W Poznaniu idzie sobie ułożyć życie. Zwłaszcza, gdy następnego dnia wolne, i można bezkarnie oddać się breweriom po reczitalu. No i taki, mniej więcej, miałem plan, jeszcze do piątku. Skończyło się na koncercie, co to nie zostawił wątpliwości, że z pudła ciężko nas dziś zepchnąć. Przynajmniej tyle użyłem. A czegom nie doświadczył, zostawiam sobie na lato. I jesień.
Rzadko trafiają się takie, jednorazowe strzały; że jednego dnia koncert, a drugiego wolne. Że można się bezkarnie pobawić i poświętować, a niedzielę przeznaczyć na straty i lizanie ran. I do tego w Poznaniu, mieście Wieniawskiego i „Kultowej”, w której dzień miesza się z nocą a dżin z tonikiem. W ogóle w tygodniu poznańskiego koncertu miałem wybitnie poznański czas. Najpierw, we wtorek, odwiedził mnie, z racji obowiązków służbowych, kolega mecenas z Poznania, który w Warszawie bawił w sądach. Szykowałem się też, żeby do Poznania wjechać wcześniej, bo w Luboniu, niedaleko Poznania, chciałem obejrzeć i zakupić, co ostatecznie doszło do skutku, instrument, na który chorowałem już od dłuższego czasu. Srebrny puzon marki King. Ale na serio srebrny. Czara głosowa i drobnica są kute ze srebra. Takiej drogiej zabawki jeszcze w swoim życiu nie miałem, a że ostatnio inflacja zżera jak mol wszystko co napotka na swojej drodze, postanowiłem potraktować to jako swoistą lokatę kapitału. W końcu nawet jak mi się odwidzi trąbienie, w co nie wierzę, zawsze zostanie trochę kruszcu na przetopienie, a ten trzyma w świecie cenę.
Do Poznania ruszyłem busem. Pociągi odjeżdżały albo za wcześnie albo za późno, a żadna okazja nie zatrzymywała mi się pod domem. Droga upłynęła sennie, bo padało w zasadzie od startu do mety. Jak nie morzył mnie sen, to uciekałem w lekturę, która po chwili na nowo mnie usypiała, i tak w koło Macieju. Z Maciejem też się zobaczyłem. Mecenasem Maciejem. Wydał zaległe, urodzinowe podarunki, wypił kawę i czmychnął na galę bokserską do Tarnowa Podgórnego. Wcześniej jednak kupiłem mu czekoladę z orzechami. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że nie znam innej, wyższej, bezokazyjnej formy okazywania mojego uczucia w stosunku do innego mężczyzny, jak właśnie ta.
W związku z tym, że Poznań jest od jesieni, kiedy byliśmy w nim ostatnio, rozkopany jeszcze bardziej niż był, a myślałem, że bardziej się nie da, po kilku kółeczkach wokół Rynku zajechaliśmy do hotelu na kwadrans. Niespecjalnie mnie to znowu obeszło, bo już wcześniej umówiłem się z kolegą menażerem, że wracam z nim i dwoma innymi kolegami na noc do Warszawy. On akurat musiał. Ja niestety też. Dość powiedzieć, że nazajutrz, ruszyłem znowu w 300-kilometrową trasę, tym razem na wschód.
W auli UAM-u niewiele się zmieniło. Podobnie jak w scenariuszu każdego, anplaktowego koncertu. Najpierw wydawanie popasu, potem słodkie i kawa, a na deser próba. Sala poznańska jest jedną z ładniejszych, w którym przychodzi nam grać koncerty bezprądowe, ale również jedną z trudniejszych do nagłośnienia. I o ile dla słuchacza jest to w zasadzie niezauważalne, tak dla muzykanta na scenie już i owszem. Słyszy się tam samego siebie średnio, zwłaszcza, kiedy gra się bez odsłuchów, a ja z panem Jankiem tak właśnie anplkaty traktujemy. Pan Janek zresztą z taką samą atencją podchodzi do koncertów prądowych, mając na względzie swój dobrostan i aparat słuchu, czym stanowi w naszej menażerii godny naśladowania wyjątek.
Choć wszystko tego dnia się zgadzało, tak na scenie jak i w ogólnym samopoczuciu, może poza sennością wynikającą z paskudnej, depresyjnej aury, początek występu maiłem dość nierówny. Na samym starcie szło idealnie w punkt, aż tu nagle, wie wiedzieć skąd i dokąd, wkradło się do głowy jakieś rozkojarzenie, które poczęło mieszać w pamięci. Taka niepewność tuż przed kolejną piosenką bywa zabójcza; kiedy człowiek zastanawia się co po czym, albo czy to na pewno właściwy dźwięk, prawie zawsze utrafi źle. Na szczęście tego dnia momenty zawahania nie przyniosły u mnie kary w postaci kiksów albo wysypek, ale do teraz nie wiem, skąd właściwie się wzięły i co było ich przyczyną.
Poznań nie zawodzi. Poznań bywa ciężki do uchwycenia w emocjach. Poznań bywa w nich bardzo zachowawczy i introwertyczny I taki też był. Przynajmniej do pewnego momentu. Ale Poznań nigdy nie pęka. Zagraliśmy prawie 3 godziny, od dzwonka do dzwonka. Potem szybko do auta i w drogę. Po dwóch godzinach z ogonkiem wylądowałem na Bemowie skąd pobrałem ubera i ok. pierwszej byłem już u siebie. Podobnie jak tydzień wcześniej, po Częstochowie. Kiedy układałem się spokojnie do snu, w „Kultowej” zabawa dopiero się rozkręcała. Tak coś czułem, że ominął mnie balet dekady, czego dowodów dostarczono mi nazajutrz aż nadto. Z jednej strony, wielka szkoda, ale z drugiej, kiedy pionizowałem się o ósmej rano i szykowałem do kolejnej wyprawy, dziękowałem opatrzności że udało się zachować w trzeźwości ciała i umysłu kolejny dzień. To są właśnie uczucia ambiwalentne w koronacji.