Gdańsk i Łódź były szybkie, mocne i w zasadzie bezbłędne. Podobnie jak i wizyty w tych miastach. Wpadaliśmy doń jak po ogień, rozpoznanie bojem, spalona ziemia i następna misja. Ofiar nie było, ale i zbierać też czegokolwiek po nie miało sensu. Zamietliśmy najlepiej jak umieliśmy. Bez poprawek i bez wątpliwości, kto rządzi na rejonie.
Do Gdańska wyjechaliśmy z Warszawy w syfiastej aurze zgniłego przedwiośnia, a wjeżdżaliśmy na Wybrzeże białe, mroźne i wietrzne. Akuratnie w ten weekend w całej północno-wschodniej Polsce zaległy ciężkie, śnieżne chmury. Do tego porywisty wiatr od morza. Kto planował tego dnia nawdychać się jodu na plażach i cyplach, musiał się srogo rozczarować. Drogę spędziłem pracująco. Nadrabiałem polityczno-społeczne braki w korespondencji i epistołach, a kiedym wszystko już spisał i odpisał na wszystko, zagłębiłem się lekturę z początków XX wieku, która mnie uśpiła do samych rogatek Trójmiasta, czyli na jakieś 15 minut.
W hotelu pobyliśmy ok. godziny. Poprasowaliśmy koszule, ja i On, spodnie-ja i blezerki-też ja. Dalej do busa i na Ołowiankę. Tam, to już pewnie wiecie, popas i próba. A potem nastąpił zgon. Niemal dosłownie. Już na próbie co i rusz ziewałem. Nie ja jeden. A gdy została godzina do koncertu, siedliśmy pospołu w garderobie, i gdyby nie bajania Tomasza o światowej historii metalu i jego największych synów, pospalibyśmy się jak dzieci. Coś wisiało w powietrzu, skoro nawet niemeteopatom głowy leciały samoistnie w dół. Kawa nie pomagała. Defekacja nie pomagałą. Nic nie pomagało. Środków wziewnych nie było, poza tym to nielegalne. Z naturą nikt jeszcze nie wygrał. Takoż graliśmy na starcie z lekkiej przyczajki. Dopiero po 3, 4 kawałku neurony zaczęły żwawiej skakać po synapsach. Zrobiło się zupełnie luźno, kiedy na scenę weszły dziewczęta w strojach ludowych z naręczami kwiatów. Trzeba bowiem Państwu wiedzieć, że koncert w Gdańsku miał miejsce w wigilię 60. urodzin naszego wokalisty. A że wigilie w Polsce są na topie, zbożny lud przygotował dla jubilata podarki i gromkie sto lat już na starcie reczitalu. Na koniec też było, co by dobrze sobie ten dzień zapamiętał. Uprzedzę Państwa ciekawość, celebry związanej z jubileuszem nie było żadnej. Jubilat bowiem prowadzi się wzorowo, podobnie jak większość z nas. Prócz koleżeńskich życzeń i zbicia piątek nic ekstraordynaryjnego. Spatif tego dnia zasnął bez strat.
Kiedy ostatnie akordy stolatów opadły, my zabraliśmy się za to, co umiemy najlepiej, to jest za granie długich, dobrych i mocnych jak samogon sztuk. Nie powiem, zamuła z początku zniknęła w miarę szybko, adrenalina podkręciła występ, ale pod koniec przyszło klasyczne zmęczenie materiału. Bo gdański reczital trwał ponad 3 godzin 10 minut. Oczywiście nażarłem się na noc, choć obiecywałem sobie, żeby tego nie robić. Ale tyle dobrego jedzeinia marnowało się w garderobie po występie, że grzechem byłoby nie uczknąć choć kawałka. Z napitkiem nie przesadziłem. Ba, nawet nie powąchałem korka. Kiedyśmy chcieli, ja i On, pójść jak ludzie do baru hotelowego i wypić po nasenniaczku, tenże akurat się zamknął. A piwem albo winem z recepcji upadlać się nam nie uśmiechało. Usnęliśmy trzeźwi, za to najedzeni i spełnieni. Przynajmniej artystycznie. Śnieg sypał w Gdańsku całą noc. Z okna pokoju mieliśmy przepiękny widok na zaśnieżony gmach głównego dworca. Odjeżdżały i przyjeżdżały otulone w biały puch pociągi. Romantycznie, co?
Nazajutrz wstałem świtem i poszedłem na poranny trening, gdyż w hotelu była mini siłownia. Tam spotkałem Wojtka, co nie zdziwiło mnie wcale, gdyż często spotykamy się w takich miejscach, a po godzinie zjawił się kolega menażer, co już mnie zdziwiło, bo choć wiem, że jest człek usportowiony, to na wspólnych ćwiczeniach jeszcze nie bylim.
Ruszyliśmy do Łodzi ok. 11. Śnieg zaczął powoli przygasać. Wyjrzało słońca. Na granicy województw, gdzieś w okolicach Grudziądza, zaśnieżone pola ustąpiły zielonym łąkom i taki widok towarzyszył nam do samego końca podróży. W międzyczasie dotarła do nas smutna wiadomość. Umarł Maciek Kazana, chłopak ze Śląska który co roku na pomarańczowej trasie stawał w Spodku jako Kult-Ochrona. Od lat też przychodził na nasze koncerty i koncerty siostrzanych formacji. Wiedzieliśmy, że chorował od dłuższego czasu i to dość poważnie, ale żeby od razu zabierać go z tego świata, i to przed czterdziestką? Kolejny to już mój znajomy, po Sosnowskim, który nie doczekał 40. urodzin. Biorą powoli z mojej półki.
Łódzkie koncerty to te z gatunku najbardziej energetycznych i szalonych. Łódzka publiczność takoż. Dlatego bardzo lubię do Łodzi wracać i w Łodzi grać. Zwłaszcza w Wytwórni, w której jest zawsze świetna akustyka I tak samo było tego dnia. Słyszałem się na scenie najlepiej ze wszystkich zagranych dotąd sztuk. Koncert zadedykowaliśmy zmarłemu Maćkowi. Nie takiego prezentu życzyłby sobie Kazimierz i my dla niego na sześćdziesiątkę, ale podły los jest kurwesko przewrotny. Sto laty oczywiście były, naręcza kwiatów takoż. No i kolejny, ponad trzygodzinny koncert. Najlepszych chyba z dotychczasowych. Grało mi się jak w transie i grałbym nadal, gdyby starczyło sił. Ja owszem, kondycję mam niezłą, usta też trzymają dźwięk długo i mogę grać mocno, ale nawet jak na mnie, 3 godziny dmuchania w puzon powodują na twarzy, zwłaszcza pod koniec występu, fizyczny ból.
Łódzkie koncerty mają jednak jeden, zasadniczy feler. Najczęściej odbywają się w niedzielę. A od kiedy z Łodzi do Warszawy wiedzie autostrada, a droga z jednego miasta do drugiego zajmuje czasami mniej niż przebicie się autem z Kabat do Śródmieścia, naiwnością byłoby czekać w łodzi do rana. Szkoda tych wszystkich kolegów, koleżanek, niewypitych drinków, nieodbytych rozmów, niewysłuchanych kawałów. Może kiedyś jeszcze dobry Bóg się zlituje, i wrzuci Łódź w środku albo na początku stawki.
Tak czy siak, do domu ruszyliśmy wartko, w pełnej, stołecznej obsadzie. Zrobiliśmy jedną stację, na uzupełnienie sakw i bukłaków, a później, dopiero na Przasnyskiej, bo mam to szczęście, że wysiadam jako pierwszy, gdyż pomieszkuję najbardziej na północ.
Świetne to były koncerty. Nie było kiedy specjalnie się ponudzić. Może jedynie w garderobie w Wytwórni, kiedyśmy, ja i On, oglądali na laptopie, Legię w pojedynku z Mielcem. Ale i to jedną połowę i tylko jedną bramkę…
Dzięki za szybki autograf w równie szybkim przechwycie w drodze do busa:)