Do Polic pojechaliśmy bez Morwy, bo zachorował i musiał się położyć do szpitala. Do tej pory w nim przebywa. Wszyscyśmy się zastanawiali, nie tyle jak to bez niego grać, bo kilkakrotnie sytuacja już nas do tego zmusiła, co raczej-co z nim i czy przypadłość jest na tyle poważna, że zatrzyma go na oddziale na dłużej . Dziś, w środę wieczorem, na dwa dni przed koncertem na Śląsku, nadal zadajemy sobie to samo pytanie…
Wyjazd do Polic był dla mnie logistycznie trudny, zważywszy na to, że od tygodnia niemal urzędowałem na Roztoczu. Rozważałem nawet podróżowanie słynnym „Przemytnikiem”, pociągiem relacji Przemyśl-Szczecin. Kuszetką z Jarosławia droga zajmuje, bagatela, 14 godzin. Jest czas i na sen i na zaległą lekturę. Niestety, organizatorzy pokrzyżowali moje plany, za co jestem im wdzięcznym, bo w sumie wyszło dużo ciekawiej. Postanowiono, że próba odbędzie się rano, o 9. Przy dużych imprezach tak bywa, ostatnio coraz rzadziej, ale zdarza się. W związku z tym, organizatorzy zapewniają nocleg dzień przed, żeby nie marnować czasu na podróż po nocy. Bus rusza z Warszawy o 15.30. Było nie było, decyduję się więc na dojazd do Warszawy busem korporacyjny za pieniądze prywatne. Startuję z TL o…3.30 w nocy. W Warszawie jestem przed ósmą. Przyjeżdżam do domu. Podlewam kwiatki. Siadam do pracy, przysypiam, budzę się, znowu pracuję. Zamawiam obiad w Amricie. Ćwiczę. Nadrabiam zaległości w pisaniu. I tak przelatuje mi czas do południa, nawet nie wiem kiedy. Dalej idę na tramwaj. Tam wykazuję się chrześcijańskim miłosierdziem, kupując dobrze ubranemu panu w garniturze bilet, gdyż automat przyjmuje tylko monety, a pan ma same grube. Czytam parę stron biografii Allende. Tramwaj się wlecze, więc czytam jeszcze parę. W końcu, spóźniony o 10 minut, melduję się u Janka na zbiórce. W całym busie jest nas trójka ze sternikiem. Gruda, kierowca Hubert i ja. Taki układ funkcjonuje do rogatek Poznania, na których to podbieramy do środka Tomasza Goehsa. Reszta jedzie autem z kierownictwem albo na własną rękę. Droga mija na początku maksymalnie słabo, bo korki w mieście są nie do przeskoczenia a tym bardziej-do objechania. Tkwimy w nich coś ok. godziny. Sytuacja normuje się dopiero po parudziesięciu kilometrach autostrady.
Dzięki temu że droga długa jest i mozolna, mam czas napisać zaległe teksty, w spokoju popracować nad nowymi zadaniami i przemyśleć kilka rozgrzebanych pomysłów. Niemal do samych Polic nie odkładam laptopa. Oczywiście, robimy przerwy regeneracyjne. Janek ma przemożną ochotę na flaki, szukamy więc po trasie lokalu, ale bez powodzenia. Docieramy do Polic ok. 23. On już od dawna tam jest, gdyż przyjechał do Szczecina pociągiem o 17. Z dworca zapewnił Mu podwodę nasz wspólny kolega mesje Bą-Tą z grupy Vespa, także jak to basista z basistą, pogadali sobie po drodze o kabelkach i wzmacniaczach. Zastaję go w hotelu, w pokoju techniki, w trakcie spożywania napojów wyskokowych, ale nie podłączam się do stolika. Zbyt padnięty jestem. Wymieniamy tylko zdawkowe informacje na temat planów na następny dzień. – Chcę pojechać do Nowego Warpna, mówi. – Nieprawda, protestuję. To ja chcę pojechać do Nowego Warpna, Piguła mnie zaprasza (Piguła-gitarzysta grupy młodzieżowej na A. od aut.). – Co Wy wszyscy z tym Nowym Warpnem, włącza się Pan Romek, gospodarz pokoju. Jakiś zlot miłośników tam szykujecie?
Kładę się po ablucjach spać. Dochodzi dwunasta.
Sen mam tej nocy mocny i twardy. Odsypiam podróż od 3 nad ranem poprzedniego dnia. Nie nastawiamy budzików, Ja i On, w związku z tym budzi nas zegar biologiczny kwadrans po 8. Za piętnaście dziewiąta wyjeżdżamy na próbę. Szybko się oporządzamy. W biegu zachodzimy na śniadanie. Tam wrzucamy na szybko coś na ząb i popijamy ostudzoną kawą. Za to niespiesznie, między garmażerką a deserami, przechadza się w tym czasie redaktor Jagielski, kolega z firmy-telewizora, tu akurat bawiący w charakterze perkusisty grupy Poparzeni Kawą 3. Witamy się nie nazbyt wylewnie; redaktor J. wygląda na mocno zmęczonego, gdyż, jak twierdzi, wieczór wczorajszy był…jak z piosenki Prosto, nie brał żadnych jeńców-to akurat już moje porównanie. Próba idzie szybko, aczkolwiek nie błyskawicznie. Na okoliczność nieobecności Piotra Morawca przegrywamy bowiem co bardziej newralgiczne momenty, wykorzystując swój czas na scenie do maksimum, czym doprowadzamy do zapaści naszą technikę, która pracuje na scenie od 6 bez posiłku, gdyż wydawali dopiero od 6.30. W związku z tem daje nam do zrozumienia, że dobrze jest (no bo przecież jest) i czem prędzej chce zdążyć coś zjeść przed zamknięciem stołówki.
Po powrocie do hotelu zabieram się za codzienne sprawunki za pomocą komputera. Płacę rachunki, czytam zaległe niusy. Podobnie jak i On. W międzyczasie wyjaśniają się szczegóły naszej wycieczki do Warpna. Piguła ma mnie podebrać po próbie swojej kapeli w drodze ze Szczecina. Czyli ok.13. On w tym czasie gorączkowo myśli, jak i czym się tam dostać, ale ni jak mu się cała rzecz nie sztymuje. W końcu mówię Mu, że jak znam Pawła Cz., to podrzuci Go do Warpna i będzie fajnie dla wszystkich, jak w ogóle oleje swoje nieskrystalizowane plany i przyłączy się do naszej bandy. Na te słowa dzwoni Paweł. Mówi, że będzie niebawem, i że jak się pospieszymy, to załapiemy się na rejs stateczkiem wycieczkowym po Zalewie Szczecińskim, co to kursuje po południu o 14.30. Kiedy usłyszał to On, pokraśniał z radości i uniósł się nad dywan, niemalże jak dżin. Bynajmniej nie lubuski. Trzeba bowiem Państwu wiedzieć, że lubuję się mój kolega z pokoju i nie tylko, we wszelkiej maści atrakcjach, które mają swoje miejsce na pokładach. Czy to prom, katamaran, czy łódź wycieczkowa, odzywa się w nim na samą myśl o przygodzie malutki piracik, i każe płynąć, heeen heeen, przed siebie-cała naprzód!
Piguła wracał z próby z Benkiem, basistą Analogsów, który na czas prób i nagrywek, a zespół znajdował się właśnie w obu takich okolicznościach, nocuje u niego, dwa piętra niżej, w mieszkaniu matki narzeczonej Pawła, znaczy Piguły. Wiem, to skomplikowane, w każdym razie, nie aż tak, żeby nie pojąć tego w drodze z Polic do Nowego Warpna właśnie. Przed odwiedzinami u Pawła, słyszałem co nie bądź o tym miejscu. Nie aż tyle znowu, żeby się jakoś specjalnie nim podniecać. Chciałem raczej odwiedzić kolegę, niźli cieszyć oko widokiem. Okazało się jednak, jak to często bywa-przez przypadek, że dokonałem i jednego i drugiego. On natomiast lubuje się w eksplorowaniu małych, rybackich wiosek i miasteczek, niezależenie od kontynentu. Dość powiedzieć, że parę lat temu upodobał sobie taką właśnie, gdzieś na greckim odludziu, i od tamtej pory tylko tam jeździ na wakacje. Swoją drogą, wcale mu się nie dziwię. Miejsce jest naprawdę urokliwe. Podobnie zresztą jak Warpno. Gdyby ktoś przeniósł mnie tam z zawiązanymi oczami i postawił pośrodku, na raz pomyślałbym, że znajduję się gdzieś na Bornholmie. Czysto, ładnie, schludnie, praktycznie bez turystów, dookoła szumi woda, która z trzech stron otacza cypel, na którym leży Nowe Warpno. Niby miasto, z burmistrzem,ratuszem i kościołem, a klimatem przypominające jednak senną, rybacką wieś, jaką było zresztą przez lata, za Niemca.
Przyjechaliśmy, przejedliśmy i poszliśmy na spacer. Deptak, plaża, wieża widokowa, a do tego ludzi jak na lekarstwo. Kilku turystów na plaży, reszta miejscowi. Wolnym krokiem dotarliśmy na pomost, skąd odpływać miał nasz statek. Pogoda z lekka sfiksowała i niebo zasnuły chmury. Paweł wydał nam na tę okoliczność po odzieniu wierzchnim, bo my, jak to my, na wakacjach. Krótkie gacie, tyszerty, okulary. Na rowerze dojechała do nas Wera i w takim zestawie-czwórka męska z żeńskim pierwiastkiem, zaokrętowaliśmy się na jednostkę. Statek płynął pod niemiecką banderą, gdyż był niemieckiego właścicielstwa. Byliśmy nań jedynymi Polakami. Rejs po zalewie trwa godzinę. Dopływa się do niemieckiej części, to jest do Starego Warpna (Alte Warp). Płacić można w ojro i w złotówkach. Siedzi się lub stoi, płynie się, woda od czasu do czasu wdziera się na pokład. I to nieprawda, że przybiliśmy do brzegu mokrzy. Podczas rejsu w ogóle nie padało. Zaczęło, gdy łaziliśmy po mieście. I na to znalazł się rada. Schroniliśmy się u kolegi Pawła, który prowadzi nieopodal smażalnię ryb. Lokal z wierzchu nie wygląd może specjalnie wystrzałowo, za to towar ma prima sort. Żadnej mrożonej lipy, tylko same świeże rzeczy. I rzeczywiście-sam właściciel polecił nam sandacza i kartoflaną sałatkę. Ryba świetna, świeża, soczysta, sałatka-też bardzo dobra, taka bardziej pod Niemca, do tego ogórek małosolny i piewrko. Gdzie mielibyśmy lepiej? Żal było odjeżdżać. Po drodze Piguła zabrał nas jeszcze do małej wioski, nieopodal swojej sadyby; rzecz została postawiona, jako ośrodek szkoleniowy dla Hitlerjugend. Później szkolili się tam pionierzy i harcerze. Przemalowano swastyki na czerwone gwiazdy i całość działała dalej w podobnym duchu. Ośrodek funkcjonował do lat 60. Dzieciaki miały tam swoją piekarnię i inne usługowe punkty, w których młodzi uczyli się fachu i radzenia sobie w codzienności. Podróżowało się po terenie ośrodka za pomocą kolejki, którą dzieci zarządzały i obsługiwały. Słowem, świat dorosłych, przeniesiony na potrzeby dzieci i oddany w ich władanie, oblany przy okazji gęsto sosem z indoktrynacji. Gdy się o tym pamięta, zupełnie inaczej patrzy się na domki, odbite jak od sztancy, w których dziś Polacy grillują kiełbasę przy niedzieli.
Dotarliśmy pod hotel. Dochodziła 18. To był naprawdę miły i dobrze spędzony dzień. Teraz pozostało zebrać siły przed reczitalem. Ułożyliśmy się grzecznie do łóżek i posnęliśmy na godzinkę. Dalej nastąpiły ablucje, przeczeska owłosienia (kto ma), smarowanie instrumentów (kto musi) i odwrót na scenę. Gdy przyjechaliśmy, jak okiem sięgnąć, po widnokrąg-może głów. Zaczęliśmy grać. Bez Morawca. Dziwnie tak jakoś. Ale jak to już pisałem drzewiej, gdy się jakaś część w maszynie zacina, inne muszą przejąć jej funkcję. Zagraliśmy naprawdę fajny, żywy koncert. Czas zleciał bardzo szybko. Po koncercie kierownik postanowił, że musimy spotkać się na dwa słowa w jego pokoju, żeby omówić zaistniałą sytuacją w kapeli, tj., nieobecność jednego z kolegów, na co też przystaliśmy. Położyliśmy się spać chwilę po. Mocno już umęczeni całym dniem. Na szczęście udało się nam podczas rozmowy przełożyć, przy okazji, opolski wyjazd godzinę później, kosztem obiadu. Wyjechaliśmy z Polic o 10. Akurat gdy opuszczaliśmy lokal, na śniadaniu mijaliśmy się z zawodnikami…Korony Kielce. Biedaki dostały tego dnia sromotne lanie od Pogoni.
Droga długa, przeszło 490 kilometrów, zleciała nam na czytaniu, pisaniu (to głównie ja) i oglądaniu enty już raz Django, na dodatek z porysowanej płyty, gdzie co rusz trzeba było przeskakiwać czapter za czapterem. Po drodze zatrzymaliśmy się na popas w okolicach Polkowic. A dalej to już bez trzymanki, do samego Opola. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, 5 minut przed godziną próby dźwięku, zerwał się potężny wiatr. W czasie gdy staliśmy już na scenie, głośniki i paczki podwieszone przy brezentowych płachtach, tańczyły jak szmaciane laleczki; Kajtek przytomnie nakazał nam opuszczenie miejsca pracy. Na szczęście po chwili wiatr ustał i można było kontynuować próbę.
W hotelu zaszyliśmy się w pokojach. Czekając na koncert, oglądaliśmy rozstrzygnięcie piłkarskiego mistrza Polski. Każdy po cichu liczył na Legię. No, prawie każdy. Ta jednakowoż zawodziła, serwując w ostatnim meczu rundy z Lechią, dość bezbarwne i miałkie widowisko. Za to w Białymstoku nerwy do końca. Trzymałem kciuki za Jagiellonię i po cichu wierzyłem, że wcisną trzecią bramkę na wagę mistrzostwa, ale coś się w drużynie zablokowało, i po raz pierwszy chyba w historii, to kibice Legii trzymali kciuki za piłkarzy Lecha, żeby tamci nie odpuścili i grali do końca. Paradoks, ustawka, niedziela cudów? Mistrzem Polski jest Legia. Kropka.
Mieliśmy wyjechać na koncert za 20 dziesiąta, ostatecznie wyruszaliśmy 10 po, gdyż wichury i ulewy zrobiły swoje i całość trochę się obsunęła. Na miejscu okazało się, że Organek jeszcze gra, i tak czy siak, musimy swoje odczekać. Znowu zaczęliśmy grać przed 23. A mówił w Warpnie Piguła, że w kontrakcie ma, że na scenę wychodzi nie później niż 22 i nie wcześniej niż 20, mówił? Skończyliśmy ok. w pół do drugiej. O drugiej pięć zameldowałem się w łóżku. Znowu dobrze zagraliśmy. Nawet bardzo.
Następnego dnia, co żyw, po 7 rano zwlokłem się z łóżka na ablucje, bo pod wieczór nie miałem już siły. Zszedłem na śniadanie, na którym spotkałem Kazika, Wietechę i Organka. Najadłem się duszonych warzyw i pieczarek, gdyż bardzo lubię taki zestaw, i na chwilę wróciłem na górę po swoje rzeczy. Wracałem dalej na wschód-pociągiem do Jarosławia. A stamtąd transportem prywatnym do TL. Mieszkaliśmy 50 metrów od dworca. Bilet kupiłem przez internet. Zaszedłem tylko po napój i kanapkę do sklepu przy poczekalni. Pociąg z Opola ruszył z 10-minutowym opóźnieniem. Do Krakowa głównego zachowywał czasówkę na swoim miejscu, a w Krakowie-Płaszowie stanął na stacji na 25 minut i nie ruszał. Wymiana elektrowozu orzekł konduktor. Opóźnienie uległo zmianie-30 minut i może wzrosnąć. I wzrosło. Jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby nie wzrosło. Najpierw do 40, a później do 50 minut. Na trasie do Przemyśla to chyba standard. Oczywiście spóźniłem się na busa, ale najbliżsi nie zostawili mnie na lodzie. Dojechałem do TL punkt 17. W pociągu głównie pisałem i czytałem. Nie machałem kilofem, nie siedziałem 8 godzin na kasie, a zmęczony byłem niemożebnie. Wstyd się przyznać, ale padłem o 21…
Pozdrawiam i zapraszam ponownie 🙂