Siedzimy sobie w pokoju hotelowym w Lesku. Ja i On. Tzn. On leży, bo go boli kolano. W tym momencie powinniśmy być na wrocławskiej scenie majówkowej i grać przed kilkutysięcznym tłumem, ale sprawy ułożyły się nieco inaczej, co tu kryć, nie po naszej myśli. Nie po myśli nikogo zainteresowanego naszą twórczością, na czele z samym wokalistą ansamblu, który zaniemógł na gardło. A było to tak.
Po dwóch miesiącach rozbratu ze sceną przyszedł upragniony czas koncertowych żniw. Zaczynaliśmy na ostro-bo czterema koncertami z rzędu, z początkiem maja. W Święto Pracy mieliśmy grać w Brzegu na Opolszczyźnie, żeby następnego dnia, w Święto Flagi, zagrać koncert pod dachem w Dworku na Wichrowym Wzgórzu w Przybysławicach. 3 maja, w Dniu Konstytucji, wystąpić mieliśmy, tradycyjnie już, we Wrocławiu, a całość kwadrum wieńczyć miał występ na festiwalu w Cisnej, w Bieszczadach.
Dwa dni przed występami spotkaliśmy się w Warszawie na próbach, żeby przypomnieć sobie materiał. Wokalisty nie było, bo bawił jeszcze na wakacjach we Włoszech. Dobrze nam te próby zrobiły, gdyż zyskaliśmy dzięki nim pewność, która potrafi na scenie ulecieć w najmniej niespodziewanym momencie, podczas najbardziej ogranej piosenki.
Do Brzegu wyjazd zarządzono na 8 rano, ponieważ próba była wczesna, a graliśmy oczywiście jako ostatni. Pech chciał, że dzień wcześniej półfinał w Lidze Mistrzów grał Ajax z Tottenhamem. Początkowo mieliśmy go obejrzeć u mnie w mieszkaniu razem z kolegą, gdyż byłem na podówczas słomianym wdowcem, ale że w podobnej sytuacji znalazł się mój kolejny kolega, postanowiliśmy udać się właśnie do niego, ponieważ bardzo mu zależało żeby nie ruszać się z domu. Spakowałem się więc odpowiednio wcześniej, nastawiłem pranie, poczyniłem niezbędne zakupy, a pod wieczór udałem się na mecz. Po meczu jeszcze chwilę zabawiłem na kwadracie z kumplami, ale bez szału. Powróciłem do domu. Ukąpałem się, położyłem do łózka i zabrałem się za nastawianie budzika w komórce. Zamiast zrobić to na jak należy, czyli jak zawsze, począłem coś kombinować z przesuwaniem drzemki i tak to skutecznie zrobiłem, że ok.8.45, tj. 45 minut po planowanym wyjeździe busa do Brzegu, zbudziło mnie łomotanie do drzwi i dzwonienie doń dzwonkiem. Zerwałem się na równe nogi, poleciałem zobaczyć kto to. Któż by inny. Koledzy przyjechali mnie obudzić. Zaspałem. Do tego miałem wyciszony telefon i nie słyszałem 21 nieodebranych połączeń. Na szczęście On przytomnie się zachował i zatelefonował do mojej małżonki, która wydała kody wejściowe do domu i w ten sposób towarzystwo dostało się do środka. Okropnie mi było głupio, bo przeze mnie spóźnialiśmy się na próbę. Na pierwszej stacji zakupiłem słodkości dla każdego z kolegów, żeby choć trochę się usprawiedliwić i zmyć z siebie tę hańbę. Oczywiście nikt nie dowierzał mojej wersji i stawiał na pewne opilstwo, ale z tym już nic nie mogłem zrobić. Bogu dzięki udało się zagrać też próbę i nikt nam głowy nie urwał za godzinkę obsuwy, którą oczywiście wziąłem na siebie i do wszystkiego się przyznałem na oczach koleżeństwa.
Koncert brzeski, jak na pierwszy po dwóch miesiącach przerwy, poszedł bardzo dobrze. Oczywiście, jak to na dziewiczych występach po długim rozbracie, trochę piosenek musiało minąć, żebyśmy poczuli się znowu ze sobą, ale gdy w końcu przekroczyliśmy tę granicę, to cała reszta wyszła, jakbyśmy nigdy ze sceny nie schodzili. Skończyliśmy reczital przed północą. Z amfiteatru gdzie graliśmy, do hotelu szliśmy na piechotę. Dzieliły je jakieś trzy minuty spaceru. Przed występem zaszedłem do hotelowej restauracji na kolację. Zamówiłem najprostsze spaghetti z oliwą i czosnkiem. Było naprawdę rewelacyjne. Daję słowo, dawno nie jadłem tak dobrego, a ten kto potrafi docenić dobre kluchy wie, że to właśnie na prostych daniach z makaronu najłatwiej się wyłożyć. Wina oczywiście nie zamówiłem. Nie pijemy w kapeli przy sobie, przynajmniej się staramy.
Wyjazd do Przybysławic zarządzono na 10, czyli względnie rozsądnie. Jechaliśmy równo 6 godzin z postojami. Podróż upłynęła nam na oglądaniu filmów. Ricardo zakupił niedawno nowego busa. Wyposażył go w antenę i przenośny internet. Zapomniał tylko o kablu HDMI. Na szczęście pamiętał o nim Glazo, który 2 maja, w dzień handlowy, pojechał z Ryśkiem na szoping i nabył takiż na potrzeby kapeli. Podłączyliśmy za pomocą przewodu mój laptop z telewizorem, sparowaliśmy net i mogliśmy się cieszyć z dobrodziejstw filmów i seriali biblioteki Netflixa. Wiem, że oglądaliśmy film z Matthew McConaughey’m w którym grał adwokata a jeszcze wcześniej klasykę z Sharone Stone, czyli Nagi instynkt. Pomiędzy też coś było, ale niestety nie pamiętam co.
Na Wichrowym Wzgórzu zastaliśmy tradycyjny, coroczny zjazd Kult-Turystów. To święto gromadzi największych ortodoksyjnych fanów naszego dorobku z całego kraju, którzy dziś, dla większości z nas, muzyków, są po prostu dobrymi kolegami. Nie starczyłoby czasu i miejsca, żeby wszystkich ich tu wymienić. Wiedzieliśmy jednak, że z pokoncertowej zabawy wyjdą nici, bo nazajutrz, o 6 rano, mieliśmy startować do Wrocławia. Pogoda w Przybysławicach wciąż dopisywała, choć pod wieczór poczęło robić się już chłodno. Tego dnia zagraliśmy pełnowymiarowy, klubowy koncert, czyli trzydzieści numerów w secie podstawowym. Dodać należy, że w megatrudnych warunkach, bo na małej, jak na nasze potrzeby scenie, panowały nieziemskie wręcz upały i spora wilgotność. Było do tego strasznie głośno i pracowało nam się trudno, choć skłamałbym, gdybym napisał, że nie przerabialiśmy podobnych miejsc i anturaży. Ot, po prostu, powoli chyba odwykliśmy już od takiego hardkorowego grania, choć samo miejsce jest bardzo urokliwe a właściciele bardziej niż mili. Po secie zasadniczym przyszedł czas na obowiązkowe bisy. Zagraliśmy trzy plus pozaprogramowo Sowietów. Prawdę powiedziawszy nie wyczułem wtedy, że coś się dzieje z wokalem Kazimnierza. Rzeczywiście, pod koniec głos zaczął już mu siadać, ale zwaliłem to na karb ciężkich warunków i zmęczenia. Okazało się, to jednak coś dużo poważniejszego.
Jeszcze tego samego wieczora, gdy już mieliśmy się kłaść spać, przyszedł do nas, muzyków, sms od kierownictwa, że wrocławski koncert stoi od znakiem zapytania, ponieważ Kazik się rozchorował. Z rana zaczęły napływać kolejne, niepokojące wieści. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić. Wracać do Warszawy? Jechać do Wrocławia czy do Cisnej? Ja zacząłem sprawdzać połączenia na wschód, gdzie stacjonuje małżonka z małą Alicją, po które mam pojechać po koncercie w Cisnej, żeby wspólnie wrócić do Warszawy. Czeski film, nikt nic nie wie. Rysiek dzwoni i budzi kolegów, żeby jak najszybciej ruszać do domu. Kierownictwo milczy. Postanowiliśmy, ja i On, po uprzednich konsultacjach z domem, przeczekać to całe zamieszanie i ustalić, co się tak naprawdę stało. Po jakimś czasie wszystko się wyklarowało. Wizyta u lekarza specjalisty w Tarnobrzegu nie pozostawiła złudzeń. Doktór zakazali używania głosu przez śpiewaka przez najbliższe 24 godziny. Oczywiście to też nie daje pewności, że głos się mu na powrót naprawi na czas, ale o koncercie we Wrocławiu mowy być nie mogło. Niestety. Kombinowaliśmy, żeby zostać na Wichrowym Wzgórzu, bo stamtąd bliżej do Cisnej, jeśli koncert bieszczadzki miałby dojść do skutku, ale niestety, nasze pokoje tego samego dnia mieli zająć inni goście. Uradzono, że pojedziemy spać do Leska, niedaleko Cisnej, gdzie przeczekamy noc, z nadzieją, że Kazikowi się polepszy i nasz występ jednak się odbędzie. I tak sobie w tym Lesku siedzimy i czekamy. W deszczu. Już co prawda nie pada, ale lało w zasadzie cały dzień.
Byliśmy, ja i On, w hotelowej restauracji na obiedzie. Zjadłem na przystawkę wątróbkę na grzance w sosie z papryczkami piri-piri, a na główne danie-gulasz z baraniny z suszonymi śliwkami, jałowcem i blanszowaną cebulą w sosie na bazie białego wina. Wszystko tak esencjonalne i smaczne, że żal było wychodzić. Zaliczyliśmy jeszcze wizytę na stacji benzynowej, naprzeciwko, po artykuły pierwszej potrzeby i tak nam ekstrawolny dzień przeciekł przez palce. Po drodze widzieliśmy, jak grupka starszych osób płci obojga, śpiewa pod figurą majowe pieśni maryjne. Pamiętam takie obrazki z dzieciństwa, ale dawno już ich nie widziałem na żywo….
Było super na wichrowym. Pozdrowienia dla załogi i dużo zdrowia dla Pana Kazika ☺