Dwie godziny zostały do koncertu w Białymstoku, a ja oglądam siatkówkę i piszę. Tydzień temu, o tej porze, świętowaliśmy z koleżanką Joanną oraz małą grupką znajomych jej sukces naukowy. Po paru latach badań i żmudnej pracy na katedrze, obroniła parę dni wcześniej, swój doktorat. Tak się nam to świętowanie przeciągnęło, że powróciliśmy do domu po 3 rano, zupełnie jak w piosence, o tym, gdy dzieci pojechały na wakacje.
U nas nikt dziecka tego dnia donikąd nie posłał. Pozostało pod opieką cioci Olesi. Nazajutrz, a w zasadzie 7 godzin później, miałem zarządzony wyjazd do Torunia. Tym razem nie zaspałem. Nie czułem się na szczęście najgorzej, bo zajmowałem się głównie rozmowami i dokazywaniem, a usta przepłukiwałem z rozwagą, kiedy akurat schło mi w gardle. Wsiadłem więc do busa nieco zmechacony i niewyspany ale we względnie dobrym, nadspodziewanie, humorze i takim samym samopoczuciu. Droga upłynęła, zwłaszcza mi i Jemu, bardzo szybko. Niestety, wydarzył się też przykry incydent, i to trochę z mojego powodu. Akuratnie zapragnąłem zajechać na stację. Poprosiłem Ryśka żeby zboczył z drogi. I wlaśnie wtedy, kiedy Rysiek zaparkował busa, pani w renault megane wpakowała się mu tyłem w zderzak. Na szczęście nic się nikomu nie stało, nie licząc zderzaka w busie. Naturalnie, nie było mowy o sporze. Wszystko było jasne. Poszkodowany i sprawczyni poczęli spisywać oświadczenia, także postój nieco się przedłużył. Przez to tradycyjnie w tym sezonie spóźniliśmy się na próbę, co zostało nam wybaczone. Chwilę po zabrano nas do hotelu, w którym mieliśmy spędzić urocze kilka godzin, ponieważ koncert grać mieliśmy grubo po północy, podobnie jak i dziś, w Białymstoku. Te miasta plus Łódź bardzo sobie upodobały taki system.
W hotelu, mimo że zestaw obowiązkowy był inny, zażyczyliśmy sobie, ja i On, po garnuszku muli, bo akurat taką mieliśmy fantazję. Czekaliśmy pół godziny, czterdzieści minut, aż się okazało, że Pan o nas zapomniał. Na przeprosiny przyniósł karafkę wina, czym otworzył sekretne przejście do kolejnej. Tak się nam to biesiadowanie przedłużyło, że na pozostałą część wolnego dnia, a nie zostało go już znowu tak wiele, udałem się na spoczynek. Zregenerowany i rześki wstałem ok.23.30. Godzinę później wyjechaliśmy na występ, a ok.2 w nocy skończyliśmy. Grało mi się wyśmienicie. Pogoda była ok. Nie za zimno, nie za ciepło. Po koncercie bez zbędnej zwłoki, sekcja stołeczna, zawinęła się do busa i ruszyła w drogę na noc. Dłuższą część podróży przegadaliśmy z panem Jankiem, m.in. o wyborach, które tego samego dnia zawładnęły Polską i Europą. Dziś wiem, że to kompletnie nietrafiony pomysł, żenić politykę z muzyką, o czym wielu już mogło się przekonać.
Na wybory oczywiście poszedłem. Głos ważny oddałem. Zmarnowany. Mój kandydat się nie dostał, co było do przewidzenia i udowodnienia.
Wyjazd na ostatni anplakt tego roku, do Tarnowa, zorganizowałem sobie sam. Miałem bowiem tego dnia bardzo napięty harmonogram, który z małą pomocą przyjaciół, wypełniłem niemal w całości. Pojechałem do Tarnowa pociągiem porannym. Nie uwierzycie-budzik tego dnia znowu mi nie zadzwonił. Dobrze jednak, że nie byłem sam. Małżonka wstała za 10 siódma, spojrzała na zegarek, potem na śpiącego mnie i zapytała: a czy ty przypadkiem nie masz pociągu za pół godziny? Zdążyłem tylko umyć zęby. W międzyczasie zamówiłem Ubera. Przyjechał pan Oleh, z Ukrainy. Mieliśmy 20 minut żeby dotrzeć na Dworzec Centralny. Pan Oleh wyrobił się w 15. Zuch. Taksówkarz pierwszej klasy. Jeździł pół życia na taryfie w Charkowie, widać było, że jak trzeba, to potrafi odpowiednio zakręcić po mieście. Taki byłem zaaferowany idąc na peron, że zapomniałem oceniając kierowcę napomknąć, że spisał się facet na medal, ale może jeszcze kiedyś na siebie trafimy. W każdym razie na pociąg zdążyłem. Miałem jeszcze 5 minut, żeby kupić wodę i kanapkę. Przez niemal całą drogę pisałem zakontraktowane teksty do periodyków i próbowałem przygotowywać się do zajęć, które prowadziłem wczoraj, w starym BUW-ie. Zabawne, dostała mi się sala, w której ongiś sam kiedyś miałem zajęcia i pisałem egzaminy. Swój szatański plan działania na Tarnów zdradziłem jadąc koleją koledze Jamalowi, jednemu z trzonów tarnowskiej frakcji Kult-Turystów. Ten rozrysował mi mapkę z punktami do których miałem dotrzeć i wypełnić weń misję, a że każdy z nich był ulokowany po przeciwległej stronie miasta, zadanie już na dzień dobry nie było takie proste. Na początek z dworca kolejowego pojechałem na Mościce, do tarnowskiej delegatury Archiwum Państwowego, w której to wertowałem akta nieboszczki partii w poszukiwaniu śladów po decyzjach administracyjnych fundujących lokalny tygodnik z 1979 r. Sporo tego było, ale cierpliwość się opłaciła. Wysiedziałem w biurze do końca dnia pracy, to jest do 15.30, bogatszy w zdjęcia i plan pracy, choć już wtedy wiedziałem, że będę musiał do Tarnowa jeszcze raz wrócić, i to na dwie doby najmniej. Z archiwum odebrał mnie Jamal. Pojechaliśmy jego wozem do sklepu muzycznego pana Jarmuły, w którym miałem upatrzony ustnik do puzonu. Od zawsze na niego chorowałem, ale dopiero niedawno ktoś zdecydował się sprowadzić je do swojej oferty, do Polski. I tym kimś byli ludzie z Tarnowa. Jamal w tym czasie pojechał do siebie do domu, przebrać się w strój służbowy, a ja dobiłem targu. Była jeszcze w moim planie wizyta w redakcji tygodnika TEMI, ale niestety, zabrakło czasu-musiałem jechać na próbę. Dzięki tym peregrynacjom zobaczyłem, jakie to duże i piękne miasto, ten Tarnów. Wcześniej byłem tam razem z Kultem 9 lat temu i niewiele zdążyłem zwiedzić.
Koncert tarnowski rozpoczął się o 20. Grałem na swoim nowym ustniku i sama muzyka od razu mnie niosła mocniej i wyżej. Zaczęło się od słowa wstępu od dyrektora teatru, następcy Edwarda Żentary, właśnie o samym Żentarze. Kto oglądał Siekierezadę i Karate po polsku, a ja tak, nigdy nie zapomni tej postaci. A później polecieliśmy swój standardowy, tegoroczny, ostatni raz, set, ku uciesze tłumu, który wypełnił Teatr im. Ludwika Solskiego do ostatniego miejsca. Po koncercie lokalni Kult-Turyści z posiłkami ciągnęli na piwo, ale się nie zdecydowałem. Nazajutrz, o 4.30, zamówiłem sobie miejsce u pana Roberta, w ramach podwózki blablacarowej. Ruszałem tak wcześnie, bo Joanna stawała tego dnia przed wydziałową komisją bronić swojej doktorskiej rozprawy i nie mogło mnie na tym wydarzeniu zabraknąć. No i nie zabrakło.
A co do Warszawy i koncertu na Syrence to napiszę tylko tyle, że red. Sianecki ze Szkła Kontaktowego, który przyszedł nań z synem, pisał, że dawno się tak dobrze nie bawił. Ja zresztą też nie. Następnego dnia, wybrałem się na mecz AKS Zły, żeby zobaczyć jak złe dziewczyny zdobywają awans na wyższy szczebel rozgrywkowy, po czym wpadłem do Bar Rocka, żeby wykonać na szybko jeden numer z grupą CZZK. Umawialiśmy się wstępnie na ten dzień jeszcze w Przybysławicach, a że czas nasz wspólny nadszedł szybciej niż sądziłem, nie skrewiłem i przeszedłem, tzn. przyjechałem. Naprawdę fajni koledzy…