Pyta mnie ten i ów, czemu nie piszę, skoro miałem. A ja mu na to: piszę, tylko to co najpilniejsze, bo dużo mam tego pisania. Teksty gazetowe dwa razy w tygodniu plus rozprawa naukowa plus bierzączka. I tyle się robi tego pisarstwa, że na wspominki nie starcza czasu. Chyba, że się akuratnie ma wolny dzień w Norwegii…
W Gorzowie graliśmy z orkiestrą dętą. Dużo sobie po tym koncercie obiecywaliśmy i rzeczywiście, wyszło całkiem dobrze, choć zapewne i my i orkiestranci i publiczności mogli spodziewać się efektu wow, który nie wszyscy, jak podejrzewam, osiągnęli. Wiązało się to z paroma kwestiami, różnej natury, z których największą przeszkodą, tak jak i w moim wypadku, był brak czasu. Nie było kiedy przyjechać do Gorzowa, żeby zrobić solidną próbę, żeby nanieść na utwory poprawki, żeby się poumawiać i dobrze skomunikować co, gdzie i kiedy. No ale może dzięki temu kiedyś nadarzy się okazja, żeby koncert w podobnym wydaniu powtórzyć. Bo, przynajmniej dla mnie, pozostał niedosyt, że w obliczu takich możliwości jakie na ongiś mieliśmy, nie wykorzystaliśmy do końca ich potencjału.
Dzień po Gorzowie udawałem się na tydzień wypoczynku do koczującej na wyspie greckiej, grupy koleżeńskiej, która dotarła do Grecji tydzień przede mną. Pamiętam, że dość długo nie mogłem dojść do ładu, jak się do nich przebić i skąd. Samolotów z Poznania nie było. Funkcjonowały połączenia do Aten z Gdańska i Warszawy, ale w kompletnie niepasujących godzinach. Aż tu nagle przyszedł mi do głowy pomysł, że najbliżej Gorzowa z dużych miast jest przecież…Berlin. A tam połączeń nie brakowało. Szybko zakupiłem bilet na samolot. Nomen omen, dużo tańszy niż u nas. Pozostawała kwestia przedostania się do Niemiec. Wybrałem połączenie autobusowe, mieszane. Najpierw pekaesem do Szczecina a stamtąd kolejnym do Berlina, na samiuśkie lotnisko Schoenefeld. W Gorzowie najadłem się trochę strachu, bo autobus spóźnił się pół godziny. Za to w Szczecinie miałem godzinę zakładki, z której zrobiło się już tylko pół. Spożytkowałem ten czas na zakupy wiktuałów na dworcu, a dalej, czekałem tylko granicy i liczyłem w duchu na to, żeby nie zanotować zbytniej obsuwy, bo na berlińskim lotnisku zostawało mi niewiele ponad godzinę piętnaście do odlotu, co, jak wiadomo, nie zawsze wystarcza, zwłaszcza gdy się zna skrupulatność niemieckich pograniczników i reżimy covidowe. Na szczęście czarne scenariusz się nie sprawdziły. Chociaż, rzeczywiście, towarzystwo czesało na bramkach niemiłosiernie. Autobus przyjechał o czasie, ruch na Schoenefeld był wyjątkowo niewielki a niebo nad Berlinem bez jednej chmurki z temperaturami bliskimi wrzenia. Schroniłem się wiec szybko w hali odlotów, odnalazłem swój punkt z odprawami, ale com zaoszczędził czasu na przemieszczaniu, tom oddał z nawiązką przy kontroli bezpieczeństwa. Dość powiedzieć, że znalazłem się po drugiej stronie na kwadrans przed rozpoczęciem boardingu. Zdążyłem jedynie zakupić napoje na podróż, a dalej, to już żelazny ptak poniósł mnie do swoich. Dodam jedynie, że u Niemca nie wylegitymowałem się niczym, poza biletem na samolot. U Greków pokazywałem jedynie apkę w telefonie, z informacją, że jestem zaszczepiony. Wszystkie kwity którymi straszyli, dokąd się jedzie, w jakim celu, z kim, zostały nieruszone.
Po wakacjach pojechałem na parę dni na wschód, do rodziców. Tak to sobie obmyśliłem, że skorzystam z czasowej koincydencji i zabiorę się stamtąd z kolegami do Krotoszyna, po występie Kazika na festiwalu w Cieszanowie, który zawsze, jeśli tylko mogę, odwiedzam jako uczestnik albo wolny słuchacz. Takoż uczyniłem i w tym roku. Przyjechałem drugiego dnia, na występ Jelonka, rowerem. Z TL wychodzi jakieś 30 km. Podobnie i rowerem powróciłem. Po nocy, zwłaszcza lasem, było nieco creepy, ale miałem sprawne oświetlenie i żadna sarna ni zając nie zabiegły mi drogi. Nazajutrz dotarłem do Suśca, gdzie koledzy noclegowali i razem z Wietechą i Kazikiem ruszyliśmy w daleką drogę. Zaiste, droga była naprawdę długa. Ponad 500 km. Korek na autostradzie za Krakowem, przed Wrocławiem i za Opolem. Do tego palące słońce i nagrzana puszka, a w środku my. Dotarliśmy chyba po 9 albo 10h jazdy, wypluci i wymemłani. Za to koncert tego dnia zagraliśmy elegancki i ze szwungiem. Żarło wszystko na scenie, jak świnia. Albo nawet jak dwie. Po sztuce przejedliśmy co nie bądź w restauracji na rynku, która służyła nam za garderobę a dopiliśmy pod hotelem, w którym akuratnie odbywało się weselisko. Było już na szczęście po oczepinach.
Koncert w Słupsku, który odbył się następnego dnia, będę pamiętał z kilku powodów. Najważniejszy to ten, że wówczas, po raz pierwszy i ostatni spotkałem się na scenie z Bartem Sosnowskim, z którym nagraliśmy wspólny numer na płytę „Polskich Znaków”, o której opowiem w kolejnym odcinku. Później widziałem się z nim jeszcze raz, ostatni raz, na planie do klipu „PZ”. A później, miesiąc temu, Bart wziął i umarł. Bez pożegnania. Przewrócił się i nie wstał. Był rok młodszy ode mnie. Graliśmy z Jankiem Zdunkiem na jego pogrzebie na trąbach. W kościele i później na cmentarzu. Jednak to ze Słupska go zapamiętam. Uśmiechniętego i zachwyconego moim wyjściowym dresem w fioletowe kaczuszki i żółtą czapką kapitana Cousteau.
W Słupsku, po wielu latach, spotkałem się też z kuzynem, którego nie widziałem dotąd na oczy, ale wiedziałem, że istnieje. W Słupsku także zagrałem w jednym z ładniejszych miejsc koncertowych w tym kraju, tj. w Dolinie Charlotty, w której grywały przed nami tuzy światowego rocka, z Patti Smith i Billy Idolem na czele. Postaraliśmy się tego wieczoru nie być dużo gorsi od starszych, amerykańskich kolegów, i sądząc po reakcjach i komentarzach po występie, chyba się nam udało. Wracaliśmy następnego dnia do Warszawy w strugach deszczu. Cały dzień. Nawet na chwilę nie przestało padać.
Trzydniówka koncertowa na zakończenie wakacji była niezwykle urocza i sympatyczna, tak pod względem muzycznym jak i towarzyskim. Pogoda mogłaby być jeno trochę lepsza, zwłaszcza, żeby osłodzić nieco końcówkę urlopu, ale w końcu nie można mieć wszystkiego.
Kraków startował mocno i deszczowo. Pomimo lejącego na wciąż kapuśniaku, temperatura była zaskakująco wysoka. W Krakowie tego dnia podjął nas Gómi i Galicja. Gómi kawaler, bowiem miesiąc później nasz kolega zmieniał stan cywilny. Oszczędziliśmy sobie jednak kawalerskiej wódki, za to zagraliśmy mu iście weselnie i do tańca. Czuć było, że publiczność rozgrzana, nawet pomimo braku słońca, pomaga nam z każdym numerem. Może dlatego ten koncert zleciał nam w pięć minut. Następnego dnia wybrałem się na przebieżkę po okolicy. Jak po złości, słońca nie brakowało. Pogoda była wymarzona, choć czuć już było jesień w powietrzu.
Plenery wrocławskie są zawsze specyficzne, nie wiem czym podszyte, ale coś w sobie mają, coś tak bardzo fajnego, że wręcz nieuchwytnego. Wrocławski koncert był jeszcze lepszy i jeszcze mocniejszy niż poprzedni, choć już krakowski był spod znaku tych bardzo dobrych. Potwierdzili to dawno niewidziani na Kulcie renegaci z byłego forum i IRC-u; że, choć nie było ich na koncertach od dawna, i choć skład dość mocno zrotował, to mocy nie ubyło a nawet jakby przybyło. Na pewno zespół zyskał na precyzji wykonania, to potwierdzał każdy. Rzeczywiście, wszyscy byliśmy tego dnia w formach medalowych. Kazik śpiewał czysto, my z dźwiękiem jak żyletka. Może dlatego, w ostatnie, ciepłe dni sierpnia, pofolgowaliśmy sobie po robocie przy nasypie, w bardzo zacnym gronie, do późnych godzin wieczornych. Ale warto było.
Z rana czułem się jeszcze na tyle dobrze, że odwiedziłem swoją ciotkę – seniorkę, na wrocławskim Nowym Dworze, uprzednio robiąc jej w samie zakupy i targając je na trzecie piętro. Z windą. Ale zawsze. Gorzej poczułem się dopiero w drodze na Śląsk, tzn. do Zagłębia. Bo na koniec triduum przewidziano występ w Czeladzi. Na szczęście w porę wydobrzałem. W końcu nie czułem się źle po raz pierwszy więc wiem, jak sobie z tym radzić.
Jeśli w Krakowie padało, to w Czeladzi czekało nas oberwanie chmury. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, organizatorzy doszli do wniosku, że nie ma sensu robić próby dźwięku, bo wszystko pływa do kostek w wodzie i tylko przydarzy się nieszczęście. Odesłano nas do hotelu, z czego akurat bylem zadowolony, bo mogłem odespać wrocławskie, nocne dokazywanie.
Z każdą godziną przejaśniało się, ale do pełnego rozpogodzenia zostało bardzo daleko. Graliśmy tego dnia na końcu, więc czas działał na naszą korzyść, choć wiem z doświadczenia, że nie ma nic gorszego, niż zmoknięta i zziębnięta publiczność, która marzy o ciepły kocu i herbacie niźli o harcach pod sceną. Tak czy owak, ostało się na naszym występie jeszcze pełne spektrum amfiteatru, który wypełnił się po brzegi, kiedy grał kolega Vito i Bitamina. Skąd inąd z Vito też nagraliśmy numer na „Polskie Znaki”, a nazajutrz wracaliśmy z Janem Zdunem pociągiem, bladym świtem, żeby zdążyć na klip. Ten sam, na którym po raz ostatni widzieliśmy Sosnowskiego.
Skończyliśmy bardzo późno. Na tyle późno, że nikomu w głowie nie były gry i zabawy w podgrupach. Szybko zawinęliśmy się w swoje koce i kołdry. Ja i Jan na 4 godziny, bo przed szóstą mieliśmy pociąg do Warszawy. Potem szybko do mnie, do domu. Przebierka. Auto i na drugą stronę miasta, na plan. A tam, jak to w takich miejscach i sytuacjach: czeka się i czeka i czeka. I czeka. Na tyle długo, że złapałem 2 albo i 3 godziny snu w samochodzie, na tylnym siedzeniu. I jakoś dociągnąłem do szczęśliwego(?) finału.
Ostatni koncert przed trasą październikową zagraliśmy pod domem, w Brwinowie. Pamiętam, że parę lat temu też tam graliśmy. Też w podobny, wrześniowy czas. Pamiętam też, że przed tamtym koncertem, Madzia, żona Tomka Glazika, trafiła na porodówkę, a dzień później urodziła się mała Irenka.
W tym roku Brwinów zgotował nam miłe pożegnanie lata. Raz, że, mimo zimna, zagraliśmy solidny koncert, a dwa, że odebraliśmy tego dnia na scenie złote płyty od wydawcy, za ostatni „Ostatni” album. Takie wyróżnienia zawsze są miłe, i tym milej, jak jest ich dużo, ale jak tak dalej pójdzie, to będę się musiał zastanowić nad zaanektowaniem kolejnej ściany na obrazki, bo jeden rządek w sypialni już się zapełnił i nie ma gdzie wieszać fantów. Jak to w takich, przydomowych sytuacjach, przyjechałem na koncert autem i autem do domu powróciłem. A po wtóre i ostateczne, to zgodnieśmy się odnieśli, wszyscy muzykanci, że sporo lat koncertujemy, ale tak niekompetentnej ochrony, jaka była na koncercie w Brwinowie, dawno nie widzieliśmy. Towarzystwo nie pozwalało latać na rękach publice i w sile kilku chłopa przepychało skoczka w stronę publiczności, jak niechcianą piłkę na plaży. Wyglądało to komicznie i żenująco, a mogło skończyć się dużo gorzej, bo kilka osób przeleciało im przez ręce na glebę. Wietecha interweniował u organizatorów w trakcie, ale, oczywiście w trakcie nie wymienią agencji ochrony. Zrobią to jednak jak najszybciej. Tak przynajmniej twierdzili.
Dzisiaj w Oslo, ok 1:30 w nocy, obudziło nas przeraźliwe wycie alarmu przeciwpożarowego. Początkowo myśleliśmy, że to któryś z naszych ancymonów zapalił papierosa i że zaraz wszystko ucichnie. Ale nie, alarmy rozwyły się wszędzie. Wyjrzałem na korytarz. Ludzie poczynali wyłazić z pokojów i udawać się schodami, a mieszkamy na 12 piętrze, na dół. Obudziłem kolegę Irka. Założyliśmy na wierzch co nie bądź i poczęliśmy leźć razem z innymi. W trakcie schodzenia dołączały do nas nowe zastępy wiernych. Na 4 piętrze poczuliśmy lekki swąd, a na drugim spotkaliśmy brygadę strażacką, która ubierała maski tlenowe i przygotowywała się do wejścia do jednego z pomieszczeń. Zeszliśmy na parter. Tam policja wyprosiła wszystkich, hotelowych gości na zewnętrze, i tak czekaliśmy, w piżamach, szortach, klapkach na dworze/polu, aż norweskie służby się uwiną. Albo i nie. Na szczęście pogoda była znośna. Na szczęście też nic poważnego nie zaistniało. Chyba, bo pozwolili nam, po godzinie oczekiwania, wrócić do swoich pokoi. Oczywiście na piechotę. Windy nie działały. Leźliśmy długo, bo to w końcu 12 piętro. Na dodatek nasz peleton prowadził dziadek o lasce, więc tempo nie mogło być szaleńcze. Staruszek zdezerterował na siódmej kondygnacji, a my wyrównaliśmy oddechy około jedenastego poziomu.
Samo miasto dziwne. Ładne i nieładne. Sam kraj i ludzie też. Ładni i dziwni. Za to drogo. Bardzo. Jak na Islandii albo i bardziej. Ale o tym napiszę jak wrócę, czyli jutro. O tym, o owym i o koncercie, do którego zostało raptem parę godzin, a ja chciałbym nacieszyć jeszcze oczy widokami…