W niedzielę wróciliśmy z Gdańska; przez całą drogę czułem się dobrze. Na wszelki wypadek zaszedłem do szpitala po test na wiadomo co. W domowym zaciszu wykonała mi go moja rodzinna pani doktor, no i wyszło, że jest dobrze. Tzn. niedobrze, ale nie najgorzej. Ale samopoczucie wcale się dzięki temu nie poprawiło.
Przez całą niedzielę, poniedziałek i wtorek zdychałem. W środę, w swoje własne urodziny, zdychałem już mniej, ale nadal czułem się słabiutki i wiotki jak brzozowa witka. Dałem sobie jednak czas do czwartku, do rana, żeby zobaczyć, w którą stronę to wszystko pójdzie. Noc ze środy na czwartek przespałem spokojnie i bez wybudzeń delirycznych dreszczy, jak to było w zwyczaju przez ostatnie dni. Czwartkowy poranek przywitał mnie słońcem i względnie dobrym samopoczuciem. Nie pojawiła się gorączka, obecna wcześniej zaraz po przebudzeniu. Pojawił się za to apetyt, z rana zwłaszcza, widywany dotychczas z rzadka. Postanowiłem, że wobec takiego obrotu spraw znajdę w sobie dość siły, żeby zagrać toruński koncert, a o dwóch warszawskich i Łodzi pomyśli się jutro.
Do Torunia pojechaliśmy późno, bo w związku z występami w Warszawie następnego dnia, nie nocowaliśmy w hotelu (w większości), tylko od razu po sztuce ruszyliśmy w drogę powrotną. Tegoroczny koncert pomarańczowej trasy w wydaniu toruńskim zagraliśmy po raz pierwszy…na siedząco. Tzn. my staliśmy ale publiczność miała już siedzieć, ponieważ organizatorzy podjęli decyzję, że przy rygorystycznych obostrzeniach covidowych, pojemność studenckiej OdNovy nie zapewniała opłacalności ekonomicznej przedsięwzięcia, w związku z czym koncert przeniesiono 100 metrów dalej, do Auli UMK, w której przed oddaniem do użytku CK Jordanki, grywaliśmy koncerty bezprądowe. Spora część fanów narzekała w mediach społecznościowych, że co to w ogóle za pomysł, organizować koncert na siedzaka, ale my zdecydowaliśmy, jeszcze w wakacje, że musimy grać tak, jak przeciwnik pozwala, bo może się okazać z dnia na dzień, że nie pozwoli nam na nic i zostaniemy uziemieni na dobre. Kiedy więc kierownictwo wystosowało zapytanie, czy w Toruniu zgodzimy się zagrać koncert prądowy w bezprądowym anturażu, większość z nas pozytywnie odpowiedziała na ten apel, choć żaden z nas nie zrobił tego z pełnym przekonaniem. Jak się miało okazać, obawy nasze były zupełnie bezpodstawne, bo publiczność bawiła się tego dnia jak na normalnej sali. Niektórym klimat spodobał się do tego stopnia, że trzeba było naprawdę dużo silnej woli, aby nerwowo wytrzymać nieporadne próby tańca co niektórych przed sceną, wieńczone co i rusz kolejnymi glebami, bo nie było barierek, a tym samym i naszej ochrony, żeby można się było czegoś lub kogoś złapać, kiedy grawitacja zbyt mocno przyprze.
Po koncercie szybko zawinęliśmy się do busa. Zrobiliśmy jedną przerwę na uzupełnienie płynów i późną kolację na stacji benzynowej, chwilę za Toruniem. A potem posnęliśmy jak dzieci i dopiero pod szlabanem Proximy Rysiek jął nas dobudzać. W międzyczasie okazało się, że kolega Mariusz zapomniał złożyć instrumenty po występie, a że ujechaliśmy już kawałek od auli UMK, poskładał je za niego…Kazik. W końcu kiedyś już to robił, więc był najbardziej naturalnym kandydatem do tej roboty. W domu byłem ok. 2-3 w nocy. Z rana spionizowałem się żeby odprowadzić małą Alę do przedszkola. Później miałem zamiar wrócić i odespać jeszcze parę godzin, ale na zamiarach się skończyło. Snułem się jak cień po mieszkaniu; czepiałem się jakichś rozgrzebanych zadań i po 15.30 pojechałem na próbę do Stodoły. Próbę i obiad, bo to nie bez znaczenia, że nawet gdy gramy w Warszawie, przed próbą konsumujemy zbiorowo w garderobie. Bardzo lubię te nasze wspólne, stodolane posiłki. Po pierwsze dlatego, że jemy w cywilizowanych warunkach; przy stole, a nie w kucki, normalnymi sztućcami a nie plastikiem ze styropianu. A po wtóre, bo jest wtedy jedna z nielicznych okazji, żeby swobodnie pogadać, każdy z każdym, bez gonienia w piętkę z czasem.
Pierwsza Stodoła była jednym z lepszych koncertów tej trasy, pomimo tego, że nie czułem się jeszcze do końca sobą i trochę słabowałem. W połowie sztuki zażyłem pigułkę, co to szczęśliwie rozgoniła ból głowy i ogólne zmęczenie i jechałem do końca na wysokich obrotach, choć spociłem się okrutnie i co chwila musiałem ocierać mokrą głowę kaszkietem. Ale warto było. Pomimo tego, że na scenie robiło się momentami bardzo, bardzo głośno, graliśmy jak w jakimś transie, nawet na przekór szwankującemu zdrowiu, i nie mam na myśli tylko siebie. Dodać należy, że tego dnia, w fosie, razem z kolegami z bramki zadebiutował red. Mazurek, ale chyba do końca się nie byłą jego bajka, bo wrócił do radia i na drugą Stodołę już się nie pojawił. Po występie, gdy ogarnąłem trochę swoje zbolałe członki, zabrałem do auta państwa Gumów i brata Wojtka. Gumę z małżonką odstawiłem na Nowolipkach, a z Wojciechem udaliśmy się do domu. Nazajutrz, pojechaliśmy całą rodziną do Kampinosu, skorzystać z ostatnich tchnień ładnej pogody. Spacerowaliśmy tak dobre 2-3 godziny, wracając do domu ok. 14. Tym sposobem dzień nam uciekł nie wiadomo kiedy. Chwilę później odstawiłem Wojtka na dworzec, a sam pojechałem do klubu, na drugi reczital. I zagrałem go tak samo mocno i soczyście jak pierwszy, choć tego dnia nie czułem aż takiej energii w trzewiach. Zdania oczywiście, jak to u nas, podzieliły się mniej więcej po połowie, o ile 9 jest liczbą idealną do dzielenia na pół, zwłaszcza jeśli rozchodzi się o żywe osobniki. Część kolegów twierdziła, że sobotnia Warszawa była lepsza, część że piątkowa, a ja uważam i uważałem, że obie były równie udane, jeno w piątek wyjątkowo dobrze ułożyła się koledze Ireneo setlista, i to właśnie zasiliło dodatkową końcówkę mocy. I o ile sobota była w moim wykonaniu męcząca, o tyle niedziela zapowiadała mi się mordercza.
Z rana umówieni byliśmy z Radkiem Łukasiewiczem w TVN-ie w związku z promocją najnowszego, funeralnego projektu pod nazwą „Polskie Znaki”. Potem jechaliśmy do Proximy, gdzie graliśmy kilkugodzinną próbę w pełnym składzie, ze smyczkami i różnymi wokalistami, przed koncertem premierowym PZ, zaplanowanym na poniedziałek, 1 listopada. Po próbie wsiadaliśmy z Janem Zdunem do auta, ja powoziłem, i jechaliśmy do Łodzi, na koncert grupy na K., która tego dnia występowała w mieście wyjątkowo wcześnie, bo o 18.30. I wiecie Państwo co? Wszystko to, co zaplanowałem, wykonałem i na dodatek z bardzo dobrym efektem. Nawet łódzki koncert zagraliśmy wyśmienicie, przy niewielkim wsparciu przyjaciół, bo tego dnia to było mi dość potrzebne. Nie obyło się jednak bez strat. W drodze do Łodzi, w busie, Piotrek Morawiec poczuł się źle. A jeśli Morwa mówi, że czuje się źle, to musi być naprawdę nieciekawie, bo na byle co ten typ się nie uskarża. Na swoją wyraźną prośbę, a za zgodą reszty uczestników wycieczki i kierownictwa, odtransportowano go do domu, pod opiekę najbliższych. I nie pytajcie mnie, co mu jest, lub co było, bo nie moja, ani twoja to sprawa niewiasto. Grunt, że Morwa czuje się już lepiej, ale dla swojego zdrowia i naszego świętego spokoju, pozostaje w domu i nabiera sił, bo tych nadal mu potrzeba, żeby wrócić na scenę. Od tamtego momentu gramy bez jednej gitary. Z Łodzi wróciliśmy na noc. Jechałem sprawnie, do tego stopnia, że po 23 byłem w domu, uprzednio odwożąc Jeżyka, który zabrał się ze mną i z Janem na pokład.
Poniedziałek, dzień Wszystkich Świętych, miał zwieńczyć ten szalony wyścig z czasem premierowym reczitalem. W nowo otwartej przestrzeni Fabryki Norblina, zagrać mieliśmy z Polskimi Znakami pierwszy koncert, do którego dość długo się przygotowywaliśmy. Nie pamiętam od dawna, żebym stresował się tak przed wejściem na scenę. Oczywiście, nie był to jakiś dojmujący, paraliżujący stres, ale dawno już nie czułem się przed debiutem, tak jak wtedy. Koncert PZ był częścią festiwalu Rzeczy Ostatnie, który wziął nazwę i swój początek od naszej płyty, pod tym samym tytułem, z którą wystartujemy na początku przyszłego roku. Album ów to 10 kompozycji; polskich pieśni pogrzebowych, z czego 9 śpiewanych jest przez 8 różnych wokalistów. Na ten dzień udało się nam zgromadzić większość z nich. Był Michał Szpak, Vito, Matylda Damięcka, Kaśka Sobczyk. Jeden numer śpiewał Radek. W zastępstwie za oryginalny, zagraniczny głos który jest na płycie, a nazwiska którego zdradzić nie mogę, zaśpiewał młody kolega Mikołaj (Meek-Oh-Why), raper i świetny trębacz. Utwór śpiewany na płycie oryginalnie przez Sanah, nieobecną tego wieczoru, wykonała Matylda. Jednego wokalisty zabrakło nam na dłużej. Na początku września zmarł nagle Bart Sosnowski. Tydzień wcześniej widzieliśmy się z nim, na planie teledysku do drugiej części tryptyku, śpiewanej przez Michała Szpaka. Gadaliśmy, paliliśmy papierosy, dowcipkowaliśmy. A tydzień później graliśmy z Jankiem na trąbach na jego pogrzebie. Kiedy trochę ochłonęliśmy po tej stracie, uznaliśmy zgodnie, że nie będziemy zatrudniać do jego partii nikogo innego, tylko zawsze już, będziemy odtwarzać ją z taśmy, żeby głos Bartka i on sam był pamiętany.
Do Fabryki Norblina zeszło się 1 listopada około stu osób. Bilety na cały festiwal sprzedawały się raczej średnio. W Polsce wciąż jeszcze nie ma zwyczaju, żeby w Zaduszki robić coś innego niż grobbing i siedzenie w domu. Inna sprawa, że sporo osób wyjeżdża na ten czas z Warszawy, co zupełnie zrozumiałe, odwiedzić cmentarze i swoich bliskich tamże, spotkać się z rodziną. Tak czy inaczej, koncert zagraliśmy w Norblinie wybitny. I nie ma w tym cienia przesady, bo z kim byśmy nie rozmawiali, wszyscy podkreślali doniosłość tego wydarzenia i świetne wykonanie. Zaprosiliśmy w końcu do współpracy naprawdę uznane marki, a i co tu się krygować, sami też nie wypadliśmy sroce spod ogona i grać potrafimy. Kto nie miał okazji zobaczyć nas tego dnia w Fabryce Norblina, może, albo i nie, bo nie wiem czy bilety są jeszcze w sprzedaży, próbować dostać się 20 i 21 listopada na koncert Lao Che do Stodoły, gdzie zagramy jako suport.
Wróciłem z koncertu razem z moimi paniami. Mała Ala była zachwycona, że w końcu udało się jej poznać Vito, bo bardzo go lubi, zwłaszcza w duecie z Sanah, lub raczej-z Zuzią, bo tak każe o niej mówić. Napiłem się trochę wina, gdyż w bankiecie pokoncertowym uczestniczyłem „na sucho” i poszedłem spać. Banalnie i bez fajerwerków.
Kilka dni wolnego spędziłem w domu na załatwianiu sprawunków. Nim się spostrzegłem, nastała kolejna, trzecia już do zagrania Warszawa. Bardzo dziwnie grało się bez Morawca. Ale się grało. A ludzie się bawili i to nawet dość dobrze. Z Warszawami mam tak, że jeśli żadna nie odstaje od siebie poziomem, albo nie było na żadnej z nich spektakularnej wygleby, zlewają się mi one w jeden, długi koncert, przedzielony posiłkami na zapleczu. Ten sam parking, scena, potem powrót do domu, z Gumą, którego zostawiam na przystanku. Tego wieczora wróciłem na kwadrat po 23. Odprawiłem za pomocą Ubera panią Olesię, która opiekowała się Alą. Stodolane, prześmierdnięte ciuchy, władowałem do pralki i zanim dokonałem ablucji, Ala wstała i władowała mi się do wyra, pod nieobecność rodzica. Z rana oporządziłem odrobinę mieszkanie, naszykowałem śniadanie, a o 10, kiedy Olesia przyszła na poranną zmianę, wsiadłem do auta i pojechałem na zbiórkę busa, do Proxy. Jechaliśmy tego dnia do Spodka.
O koncertach spodkowych pisać można elaboraty. Były w naszym wykonaniu tamże reczitale magiczne. Były też takie, o których należałoby szybko zapomnieć. Tych drugich było na szczęście niewiele. A tym pierwszy przybył po zeszłotygodniowym występie kolejny do kolekcji. Zagraliśmy naprawdę świetny koncert. Tego dnia słuchało nas ponad 5 tysięcy ludzi. Na płytę, w dniu koncertu, bilety się skończyły. Sprzedawano wyjściówki wyłącznie na sektory. Poczułem się jak za starych, przedcovidowych czasów, kiedy notowaliśmy w Spodku frekwencyjne rekordy. W tym roku nasz występ miał dodatkowy wymiar. Kult-Turyści obchodzili tego dnia 10-lecie swojego istnienia, o czym informował wykonany na tę okoliczność, specjalny baner, zaprezentowany na sennie pod koniec występu. Jako reprezentant grupy i jednocześnie członek Kult Ochrony, Krew Boga zaśpiewał w Spodku Pan Pancerny, prywatnie Adam z Tomaszowa. Ale Mazowieckiego.
Tradycją spodkowych występów są też imprezy w przyspodkowym hotelu, w którym miejsca rezerwowane są przez uczestników biesiady i koncertu na rok do przodu. No, może pół roku. Nie inaczej było i teraz. Wiksa trwała do wczesnych godzin porannych, a ostatni gracze schodzili z pola boju, kiedy rozpoczynano wydawanie śniadań w sali obok, w związku z remontem restauracji. Może dlatego wokalista nasz stwierdził wówczas, że po Spodku nie powinno być już żadnego koncertu, jeno zasłużona przerwa. Kalendarz jednak nie jest z gumy i grać należy bez względu na okoliczności, wszędzie tam, gdzie nas chcą. A chcieli nas w niedzielę, pod Spodku, w Rzeszowie.
Dzień był zimny, za to deszczowy, co potęgowało dodatkowo uczucie doła i depry na wciąż. Dojechaliśmy do klubu Pod palmą, w którym nie było nas od przeszło dekady, późnym popołudniem. Podjęto nas tam fantastycznym obiadem regeneracyjnym, tak potrzebnym każdemu tego dnia. Oczywiście jednym bardziej niż innym. Być może właśnie ten fakt spowodował, że koncert w Rzeszowie zaczął się cokolwiek dziwnie i niemrawo, a czemu, to już proszę zapytać uczestników. W każdym razie, od trzeciego kawałka zaczęło to wszystko mieć ręce i nogi, ale zdaję sobie sprawę, że niesmak mógł u niektórych pozostać, choć, tak jak wspominam rzeszowską zabawę Pod Palmą, to niczego jej specjalnie nie brakowało, a rzekłbym nawet, że momentami była naprawdę wyborna. Po takim a nie innym początku, nastąpił po niespełna trzech godzinach koniec występu i zwinęliśmy teatrzyk. W garderobie, posililiśmy się fantastycznymi pierogami z masłem i odrobiną singelmalta od Majoneza, po czym udaliśmy się na spoczynek.
Do Warszawy ruszyliśmy z samego rana, chwilę po ósmej. Niestety, z powodu zaspania nie zdążyłem na śniadanie, a co za tym idzie, nie zdążyłem wychłeptać kacowego żurku, który na Podkarpaciu, tradycyjnie podaje się do porannego posiłku. A szkoda, bo nawet miałem trochę kaca. Na szczęście zdążyłem go przespać w busie. Musiałem zresztą to zrobić, bo tego samego dnia jechałem na plan. Tak jest. Filmowy! Tym sposobem dołożyłem do swoich profesji, zawód aktora-amatora, ale o tym już w następnym odcinku…
Spodek to był mój powrót na Pomarańczową po trzech latach. Rok temu, wiadomo co i jak, dwa lata temu wszedł mi w nogę paciorkowiec i tak ją zmasakrował, że wyglądała jak po pogryzieniu przez krokodyla tudzież stado żmij. No i koncert wyszedł wypas, Liga Mistrzów, choć co nieco możnaby pobiadolić nad setem. Wcześniej byłem na Kulcie w Słupsku i miałem w drodze tyle przygód, że ho ho. Opisałbym je chętnie ale już tyle czasu minęło, że nie warto. W Słupsku było fajnie ale diabelnie zimno. W tym roku jak Bóg da, to jeszcze Ostrów, bo w miarę blisko. A potem wszystko wróci do normy, będziemy zorganizowani…