudztwo, ale tym razem, grubo po zmierzchu, stragany już się pozwijały. Wreszcie utrafiliśmy. I to gdzie? W chińskiej dzielnicy. Na dodatek w sklepie u Araba. Tzn. sklep był wyłącznie z rybnym asortymentem, ale prowadził go Arab. Zamówiliśmy śledzika. Świeżo złowionego, wyfiletowanego. W maślanej bułeczce, z zielonym ogórkiem i pieprzem. Od zawsze byłem fanem prostych dań i prostej kuchni. To holenderskie cudo plasuje się w czubie mojej gastronomicznej tabeli. Trudno je spierdolić, jeśli ma się świeże i dobre składniki. Takie miał tego wieczora pan Arab. Wyszykował nam kanapeczki, że palce lizać. Mało nam jednak było, bo jedliśmy tego dnia jedynie śniadanie i zupę, więc po krótkim zastanowieniu postanowiliśmy do Araba wrócić, i dojeść smażonym, świeżym dorszem. Źle zrobiliśmy z kolejnością, bo dostaliśmy mega danie obiadowe, z fryturą, sałatką i majonezem. Bardzo dobre, ale przeceniliśmy swoje możliwości. Zjedliśmy co pan podał, owszem, ale fryturę zabrałem z sobą na wynos, bo już sama ryba by starczyła za wszystko. Toczyliśmy się tak do hotelu, żeby złożyć nasze wymęczone ciała w łożach, ale zanim miało się to stać, wiedzieliśmy, że musimy jeszcze odwiedzić stary, znajomy pub na rogu. Było po 19, kiedyśmy weszli. Klientela dopiero zapełniała stoliki. Po krótkim namyśle pobraliśmy po jednym, tutejszym, ważonym na miejscu. Pub ów bowiem, prowadzi też na tyłach swój własny minibrowar. On wziął lekkie, wręcz letnie, kobiece, zwiewne piwko, a ja ichniejszą IP-ę. Wlałem ją w siebie, jak w gąbkę. Śledź i dorsz prosto z morza, ze swoją przyrodzoną słonością zadziałały. Nad drugim chwilę pomyślałem. Tym razem zamarzył mi się jakiś piwny deser. Pobrałem więc dobrze mi znane belgijskie Delirium Tremens, blond z górnej fermentacji, tym razem w jego wiśniowej odmianie, której to w Polsce próżno szukać. Smakowało coś a’la Kriek, ale odpowiednio mocniejsze, a o taki balans właśnie mi szło. Na trzecią nogę On poszedł znów w jakiś miejscowy kraft, a ja wynalazłem w bogatej karcie potrójną, belgijską IP-ę, mocną, ponad 9-procentową, z małym krasnoludkiem na etykiecie. Zaiste, rzecz dla prawdziwych koneserów. Bardzo wytrawna i bardzo wyrazista. Gdybym nie był syty do końca, zastanowił bym się przy niej nad jakimś stekiem albo przynajmniej żeberkiem. No i na tym szlus. Więcej jak 3 piwa, dobre i małe, Jarek w siebie nie wleje. Już nie. Po prostu nie ma gdzie. Robi się mu z brzucha balon, i nie ma gdzie magazynować.
Pożegnaliśmy się z pubem. Poszliśmy na mini zakupy do miejscowego marketu i wracaliśmy na pokoje. Po drodze, przy hotelu, spotkaliśmy naszych. Chętni jechali obejrzeć w knajpie u Górali mecz polskiej reprezentacji ze Słoweńcami. My mieliśmy już dość atrakcji. Wróciliśmy do pokoju. Pogapiliśmy się na mecz w internecie. Ucieszeni wyratowanym remisem, chwilę jeszcze pokręciliśmy się po kwadracie i zewnętrzu i zalegliśmy. Ja szybciej, On wolniej.
Nazajutrz ruszaliśmy już po śniadaniu, ok. 10, na lotnisko. Do Eindhoven. Nie 70, a ponad 140 kilometrów od Hagi. Niskie ciśnienie, monotonna autostrada, usnąłem praktycznie od razu za miastem, żeby zbudzić się przed samym lotniskiem. Mieliśmy bardzo dużo czasu do odlotu. Holenderska skrupulatność po raz kolejny dała o sobie znać. Na szczęście nie my staliśmy się jej ofiarą, a grupka włoskich dzieci w wieku szkolnym, wracająca wraz z panią do Mediolanu. W kolejce do bramek dzieciaczki przeciskały się jak mogły, bo samolot do Włoch odchodził o czasie, czyli za niedługo. Na nic się to jednak zdało, bo siedząc przy stoliku i klepiąc w laptop wtorkowe niusy, już w hali odlotów, widziałem jak okienko się zamyka, a trap samolotu odjeżdża. Tymczasem cała grupa wycieczkowa stała jeszcze na odprawie, bo celnicy nie mogli doliczyć się dziatwy. A potem płacz, panika, młode włoskie temperamenty z piskliwymi głosikami dzwoniące do mamy, żeby nie wstawiała makaronu na obiad, i pani z działu obsługi, rozkładająca ręce. Ninczen Milano, ninczen…
Nasza grupa na szczęście w całości wsiadła i wysiadła do i z samolotu. Tym razem do samej Warszawy a nie do Modlina. Z Okęcia pojechaliśmy z grupką kolegów kolejką. Wysiadłem wraz z Kajtkiem na Centralnym. Tramwajem 33 kontynuowaliśmy podróż. Tym samym tramwajem 3 dni później jechałem na zbiórkę do Andrychowa, ale o tym w następnym odcinku…