Olecko od Olsztyna dzielą dwie godziny drogi. Mimo to, niedane nam było zagrać w obu tych miastach po sobie. Dzielił nas tydzień dyspensy. Może to i lepiej, bo w takich okolicznościach czasu i miejsca, do tego w letniej aurze, można by się do reszty zapomnieć w wypoczynku i nieumiarkowaniu.
Do Olecka jechałem krócej niż pozostali, bo z domu. Rysiek podebrał mnie spod klatki, w czasie gdy koledzy robili zakupy w osiedlowej żabce. Pomimo pierwszych, zaporowych korków na obwodnicy miasta i ryzyka, że przyjedziemy spóźnieni, dotarliśmy na próbę na czas, wprzódy konsumując posiłek w hotelowej restauracji. Może dlatego próba była leniwa i ospała, a pogoda nie ułatwiała wcale zadania. Gorąco i parno jak w równikowej puszczy. A to przecież tylko i aż, miasto rodzinne Janusza Panasewicza. Podobno Panas był tego dnia na starych śmieciach, ale jakoś się nie spotkaliśmy.
Po próbie postanowiłem odespać pół godziny, bo przez większość czasu w drodze do Olecka pisałem zaległy tekst i felieton do gazety. Zamiast pół godziny, przysnąłem godzinę całą. On mnie zbudził, gdy wrócił do pokoju z knajpy. Sparło go na słodkie, więc nie mógł sobie odmówić deseru. Ja tymczasem, gdym się co nie bądź zregenerował, postanowiłem zażyć ruchu, żeby do reszty nie zgnuśnieć w pokoju. Wychodzić było przykro, bo klima chodziła jak trzeba, a na zewnętrzu nic a nic się nie schładzało. Postanowiłem jednak zaryzykować. Że zrobiłem źle, przekonałem się po kwadransie. Żeby nie zwiedzać miasta i nie biegać po chodnikach w towarzystwie samochodów, znalazłem przebitkę do pobliskiego lasu. Dopóki biegłem duktem i się nie zatrzymywałem, wszystko było w porządku. Do czasu, kiedy rozwiązał mi się but i przystanąłem na sekundę, żeby go zawiązać. Chmara ślepaków oblepiła mnie w oka mgnieniu; robactwo wpychało się dosłownie w każdy otwór, więc zamiast truchtu, na odwrót zastosowałem sprint. W mieści na szczęście bąki już nie dokuczały; widocznie było dla nich za gorąco. Wyrobiłem niezbędne minimum i powróciłem.
Koncert zagraliśmy bardzo dobry. Szybki, mocny, mięsisty. Aż sam się sobie dziwiłem, że w taką pogodę zdołaliśmy uchować w sobie tyle energii. Inna rzecz, że pod wieczór, szło wreszcie jakoś oddychać, choć komary cięły jak złe.
Po powrocie do hotelu zastosowaliśmy niewielki reset na ogródku hotelowej knajpy. Najsamprzód my, potem doszła technika, która zjechała ze sprzętem i tak po dwóch godzinach zabawy dowlekliśmy się, ja i On, do pokoju. Wracaliśmy wspólnie. Jego wysadzaliśmy w Ełku, skąd przebijał się dalej, do Ukty, odwiedzić swoją umiłowaną matkę, której nie widział przez półtora roku w związku z ryzykiem zarazy oraz znacznej odległości, dzielącej ich miejsca zamieszkania. My tymczasem jechaliśmy dalej i dalej, a droga ciągnęła się niemożebnie. Nawet film z Maklakiem niewiele pomógł, choć długi był i dobry. Dotłukliśmy się po 15 mimo że wyjechaliśmy z rana po 9. Wykorzystałem resztkę dnia i poszedłem na sobotnie zakupy. Dziewuchy były do wieczora nad jeziorem pod Piotrkowem. Nazajutrz jechać mieliśmy do mecenasa Maćka pod Poznania, powygrzewać swoje ciała nad jeziorem Tuczno, w sąsiedztwie działki letniskowej na którą mnie namawiał, co oczywiście uczyniliśmy. Nie wiem czy to przez wiek albo przez pogodę, a może przez wszystko na raz lub coś kompletnie innego, ale straty wydolnościowe są coraz cięższe do wyrównania, a co za tym idzie, potrzebuję więcej czasu na regenerację. Kiedyś, przed covidem, gdy człek był w marszrucie koncertowej, organizm szybciej przywykał. Tak czy inaczej, pojechałem. Popływałem, odsapnąłem. Ale w poniedziałek, kiedym dotarł do domu z przedszkola, po porannej szychcie, odpadłem na wyro na trzy godziny. Dopiero po tej drzemce mogłem wrócić do żywych.
Cały pozostały tydzień poświęciłem na pracę nad tekstem. W sobotę, bladym świtem, pożegnałem moje dziewuchy, które pofrunęły wraz z grupą towarzyską na greckie wakacje. Ja swojego biletu nie wykorzystałem, bo miast do Aten jechałem tego dnia do Olsztyna.
Niewiele później, bo o 11 ruszaliśmy spod Proxy. Zdążyłem jeszcze zrobić krótki trening, gdyż rozwałka o 3 w nocy i podwózka do Modlina skutecznie wyleczyły mnie ze snu. W busie pisałem tekst do „Trybuny” na poniedziałkowe wydanie. Kiedy indziej nie byłoby sposobności. Miałem w Olsztynie po koncercie jeden biznesowy temat, który ogarnąłem, choć jeśli chodzi o koncertowy after, można powiedzieć, że nie byłem jaroszem. Nie byliśmy. Ja, On i cała koleżeńska, kult-turystyczna grupa uderzeniowa, która igrała z nami w klubie „Beczka” do późna. Chyba.
Olsztyński koncert był inny niż wszystkie. A to za sprawą dzieci z grupy „Krew, Pot i Łzy”, które urzekły nas swoim wykonaniem utworu „Arahja”. Do tego stopnia się nam to spodobało, że zaprosiliśmy je do zagrania naszego kawałka na żywo, w trakcie sobotniego reczitalu. Reszta, już w naszym wykonaniu, była w zasadzie bliźniaczym powtórzeniem Olecka. Dodaliśmy do setu właściwego kolejny, nowy-stary numer, żeby trochę urozmaicić repertuar. Choć…nie. Nie wszystko było jak w Olecku. Przynajmniej u mnie. Grając na dęciaku, ćwicząc, koncertując, czyniąc to względnie regularnie, w każdym sezonie, czy to letnim czy jesiennym, przychodzi taki moment, że człowiek dociera do swojej fizycznej granicy. Usta, które są trzymane w nieustannym treningu pewnego dnia, zamiast spinać się coraz bardziej…flaczeją. Mięsnie, który dostają co dzień ostro w ciry od ich właściciela, wołają wtedy: dość, przerwa. I tak właśnie miałem tego dnia ja. Od połowy występu wiedziałem, że trzeba poszanować aparat gębowy, bo dostawałem zeń sygnały że przydałby się reset. Naturalnie, dograłem set do końca, ale opłaciłem to sporym zmęczeniem. Wiedziałem, że tak tego nie mogę zostawić.
Najpierw poszliśmy, ja i On, do pijalni whyskey, zwanego przez miejscowych domem whyskey. Po kwadransie doszła do nas ekipa wrocławsko-rzeszowsko-stołeczna i tak, po spożyciu niewielkim, zawlekliśmy się pod hotel, żeby pobawić się w szerszym gronie. Tak się przypadkiem złożyło, że do hotelu przyklejony był najstarszy pub w Olsztynie, o czym dowiedzieć mieliśmy się już na miejscu. A dalej to już sami Państwo wiecie, co się zwykle dzieje w takich sytuacjach. Niechaj jednak Was nie zdziwi, że z rana, o 9 stanąłem na wysokości zadania i ruszyłem z człowiekiem, na zwiedzanie podolsztyńskich Dywit. Może nie wyglądałem specjalnie twarzowo, ale nie było tez ze mną najgorzej. Do tego stopnia, że w pociągu, bo wracałem pociągiem do Warszawy, spotkawszy Ptaka i Natalię, zaciągnąłem ich jeszcze na wino do parku Żeromskiego. Wino było prosekiem, ale poza tym wszystko się zgadzało. Tam przeczekaliśmy deszcz, godzinę „W” i jeszcze dwie następne. I tak słodko i bezboleśnie minął mi pierwszy dzień sierpnia. Boleśniej było w poniedziałek, ale na szczęście wymiar kary odpowiadał przewinom. Resztę darowano…
Siedzę teraz i patrzam na bilety lotnicze, bo chcę 9 sierpnia, po koncercie w Gorzowie, udać się do moich pań, na greckie wyspy. Wychodzi mi, że najszybciej i najtaniej lecieć od Niemca, z Berlina, ale że ten wprowadził ostatnio sprawdzanie covidowych testów na granicach, to nie wiem czy zdążę dostać się na czas na zugbahn. Żeby wykorzystać wolne w pełni, kupiłem sobie rolki. Jutro idę w ustronne miejsce, żeby przekonać się samemu na sobie, czy dam radę się na tym utrzymać, bez wstydu i komizmu, choć nie podejrzewam…