Siedzę właśnie w pociągu z Lublina do Warszawy, drugi raz w przeciągu ostatniego miesiąca. Tym razem nie było czasu na wspominki, bo przyjechałem dosłownie chwilę przed odjazdem. Zdążyłem jedynie kupić picie i kanapkę w kiosku. No i ledwie usiadłem w zatłoczonym przedziale, nastąpiła zdrada. Ajfon, na którym miałem zapisany bilet padł, i za Chiny nie chciał się obudzić. I nie chce do tej pory. Na szczęście mam jeszcze laptop, narzędzie pracy, a dookoła młodych ludzi ze smartfonami. Jeden z nich udostępnił mi net z komórki i pobrałem bilet na komputer, także dobra nasza.
Pociąg z Lublina do Warszawy jedzie 3 godziny. Są plany, żeby jeździł 1,5, ale to jak na razie pieśń dalekiej przyszłości. Miałem początkowo taki plan, że przez pierwszą godzinę podróży, napiszę zaległe relacje z ostatnich 3 już koncertów, bo trochę się tego nazbierało, a kolejne dwie przeznaczę na seans filmu Sekielskiego o kościelnej pedofilii, ale że jestem pozbawion sieci, poprzestanę na pisaniu i czytaniu. W ogóle ostatnio na powrót złapałem cug do pisania, więc krzesać w sobie zapału szczególnie nie muszę, bo ten przychodzi samoistnie.
Żal opuszczać Lublin, jak zawsze zresztą, bo o tym, ile w nim zostawiłem wspomnień i jak dobrze to miasto zna moje kroki, pisałem już nie raz. Dziś szkoda mi w dwójnasób, bo piękny dzionek Bozia dała na Lubelszczyźnie, a z biegiem torów i czasu pogoda ma się tylko pogarszać, więc sami Państwo rozumiecie.
Przyjechaliśmy do Lublina wczoraj po południu, prosto na próbę. Koncert, jak od lat w Lublinie, graliśmy na błoniach miasteczka akademickiego Politechniki. Wyruszyliśmy z Warszawy ok.10.30. Wcześniej, w domu, wydałem małej Ali śniadanie i zebrałem ją na basen. Poszła nań z ciocią Agatą, ja tymczasem zabrałem się z Jankiem Zdunkiem pod Proximę, a stamtąd, podążyliśmy per pedes, pod dom Janusza Grudzińskiego, gdzie mamy tradycyjne już miejsce schadzek do wymarszu.
Po drodze do Lublina miałem plan, że napiszę zaległy felieton do jednego periodyku, ale oczywiście droga szybko mnie znużyła, i całą praktycznie przespałem. Na próbę tradycyjnie się spóźniliśmy, ale niewiele nam to stanowiło, gdyż, jak to mówią, dobra kapela próbować się nie potrzebuje, a kiepska nie powinna, i tyle tytułem przesadnej skromności. Powiedziono nas po próbie n obiad, na stołówkę w akademiku, w którym prawdopodobnie nie raz bywałem. Jak nie w tym, to w sąsiednim, ale kto by to spamiętał. A że bywać musiałem, nabrałem pewności, gdy zobaczyłem, że mieści się w jego podziemiach klub „Kazik”, dokąd na pewno ktoś mnie kiedyś zabrał, ale kto to był, kiedy i w jakich okolicznościach, tego spamiętać nie mogłem, gdyż najprawdopodobniej byłem tam po wizycie w słynnym „Sport Pubie” naprzeciwko, z którego wychodziło się zawsze w innym stanie świadomości, niż kiedy się tam wchodziło. Do „Sport Pubu” zajść wczoraj nie mogłem, gdyż…go już nie ma. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, powstało w tym miejscu jakieś fancy place z włoską kuchnią. Skierowaliśmy więc po obiedzie swoje kroki, ja i On, do pubu „Kazik”. Bus czekał pod akademcem, część kolegów jeszcze spożywała, więc i my spożyliśmy poobiednio. A że nie chcieliśmy wstrzymywać ryśkowych mechanicznych koni, zaordynowaliśmy na wynos. Pan barman był tak miły, że nalał nam w kubki po kawie, tak dla niepoznaki.
W hotelu On poszedł odsypiać, ja zaś miałem napięty grafik. A że już wyspałem się po trasie, miałem też sporo energii do wykorzystania. Najsamprzód zabrałem się za felieton, który poszedł gładko, choć nie był wcale o gładkich sprawach. Następnie poszedłem zakonserwować swoją tężyznę fizyczną na hotelową siłownię, po czym, po godzinie, wróciłem na ablucje. O 19 umówiłem się z moim bratem na Placu Litewskim, żeby pójść coś zjeść, a potem, podążyć na pole koncertowe. Spod hotelu zabrał się ze mną na spacer Morwa, bo akuratnie się nudził i nie miał nic lepszego do roboty. Postanowiliśmy pójść na szamę do Kebaba u Prawdziwego Polaka, miejsca tyleż dziwnego, co oryginalnego i w światku miłośników kebsów, bardzo kultowego. I rzeczywiście, typowej kebabowni toto nie przypomina; raczej pieczarę do ucztowania przy myśliwskich specjałach. Całość lokalu upstrzona jest różnorakimi patriotycznymi obrazkami z orzełkiem, oraz portretami najlepszych synów tego narodu, na czele z Romanem Dmowskim. Kebsy serwuje się tu z kurczaka albo z wieprzowiny. Pobraliśmy po jednym z kurczak (wieprzowina wyszła), na cienkim cieście z mieszanym sosem. Nie było lipy, chociaż wśród warzyw w suróweczkach dominowała kapusta, i to bynajmniej nie pekińska. Całość podana w temperaturze pokojowej, ale może akurat trafiliśmy na gorszy dzień, bo lokal wśród miłośników kebabów na wyspecjalizowanych fanpejdżach i w testach konsumenckich zbiera pochlebne opinie.
Po kolacji poszliśmy wolnym krokiem, ja i brat Wojciech, w stronę sceny. Zaszliśmy jeszcze po drodze na inną scenę, a nawet na trzy. W tym samym czasie, na dziedzińcu browaru „Perła” obywały się Kozienalia, konkurencyjna impreza z nie byle jakim lineupem. Postałem chwilę, popatrzyłem na wygłupy standuperów, indie rock na małej scenie i na wygibasy Cleo na dużej, po czym obróciłem się na pięcie i poszedłem dalej w swoją stronę. Po drodze odwiedziłem jeszcze miejsce pamięci, tj. liceum imienia Unii, z którego w świat wyszedł poeta nieprzysiadalny, a którego to fragment wiersza wieńczy elewację na froncie budynku.
Sam koncert? Rozbiliśmy bank. Zagraliśmy mocno, czysto, głośno i bardzo dobrze. Nie wiem ile było ludzi, ale z pewnością dobrych kilka tysięcy. Tłum nieprzebrany roztaczał się po horyzont, kiedy stałem na scenie i próbowałem wszystko objąć wzrokiem. Zaczęliśmy o 22.10, a skończyliśmy ok. 00.30. Jeszcze przed koncertem uradzono, że kapela wróci z Lublina na noc, bo to blisko. Ja wiedziałem, że w Lublinie muszę nazajutrz zostać, ponieważ miałem umówione spotkanie z pewnym młodym człowiekiem, bogatym w specjalistyczną wiedzę, która jest mi niezbędna do realizacji jednego z projektów, ale na tym etapie nie mogę opowiedzieć nic więcej, niż to zagadkowe pustosłowie. Wystarczy Państwu wiedza, że spotkanie się odbyło, było niezwykle inspirujące i co pewne, nie ostatnie.
No i teraz wracam zbudowany i bogatszy w doświadczenia z energią do działania, czyli dokładnie tak jak chciałem, a że nie mam wciąż netu i jeszcze nie opadłem z sił, to napiszę, jak już tu jestem, parę słów o tym, jak było w Wejherowie na anplakcie, a jeszcze wcześniej w Cisnej, a może raczej od Cisnej zacznę, żeby rzecz uczynić bardziej zagmatwaną i nieoczywistą.
Siedzieliśmy w hotelu w Cisnej i odliczaliśmy godziny do próby, a deszcz nawet na chwilę nie przestał padać. Lało na wciąż i to coraz mocniej. Ruszyliśmy z Leska do Cisnej po 12, dojechaliśmy ok. 13. W samym miasteczku tłumy turystów, zmokniętych jak kury; w sztormiakach, płaszczach przeciwdeszczowych, kaloszach. Najbardziej przejmujący był widok zmoczonego do suchej nitki pola namiotowego i jego mieszkańców. Prawdziwy bój był jednak dopiero przed nami. Gdy wjechaliśmy na teren festiwalu, oczom naszym ukazało się pole błota, które pierwotnie pełnić miało funkcję dancefloru. Żeby dotrzeć ze sprzętem i muzykami za scenę, busy musiały pokonać tę kilkadziesiąt metrów bagna, co w praktyce okazywało się niemożliwe. Grzęzły więc auta w połowie drogi, a wtedy na pomoc przyjeżdżała…koparka. Kierowca podpinał busa liną na hol i na jałowym biegu jechał za koparą, która dostarczała delikwentów na miejsce. A na miejscu-grzęzawisko. Nie było nikogo, kto by się nie zababrał błotem. Do tego nie zmókł i nie przemarzł. Część z kolegów obwiązała sobie buty i nogi workami na śmieci, ale te szybko się przecierały i nie zdawały egzaminu. Istniał cień szansy, że pod wieczór, w godzinie naszego występu, przestanie padać, ale gdzież by tam. Lało nawet jeszcze mocniej. Ludzie jednak przyszli a najtrwalsze organizmy zostały do samego końca, to jest grubo po pierwszej w nocy. Udźwignęliśmy jednak chyba ciężar tego wydarzenia, bo skuchy żadnej nie zanotowaliśmy, a niektórzy nawet klaskali i śpiewali nasze piosenki. Po występie szybko zawinęliśmy się do busa, oczywiście w strugach lejącego dalej deszczu. Po 2 w nocy byliśmy w hotelu. Następnego dnia kapela wracała do Warszawy, ja natomiast na wschód, do TL, skąd pobierałem moje dziewczyny, żeby ruszyć autem wraz z nimi do domu. Po drodze, w Lublinie, a jakże, zostawiłem na chacie mojego brata Wojciecha wraz z dziewczyną, którzy to wybrali się na romantyczną majówkę w Bieszczady ale Bieszczady w tym czasie miały akurat inne plany. Na drodze na szczęście nie było tłoczno, a wręcz pusto, więc sprawnie i bez zbędnej zwłoki dotarliśmy na Żoliborz. Za długo się w domu jednak nie nabyłem. We wtorek mieliśmy wyjazd do Wejherowa, rodzinnej miejscowości Ryśka, naszego kierowcy. Jakiś czas temu, miejscowa władza pobudowała tamże bardzo ładny obiekt, w sam raz na kameralne koncerty. I rzeczywiście, miejsce i akustycznie i architektonicznie bardzo ciekawe. No i ciekawy koncert nam dzięki temu wyszedł. Było sporo obaw, że pozapominaliśmy po 3 miesiącach aranży i anplaktowych form, ale wystarczyło odświeżyć sobie na próbie kilka piosenek, zwłaszcza gości, i pamięć mięśniowa zadziałała od razu. Paluszki same wskoczyły na właściwe, fabryczne ustawienia a ręce zatańczyły na gryfach jak baletnica. I nawet przez moment nie dało się odczuć, że mieliśmy w bezprądowym graniu jakąkolwiek przerwę. Sala oczywiście pełna, koncert wyprzedany, co cieszy podwójnie, zważywszy, że graliśmy w dzień powszedni. Sporo znajomych twarzy na widowni, zwłaszcza z Wybrzeża. Najtwardsi zawodnicy dotarli na wejherowski reczital w zasadzie prosto z Cisnej, bo rzeczywiście, nie było specjalnie gdzie w tym krótkim czasie zrobić sobie przerwy.
Po występach szybka zawijka do hotelu. Tam, w związku z tym, że zaczęliśmy koncert o 19 załapaliśmy się na drugą połowę pierwszego półfinału pomiędzy Liverpoolem a Barceloną, którą obejrzeliśmy w hotelowym barze na dużym ekranie. Bez fonii co prawda, bo wysiadł zasilacz do głośników, ale może to i lepiej. Po końcowym gwizdku wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, a miało być to zaledwie preludium do tego, co wydarzyło się nazajutrz, w Amsterdamie.
Po meczu poszedłem szybko spać. Wróciłem do domu z technologią. Po drodze, w busie, przygotowywałem się do czwartkowych zajęć, które miałem poprowadzić-sam z dwoma grupami studentów, po 1,5 h każda. Bardzo się tym stresowałem, ale jak się miało okazać, zupełnie niepotrzebnie. Poszło lepiej, niż sądziłem. Mam wrażenie, że udało mi się towarzystwo zainteresować, a co najważniejsze-rozbawić i utrzymać ich uwagę, a, proszę mi wierzyć, nie ma nic gorszego na studiach, niż nudny i zrzędliwy wykładowca. Po powrocie, w środę, zjadłem w domu szybki obiad i poszedłem na wojskowe Powązki, na pogrzeb Karola Modzelewskiego. Tłumów nie było, ale na szczęście nie było też żadnych politycznych manifestacji, czego się bardzo obawiałem. Nie dotrwałem do końca ceremonii, bo przemówieniom i wspomnieniom o zmarłym nie było końca, czemu trudno się dziwić. Wyszedłem z Powązek po godzinie, i poszedłem odebrać Alę z przedszkola, na drugą stronę ulicy. Potem poszliśmy na plac zabaw. Wcześniej wstąpiliśmy do kawiarni po kawę i zbożowe ciastka…